fot. Zlata Prilba / FB Jason Doyle
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Który turniej w żużlowym świecie jest najstarszy i najbardziej prestiżowy zarazem? Nie, nie zgadliście. Ani polskie Memoriały na czele ze Smoczykiem w Lesznie, ani tarcza Cravena w Wielkiej Brytanii, ani też Maugerowe Golden Helmet. Spośród wciąż rozgrywanych imprez, na to miano zasługuje bezsprzecznie, traktowany niestety nieco po macoszemu przez nasze kluby i zawodników, niemal trzydniowy piknik ze speedwayem w Pardubicach.

Nie mówimy tu o Wielkiej Pardubickiej, znanej na całym świecie gonitwie koni wyścigowych, choć i z tym ma wiele wspólnego, ale o Zlatej Prilbie, czyli zawodach o Złoty Kask, od pewnego czasu łączonych ze Zlatą Stuhą, a zatem Srebrnym Kaskiem dla żużlowego narybku, czasem też zawodami o randze Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów i na pewno, poniedziałkowym, rozgrywanym zwykle dzień po Pardubicach, praskim Memoriałem Lubosa Tomicka na Markecie. Swoją drogą nieźle to Czesi wykombinowali. Po co utrudniać zawodnikom logistykę i podnosić koszty, skoro można obie imprezy zgrać i przeprowadzić za jednym podejściem, mimo że w dwóch różnych miejscach i na dwóch różnych obiektach.

Bez względu na stan współczesnego czeskiego żużla, Zlata Prilba wciąż jest rozgrywana i wciąż gromadzi na starcie liczących się gladiatorów. Na czym polega ów fenomen? Czesi twierdzą, że to najbardziej sprawiedliwe zawody na świecie, mnie bardziej przekonuje weekendowy, piknikowy charakter spotkania z żużlem w Pardubicach.  W trakcie żużlowego weekendu, w pardubickim zamku, pełniącym obecnie rolę muzeum, można zobaczyć wystawę poświęconą historii zawodów, w tym także można obejrzeć trofea czechosłowackich triumfatorów tej imprezy.

A zaczęło się bardzo dawno i niewiele miało to wspólnego z tym, co dziś nazywamy żużlem, a wtedy było jeszcze dirt trackiem, po czesku zaś plochą drahą. Trudno uwierzyć, ale zawody te mają już prawie stuletnią tradycję! Pierwsze odbyły się bowiem już 29 września 1929 roku. Robert Noga przedstawił to barwnie w 2013 roku. Opowiadał wtedy: – Tak rozpoczęła się przepiękna historia. Jak piszą autorzy wydanej kilka lat temu świetnej książki „Dirt Track żużel lat przedwojennych”, właśnie na hipodromie, czyli de facto na torze trawiastym. Oj ciekawe to musiały być wyścigi, skoro, jeśli wierzyć autorom wspomnianej wyżej publikacji, hipodrom pardubicki miał długości 2400 metrów, szerokości 25 metrów, a na wirażach 35 metrów! Rywalizowano w kilku klasach, w zależności od pojemności motocykli. Interesująco wyglądał start do biegów. Wszyscy zgłoszeni w danej klasie zawodnicy ustawiali się na starcie, po czym ruszali do okrążenia rozgrzewającego za side-carem. Po objechaniu tegoż kółka, starter dawał flagą znak do rozpoczęcia wyścigu – czytamy w „Dirt Tracku”.

Klas motocykli było pięć, wielkim finałem był wyścig z handicapem, który wygrał Zdenek Pohl. Zawody oglądało ponad 50 tysięcy widzów, co wcale nie było, jak się miało później okazać, rekordem pardubickiej imprezy. Pohl otrzymał oczywiście, jakże by inaczej, Złoty Kask. Jako ciekawostkę warto podać, że kask dla zwycięzcy z 1938 roku wykonano z kilograma czystego złota! Po wojnie pardubickie turnieje wznowiono w 1947 roku, potem była jeszcze jedna dosyć długa, bo dziesięcioletnia przerwa, a od 1961 roku Zlata Prilba jest rozgrywana już rokrocznie.

A co z oryginalnością i ową rzekomą sprawiedliwością ścigania? Ano reguły są tam trwałe od lat, choć zupełnie odmienne od znanych, choćby w naszej, ligowej rzeczywistości. Zasady zawodów, wbrew pozorom, nie są takie trudne. Biegi rozgrywane są w obsadzie sześcioosobowej (kaski mają kolory: czerwony, niebieski, biały, żółty, zielony i czarno-biały), a punktacja wygląda następująco, za zwycięstwo 5 i potem 4-3-2-1-0. Żużlowcy są dzieleni na dwie grupy. Mocnych i tych początkujących. Najpierw do walki przystępuje dwudziestu czterech zawodników z różnych państw. To dodatkowo daje możliwość osobistego i naocznego przekonania się o sile poszczególnych nazwisk i nacji. Głównie pod kątem zaplecza.

Żużlowcy dzieleni są na cztery grupy. W ramach każdej z nich rozgrywane są trzy wyścigi, z których zawodnikowi zalicza się dwa najlepsze występy. Punkty służą tylko do wyłonienia trzech żużlowców z każdej z grup, którzy awansują dalej. Dwunastka awansująca z eliminacji dołącza do dwunastu rozstawionych gwiazd i znów powtarza się walka w czterech grupach. Po trzech najlepszych zawodników z każdej awansuje do półfinałów. W półfinałach mamy dwa zestawienia, z których każde jedzie oczywiście po trzy biegi – dwa najlepsze występy są zaliczane do klasyfikacji. Po trzech najlepszych żużlowców z każdej z grup półfinałowych awansuje do finału, a pozostali jadą w małym finale. Mały finał i finał rozgrywane są na dystansie sześciu okrążeń. Ponieważ w każdej z faz, poza finałem, jedno zdarzenie losowe lub słabszy występ nie wpływają na wynik, organizatorzy szczycą się, że Zlata Prilba jest nie tylko najstarszym, ale także najsprawiedliwszym turniejem na świecie. I co Wy na to? Można? Rzeczywiście wygląda nieźle – prawda?

Jednym z najzagorzalszych polskich fanów Zlatej Prilby jest były sędzia, obecnie menedżer tarnowskich Jaskółek Tomasz Proszowski. W rozmowie z Robertem Nogą tak mówił o fascynacji turniejem: – W pierwszych latach jeździliśmy z kolegami pociągami. Z Tarnowa do Katowic, a tam przesiadka w pociąg relacji Warszawa-Praga, który jechał przez Pardubice. To turniej o niepowtarzalnej atmosferze. Przyjeżdżają tutaj kibice z wielu krajów, oglądają przez wiele godzin speedway, potem się bawią. Niepowtarzalny jest również regulamin zawodów, reguła sześciu zawodników, walczących w grupach oraz finał na sześć okrążeń. Ciekawe jest też to, że reguły nie są sztywne, tylko dopasowywane na bieżąco, w zależności od okoliczności. Pamiętam przed laty takie zawody, że bardzo mocno popadało i na wewnętrznej części toru stała woda. Organizatorzy za radą zawodników zdecydowali się wytyczyć wapnem nowy „krawężnik”, wewnątrz toru, który tym samym stał się węższy o dwa metry. I zawody trwały dalej.

Lista triumfatorów Prilby jest długa, zacna i momentami zaskakująca, szczególnie w edycjach przedwojennych. Pierwszym zwycięzcą był Czechosłowak, Zdenek Pohl, ale już w drugim turnieju z 1930 roku triumfował reprezentant… Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, bo taką nazwę nosiła wtedy późniejsza Jugosławia, Josef Antun Štrban. Bywały też przed II wojną mniej chwalebne rezultaty. Trzykrotnie, w latach 1933 oraz 1935, 1936, zwyciężali zawodnicy… III Rzeszy, Hans Buttler i dwa razy Hermann Gunzenhauser. Zresztą w roku 1936 Niemcy zajęli całe podium zawodów. Po tym gdy kurz wojenny opadł, Zlata Prilba rozkręcała się nieco w kratkę. Ogólnie można określić, że turniej rozgrywano co drugi rok. Aż do sezonu 1961, gdy praktycznie na stałe i corocznie wszedł do kalendarza imprez. Pierwszym powojennym zwycięzcą został, jak w inauguracyjnej edycji, Czechosłowak, Hugo Rosák, ale już od początku lat 60. bywało grubo. Najczęściej, bo siedmiokrotnie, triumfował jeździec fabryczny zakładów z Divisova, Duńczyk Ole Olsen. Sztuki tej dokonał na przestrzeni dekady, ma się rozumieć na „Jawie”, nie we śnie. Drugi na liście zwycięzców jest Czechosłowak, znany starszym kibicom Jiri Stancl. Tylko, jak to u Czechów, z tym imieniem pierworodnego po ojcu. Ten Jiri urodzony w 1949 roku, a nie jego syn, też żużlowiec, ani jego ojciec, a dziadek jego syna, takoż rajder, żeby być zrozumianym, też Jiriego i też Jiri – nadążacie? Wystarczająco namotałem? No dobrze. O tego „środkowego” Stancla idzie. On wygrał pięciokrotnie. Dalej na liście choćby Tony Rickardsson z trzema wiktoriami, czyli połową tego, co osiągnął w IMŚ. A żeby było jeszcze bardziej interesująco. Ciekawe, czy zgadniecie, którzy z utytułowanych, wielokrotnych, indywidualnych, byłych mistrzów świata, mimo kilku prób, mimo regularnego okupowania niższych stopni podium, nigdy Prilby nie założyli? Prawda. Nowozelandczycy. Barry Briggs i Ivan Mauger. Ten ostatni aż czterokrotnie i to z rzędu był… drugi w latach 1972-1975. Można było nabawić się niechęci i uznać Pardubice za miejsce pechowe, nieprawdaż?

Z naszych reprezentantów pierwszy triumfował… Norweg, Rune Holta. Choć podobno startowali biało-czerwoni już przed wojną, a zadebiutowali, tutaj jeszcze raz powołajmy się na książkę „Dirt Track żużel lat przedwojennych”, w 1932 roku. Tyle, że przez kilkadziesiąt sezonów żadnemu Polakowi wygrać turnieju się nie udało. Po Holcie, Kask na swą głowę założył jeszcze Grzegorz Walasek, Rysiek zaś wygrywał po dwakroć, takoż dosyć regularnie, na przestrzeni lat 2007 do 2017 meldował się na różnych stopniach podium imprezy.

Zważywszy, że wraz z „Prlibą” organizowany jest od dawna turniej dla juniorów „Zlata Stuha”, a w ostatnich latach także jakaś dodatkowa impreza, zwykle rangi finału mistrzostw świata. Pardubice są przez weekend prawdziwą i niekwestionowaną stolicą żużlowego świata. I oby jak najdłużej. A czy to sprawiedliwe zasady, to kwestia drugorzędna. Liczy się piknikowy charakter imprezy i ta romantyczna nutka starego, dobrego, naszego speedwaya, sprzed ery ekstraligi, ogromnych stadionów, bronionych przez załogę umundurowanych ochroniarzy, ustawionych w szpalery i odciętych od realnego świata zawodników. Bez akredytacji, komisarzy, kiedy było tak swojsko, rodzinnie i… sympatycznie. Teraz można najwyżej cudne i znakomicie opakowane ciasteczko polizać przez szybę, nie przenoszącą do tego zapachów. Chcecie po staremu? Musicie pojechać do Pardubic.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI