FOT. MARCIN OLIVA SOTO
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Najsłynniejsi ludzie śniegu? Yeti i Julian Gozdowski. Z jednym wszelako zastrzeżeniem, że o yeti wszyscyśmy tylko słyszeli, a nikt go nie widział. Pana Juliana natomiast poznały miliony. Naturalne środowisko występowania? Polana Jakuszycka.

Przed kilkoma laty los sprowadził go na granicę życia i śmierci, każąc dokonać dramatycznego wyboru. – Byłem rżnięty i cięty. Serce wydostali na zewnątrz, by dosztukować, co trzeba.– Wymienili zastawki i wszczepili bajpasy. Lekarze widzieli 27,5 procenta szans na powodzenie operacji, więc zapytali, czy się decyduję. Zgodziłem się natychmiast, a kardiolog nie mógł pojąć, jak to jest, że tak trudną decyzję podejmuję z taką łatwością. Wyjaśniłem, że jeśli nie wyjdzie, to przecież nawet się nie dowiem – wspomina Julian Gozdowski, który serce swoje zostawił… na Polanie Jakuszyckiej. Ożywił ją, dokonał kilku operacji i podarował ludziom. Największy zabieg dopiero jednak przed nami.

Kraina wiecznej szczęśliwości

Honorowy komandor Biegu Piastów mieszka w Jeleniej Górze Cieplicach. Sprytnie się urządził, bo to przecież droga wylotowa na Szklarską Porębę. A jeśli na Szklarską, to i na Jakuszyce, uchodzące wśród miłośników narciarstwa biegowego za krainę wiecznej szczęśliwości. Mikroklimat Polany istotnie sprawia, że śnieżny sezon trwa tam bez mała równie długo, jak na Syberii. Jak w dowcipie o jej mieszkańcach – u nas to przez dziesięć miesięcy w roku jest zimno, a później już tylko laaato i laaato… 

Skąd ta specyfika? Gdy Gozdowski zasiadał w radzie naukowej Karkonoskiego Parku Narodowego, oczy otworzyli mu Alfred Jahn – były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego i polarnik oraz prof. Aleksander Kosiba – glacjolog, który skupiał się na badaniu klimatu w Karkonoszach i założył na Szrenicy stanowisko badawcze wspomnianej uczelni, do dziś działające. Oni właśnie skierowali zainteresowania młodego człowieka na bardzo śnieżne Góry Izerskie. – Do dziś pamiętam, jak mi tłumaczyli: „Proszę pana, tam się spotyka Wyż Azorski z Niżem Islandzkim, stąd właśnie największe opady – wyjaśnia blisko 83-letni dziś komandor. 

Nie od urodzenia jednak naturalnym środowiskiem „występowania” pana Juliana była Polana Jakuszycka. Bo na świat przyszedł w dawnym województwie tarnopolskim, w ukraińskim dziś Czortkowie. Rocznik 1935. – Zatem kilkadziesiąt lat temu byłem juniorem – zastrzega z charakterystycznym dla siebie błyskiem w oku i autoironią. – Bo ja czasem patrzę na siebie w sposób niepoważny. Tacy się na ogół jako tako trzymają. Ale wie pan, co było w tym wszystkim najtrudniejsze? To udawanie, że się nie rozumiało różnych urzędniczych upokorzeń, by wszystko jakoś znosić ze spokojem – dorzuca animator Biegu Piastów.

To nie był początek snowboardu

Czortków Julka… – Była tam Góra Jurczyńskiego. Ogromna, gdy miałem 7 lat, ale gdy wróciłem odwiedzić tereny po wojnie, to… dużo mniejsza już była. W każdym razie za dzieciaka chodziłem tam z kolegą, Jurkiem Maziarskim. I jak Niemcy się wycofywali spod Stalingradu, znaleźliśmy w koszarach po nich narty, takie ładne, białe z zielonym paskiem. I myśmy się tymi nartami podzielili. Ja jeździłem na jednej, a Jurek na drugiej – opowiada. Wbrew pozorom nie były to jednak początki snowboardu, lecz Biegu Piastów. Bo właśnie na Górze Jurczyńskiego wymarzył sobie Julek ośrodek narciarski. 

– Ojciec pracował w starostwie powiatowym, mama zajmowała się domem, a ja byłem, niestety, jedynakiem. W 1945 roku stanęliśmy przed wyborem – przyjmujemy obywatelstwo Związku Radzieckiego albo przesiedlenie. Cała rodzina głosowała, łącznie ze mną, i jednogłośnie wybraliśmy to drugie – opowiada. Trafili do położonego u stóp Chojnika Sobieszowa. Przez Wrocław. 

– Tam mieliśmy przesiadkę. Był to, podkreślam, czerwiec 1945 roku, zatem rany w mieście dało zauważyć się świeże. Wciąż śmierdziało dymem po prostu, a z Dworca Głównego na Dworzec Świebodzki przewoziła nas Niemka. Na wózku. Tak zarabiała na chleb… 

Paczki wysyłane na Sybir

W wagonie towarowym z Czortkowa jechały cztery rodziny. Każda wzięła tyle, ile mogła. Gozdowscy, zamiast swoich mebli, zabrali kredens sąsiadki z tej samej ulicy, pani Kowalskiej, którą wcześniej wywieziono na Sybir. Zabrali go na przechowanie, dziadkowie stwierdzili, że ona na pewno z tej Syberii wróci. I wróciła, może nawet pomogły jej paczki wysyłane przez Gozdowskich.

W 1947 roku pani Kowalska stanęła w progu ich domu w Sobieszowie. – Do dzisiaj nie widziałem takiej radości człowieka, jak wtedy, kiedy jej ten kredens przekazaliśmy. Byle jaki był po prawdzie, ale jej własny, więc zaczęła go dotykać z niesamowitym namaszczeniem. Pamiętam też, jak mówiła, że na plecach do Legnicy go poniesie. I powiem jeszcze, że wysyłaliśmy tej pani na Sybir przesyłki z masłem, miodem i smalcem. A ona potwierdziła, że dość dużo tych przesyłek do niej trafiło. Bardzo dziękowała – wspomina komandor. W Sobieszowie właśnie, tuż po wojnie, poznał też smak kakao, poczęstowany przez jedną z Niemek, która sięgnęła do swoich najgłębszych zasobów. Zresztą Niemcy, jak podkreśla Gozdowski, mieli świadomość, że będą musieli opuścić swoje dotychczasowe domostwa na ziemiach odzyskanych. Ziemiach, na których urzędował dawno temu Bolesław Krzywousty, co stanowiło najlepszy dowód polskości.

Bywało bez chleba

Po wojnie długimi miesiącami ojca nie widział. Senior Gozdowski trafił do armii gen. Andersa, walczył pod Tobrukiem i Monte Cassino. W 1945 roku miał wypadek samochodowy, złamał mostek i żebra. Na ówczesne czasy był to bardzo poważny uraz, drutami jeszcze kości nie łączono. Dwa lata przeleżał w Szkocji, zanim mógł wrócić do swoich, do Sobieszowa. 

– A ja do dziś zachodzę w głowę, jak matka, sama, potrafiła wtedy utrzymać siebie, babcię, dziadka i mnie. Wciąż tego nie potrafię zrozumieć, a pamiętam pojedyncze dni tylko, gdy chleba brakowało – podkreśla. Chodził tam sobie wokół Chojnika, choć chorował na zapalenie płuc. Nieco później przeczytał gdzieś, że aby ratować płuca, należy jak najwięcej biegać, a idąc pod górę mówić wiersze i tak nauczyć się głęboko oddychać. Nie pozostało nic innego jak założyć na nogi biegówki. Choć jako małolat, po przyjeździe do Sobieszowa, fruwał też na poniemieckiej skoczni, której ślady są widoczne do dziś. Łatwo można by ją odtworzyć. A latało się na niej po 17-20 metrów, w porywach nawet 22.

Wkurzył się i powalczył

Początkowo uczeń Gozdowski był zwolniony z zajęć wuefu, lecz zawziął się i skończył wrocławską Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego (obecny AWF). Płuca nie pomagały, serce też było naruszone, lecz przez egzaminy przechodził. O wynikach, o których marzył, musiał jednak zapomnieć. O medalu olimpijskim również. 

– Pętałem się wokół tego narciarstwa, zostałem instruktorem, trenerem, aż wreszcie kierownikiem wydziału kultury fizycznej w Jeleniej Górze. Mogłem wpływać na rozwój młodych – podkreśla. W pracy dydaktycznej miał priorytety. Najważniejszym uczniem był nie ten najlepszy, lecz ten najsłabszy. 

– Starałem się prowadzić zajęcia wszechstronnie i podciągać sprawnościowo tych słabszych. Nauczyciele zaczęli jednak oceniać sami siebie przez pryzmat sportowych osiągnięć podopiecznych i zadawać denerwujące mnie pytanie „a jakie on ma wyniki?!”. Wkurzyłem się wtedy i o takie wyniki powalczyłem. Z sukcesami, bo Jadwiga Pakuszyńska została mistrzynią Polski juniorek w rzucie oszczepem, już jako dziecko rzucała ponad 46 metrów i pewnie to dziś pozostaje to rekordem Dolnego Śląska. A taki Wiktor Czuchraj sięgnął po mistrzostwo Polski Szkolnego Związku Sportowego w biegu narciarskim – przywołuje nazwiska gwiazdeczek.

Nie od razu jednak Polanę Jakuszycką zbudowano. Był najpierw kierownikiem sekcji narciarskiej na wrocławskiej uczelni, potem trafił do MKS-u Karkonosze Jelenia Góra. – Sławą cieszył się wtedy Bronisław Haczkiewicz, a ja mam też ogromny szacunek dla Zbyszka Lipińskiego, który przez 50 lat klubowi szefował. Tyle innych z kręgu zniknęło, a MKS przetrwał. I ja w nim byłem trenerem narciarstwa biegowego – uzupełnia pan Julian.

On tylko podchwycił pomysł

W latach powojennych Polana Jakuszycka nie dla każdego stała otworem. Potrzebna była przepustka z Wojsk Ochrony Pogranicza. Niewiele się o tym mówi, lecz południowa granica kraju do bezpiecznych nie należała. Czesi czuli się pokrzywdzeni po wytyczeniu granic, dochodziło do groźnych incydentów, często słychać było strzały. Gdy chodzi o początkowe imprezy biegowe, palmę pierwszeństwa mieli inni. Gozdowski wymienia takie nazwiska jak Jerzy Lechowicz, Walter Judka, Bogdan Henśl, Tadeusz Jankowski, Włodzimierz Paszkiewicz i Leszek Kuźma. To oni organizowali pierwsze zawody narciarskie na leśnych duktach. 

– Ja sobie tego pierwszeństwa uzurpować nie mogę. Ja tylko jako kierownik wydziału kultury fizycznej w powiecie podchwyciłem ich pomysł, że skoro śnieg tak długo zalega, to warto coś z tym zrobić – skromnie podkreśla. A gdy na Polanie rozpoczął działalność Centralny Ośrodek Sportu, on załatwiał pozwolenie na korzystanie z Lasów Państwowych. Wtedy jeszcze nie wiedział, że… dla siebie to robi. 

Brudne łapy

– Karkonosze były przeciążone zjazdowcami, a ja widziałem, jak biednie wygląda przy nich nasz narciarz biegowy. Ubrany byle jak i z brudnymi rękami, bo przecież przed startem należało nasmarować deski. I z takimi brudnymi łapskami z tego lasu wybiegał, a o zajętym miejscu dowiadywał się dopiero po godzinie. Zależało mi, by inaczej tego narciarza pokazać – tłumaczy komandor. Bo przecież na Kasprowym, w Tatrach, obserwował zjazdowców. Pięknie ubrani, kandahary, kolorowi cali. I na szwedzki wzór Biegu Wazów ruszył z Biegiem Piastów w 1976 roku. 513 osób wystartowało, z czego większość to były dzieci ze szkół. Imprezę ukończyło 256. Wygrał Stanisław Michoń z Miłkowa, a działo się to… w kwietniu.

– Chciałem pokazać, że nawet tak późno są jeszcze warunki. Sezon potrafiliśmy kończyć na początku maja, takim łażeniem na odcinku pięciuset metrów. A później ognisko, piknik etc. – tłumaczy pomysłodawca Biegu Piastów, który – a jakże – sam też przypiął narty w 1976. Żona Anna również, przez wiele lat prowadziła biuro zawodów. Jest między małżonkami dziewięć lat różnicy. To on pojawił się na świecie dziewięć lat wcześniej. Jak się poznali?

Uczennica została żoną

– Anna chodziła do szkoły rzemiosł artystycznych, a ja tam uczyłem – zdradza. Domyślamy się scenariusza – najpierw „cel” został namierzony, a gdy przyszło pannie Annie kończyć szkołę, wtedy nastąpił atak. Mówię to głośno, a pan Julian potakuje głową, potwierdzając taki mniej więcej rozwój wypadków.

Dziś żyją sobie spokojnie w Cieplicach i czekają aż powstanie na Polanie Jakuszyckiej, zgodnie z projektem, Dolnośląskie Centrum Sportu. Aż stanie hotel z częścią konferencyjno-szkoleniową, boisko piłkarskie, bieżnia lekkoatletyczna, rolkostrada, kryta pływalnia, górka saneczkowa i rowerowa, wreszcie zostaną udoskonalone trasy biegowe i strzelnica do rywalizacji biathlonistów.

Pięć grup biegaczy

Czy nie żal tej swojskiej, przaśnej i naturalnej Polany? – Nie. Absolutnie. Dla mnie ta cała budowla mniej jest ważna i prawdę mówiąc mało mnie interesuje. Gdy pokazują projekt, to mówię, że piękny i biję brawo. Bo dla mnie kluczową sprawą jest rozbudowa szlaków narciarskich i wędrownych, tych słynnych na cały świat tras. Kiedyś mówiłem, że ich użytkowników można podzielić na pięć grup: pierwsza biegnie zdecydowanie, druga po prostu biegnie, trzecia myśli, że biegnie, czwarta podbiega, a ostatnia lezie. Pewien profesor z Warszawy zwrócił jednak uwagę, bym nie mówił, że ona lezie, lecz idzie godnie. I właśnie ta ostatnia grupa spacerowa jest najważniejszym właścicielem Biegu Piastów. Nie żaden zarząd, lecz ci ludzie, którzy identyfikują się z imprezą, jak Szwedzi z miasta Mora z Biegiem Wazów – przekonuje Gozdowski. Przed kilkoma laty odebrał statuetkę z napisem „Bieg Piastów – Masowa Impreza Roku” w 75. Plebiscycie Przeglądu Sportowego. Ba! Młodsza córka, zamieszkała w Szczecinie Elwira i działająca w tamtejszym klubie wysokogórskim, rokrocznie staje na starcie Piastów z córką, czyli wnuczką Magdą. Starsza córka pana Juliana, Małgorzata, brała udział w pierwszej edycji, z mamą i tatą. Mieszka w podwarszawskiej Magdalence, a jej syn kopie piłkę w polskiej szkółce kultowego FC Barcelona. – A więc śmiało mogę mówić, że wnuczek gra w Barcelonie. No to mówię – uśmiecha się dziadek.

Trzeba jednak pamiętać, że i zawodowców w Jakuszycach nie brakuje. Od 1995 roku impreza należy do Europejskiej Ligi Biegów Długodystansowych Euroloppet, a w czerwcu 2008 roku dostała się do elity – Światowej Ligi Biegów Długodystansowych (Worldloppet Ski Federation). Planowane prace przy poszerzaniu tras na potrzeby zawodowców konsultował z Justyną Kowalczyk i jej trenerem, Aleksandrem Wierietielnym. Trzeba czuwać, by nie wycięto tych drzew, które osłaniają trasę przed dodatkowymi promieniami słońca i chronią śnieg przed szybkim topieniem. 

Stacja narciarska jest, stacji paliw nie ma

Życiowa porażka? – Mam kilka przegranych spraw na koncie. Przede wszystkim bardzo chciałem, byśmy jako Stowarzyszenie Bieg Piastów zostali właścicielami pobliskiej stacji benzynowej, obecnie będącej w sieci Mullera. Rozmawialiśmy o tym z szefostwem ówczesnego CPN-u. Bo nawet jeśli przynosiłaby złotówkę zysku dziennie, to byłaby to nasza złotówka. Władze Szklarskiej Poręby miały jednak inną wizję – przypomina. A dziś to już, par excellence, nie jego działka, a najważniejsze jest teraz dbanie o zdrowie. W październiku 2013 roku przeszedł skomplikowaną operację kardiologiczną. 

– No i udała się. Staram się teraz dużo chodzić, mogę nawet podbiec 23 metry, a gdy przejeżdżam obok Wojskowego Szpitala Klinicznego przy ul. Weigla we Wrocławiu, to oddaję wszystkim zatrudnionym szacunek jakbym się żegnał przed kościołem – wyjaśnia. 

„Sto lat” ważniejsze od orderów

Przy Biegu Piastów zostały mu już tylko funkcje honorowe, jak wystrzał startera, ale radą wciąż służy. Ma świadomość, że aby obecne władze mogły czerpać z organizacji imprezy satysfakcję, to muszą też czuć zań stuprocentową odpowiedzialność. Dlatego woli stać na bocznym torze.

W 2011 roku odznaczono sędziwego komandora Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, a pięć lat później Krzyżem Komandorskim tego orderu. Największą radość sprawili jednak panu Julianowi uczestnicy Biegu Piastów, gdy przy okazji wręczania spontanicznie odśpiewali „Sto lat”. A rzecz działa się na Polanie Jakuszyckiej. – Tak, mam wrażenie, że to moje największe wyróżnienie. Nie te medale, tylko te słowa – podkreśla repatriant. Czy czuje się spełniony?

– Nooo, w miarę. Chciałbym jeszcze doczekać tych luksusowych tras. Wyczynowych też, ale głównie spacerowych – precyzuje.

I co, chyba dobrze się stało, że familia Gozdowskich nie przyjęła wtedy radzieckiego obywatelstwa, prawda?

WOJCIECH KOERBER