Żużel. Mirosław Daniszewski: Moje początki na lodzie bardziej przypominały kabaret niż ściganie

fot. archiwum Mirosława Daniszewskiego
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mirosław Daniszewski, popularny Ułan, to były zawodnik klasycznego żużla, który przedłużył karierę… najpierw w Niemczech, startując na torze z tamtejszą licencją, a potem spróbował skutecznie nowej odmiany speedwaya czyli ice racingu. Obecnie pracuje w Wielkiej Brytanii, ale każdy weekend w jego domu, to obowiązkowo transmisje z ligowych potyczek w Polsce. Na Święta wrócił do kraju i znalazł chwilę, by barwnie podzielić się opowieściami z toru i lodu.

Czy ja się dodzwoniłem do Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Gorzowie?

(śmiech) No tak w czasie kariery nazwali mnie ułanem i ta łatka przylgnęła. Chyba jednak bardziej z powodu krzywych nóg, od tego się zaczęło. Później okazało się, że zawsze miałem słabe starty i tyle było mojego, co udało się po trasie wyszarpać. Wtedy to już bardziej pachniało kawalerią (śmiech). Fantazja, szalone szarże, gorąca, ułańska krew. Ułani też nie imponowali wzrostem.

Na Święta zjechałeś do domu, ale na co dzień na wygnaniu?

Jakoś tak życie się potoczyło. Wcześniej na Wyspy wyjechała córka. Dołączyliśmy do niej z żoną i synem w 2011. Głównie mieszkamy tam, ale każde wakacje czy święta, to ciągnie do domciu i staramy się zjeżdżać do Polski ile można. Pewnie gdyby nie dzieci i wnuki urodzone już tam, pewnie dawno siedziałbym z powrotem w kraju. Tęsknota jest ogromna. W moim wieku trochę trudno przestawić się na inne życie, inny świat. Starych drzew się nie przesadza. Żyje się może trochę lepiej, lżej. Z pracą nie ma problemów. Pieniążków też jest nieco więcej, choć bogaczem nie jestem, ale korzenie, grono przyjaciół, to przyciąga. Cały czas twierdzę, że wyjechałem na chwilę. Ta chwila to już prawie 10 lat. Wciąż jednak tęsknię. Z żużlem jestem na bieżąco. Mam w Anglii polską telewizję. Obecnie jako dzień ligowy doszedł piątek. Potrafię więc tak poukładać sobie pracę, żeby ten żużlowy weekend zaliczyć. Muszę po prostu obejrzeć wszystko. Życie tam udało mi się poukładać w podobny sposób jak tu. Oczywiście podstawą było zabranie ze sobą motocykli. Cały swój garaż zabrałem ze sobą. Na jakieś poważne ściganie nie było już szans, choćby z racji wieku, ale takie letnie mistrzostwa amatorów to czemu nie. Brałem udział w tym cyklu. To seria wzorowana na SGP. Kilka rund, sumowane punkty. Zawiozłem ze sobą żużel na Wyspy Brytyjskie.

Zacznijmy więc od początku. Najpierw Gorzów i obiecujące starty w czasach juniorskich. Dorosłe medale DMP, w tym złoto i co potem? Za ciasno było w domu?

Powiem tak – myślę, że za młodu człowiek popełniał też wiele błędów. Było ciasno, owszem. Franczyszyn, Grzelak, Świst, Owiżyc kilku starszych zawodników. Dzisiaj to wygląda inaczej. Żużlowcy mają menadżerów, którzy potrafią czasem doradzić, poprowadzić. Kiedyś tego nie było. Małolat, gorąca głowa, duże ambicje, te decyzje nie zawsze były przemyślane, mądre. W pewnym momencie poczułem, że chciałbym odejść. To był czas gdy coraz szerzej kontraktowano obcokrajowców. Zdawałem sobie sprawę, że za wiele już w Gorzowie nie pohasam. Wcześniej odczuwałem, że za bardzo na mnie nie liczą, nie stawiają. Tak to odbierałem. Nie wywlekam teraz, czy to więcej było winy klubu, czy moich niespełnionych ambicji. W każdym razie chciałem zmienić otoczenie. U siebie też znalazłem mnóstwo problemów. Po latach człowiek patrzy na to wszystko z innej perspektywy. Będąc dojrzalszym, potrafi to inaczej ocenić. Chciałem odejść, za karę przebrano mnie na dwa lata w kamasze i zaliczyłem wojsko. Po dziewięciu, czy dziesięciu latach w Stali ruszyłem w Polskę.

Decyzje co do miejsc nie były chyba jednak najszczęśliwsze? Trafiła się nawet Warszawa.

Przede wszystkim chciałem startować, więc szukałem miejsc, gdzie będę potrzebny. Ale rzeczywiście, w niektórych klubach to była nieco wolna amerykanka. Przyszedł czas, że przechodziliśmy na zawodowstwo. Tylko w polskiej wersji polegało to na założeniu własnej działalności gospodarczej, bez gwarancji, że klub, czy sponsor cokolwiek ci wypłaci. Ty wystawiałeś fakturę, musiałeś zapłacić podatek, bo niby miałeś dochód, płaciłeś ZUS, a tobie nie płacono. Mimo to, co tydzień miałeś być gotowy do startu. Byliśmy wtedy niby zawodowcami. Dużo było wówczas w speedwayu takich dziwnych prezesów. Miał jakiś biznes, trochę grosza, grosz się kończył i zaczynało się kombinowanie. Zdarzały się też i takie historie, że ci sami ludzie zmieniali tylko literkę w nazwie i dalej ciągnęli klub pod nowym szyldem, ale za poprzedni sezon płacić już nie miał kto. Typowa partyzantka. Szkoda strzępić języka.

Mimo wszystko jednak 20 lat wytrwałeś, bo zakończyłeś w 2001?

No nie do końca. W sezonie 2000 podpisałem kontrakt w Warszawie i chciałem koniecznie wcześniej wyjechać na tor. W Gorzowie był trening i zaliczyłem niezłego fikołka. Złamałem kręgosłup. Prawie cały ten rok miałem skasowany. Dopiero pod koniec wystartowałem w jakichś zawodach na przedłużenie licencji. Kolejny sezon, to znowu była Warszawa, ale już nie Władysława Golloba, tylko Marka Kraskiewicza, ówczesnego menadżera kadry w PZMot. To już była szarpanina. Wystąpiłem trzy, może cztery razy. Później zaś wyszedł zupełny cyrk. W okresie transferowym trzeba przesłać do centrali dokumenty zawodników. Ktoś tam jednak w tej Warszawie był na tyle profesjonalny, że moich kompletnych dokumentów nie wysłano w terminie. W związku z tym zostałem zawieszony, bez swojej winy. Oburzyłem się wtedy okrutnie, bo mimo, że było ciężko, to jednak człowiek chciał kontynuować. Nadarzyła się okazja moich startów w II lidze niemieckiej. Przez kolejne trzy, czy cztery sezony jeździłem więc z licencją niemiecką dla Wolfslake Berlin i dopiero zakończyłem karierę. Człowiek jednak nigdy nie ma dość, więc zacząłem z chłopakami w Polsce, ścigać się w tych wszystkich amatorskich zawodach.

A skąd wziął się lód?

Z tym to jest inna historia. Czasem w naszej telewizji trafiały się transmisje z lodu. Mnie na lód swędziało dużo wcześniej. Kiedy jeszcze, bodaj w latach 1995/96 startowałem w JAG Łódź, spotkałem Stanisława Bazelę, działacza PZMot. Porozmawialiśmy wtedy odrobinę. Pytałem o możliwości spróbowania. Odpowiedział, że byłaby szansa, ale trzeba by nazbierać więcej chłopaków, zorganizować wyjazd do Rosji i to się jakoś tak rozmyło. Po kilku latach zaczął mocno wchodzić w ice speedway Paweł Ruszkiewicz z Sanokiem. Na nowo zacząłem się temu przyglądać, nawet nie pamiętam jak doszło do kontaktu z Pawłem, ale szykowało się właśnie zgrupowanie w Skandynawii. Szwecja, Finlandia – tam jeździliśmy na kilka dni trenować. Uzbierałem wtedy troszkę pieniążków, dorzuciłem się do wyjazdu i pojechałem pierwszy raz spróbować. Nie miałem oczywiście swojego sprzętu. Swój motocykl miał Grzesiu Knapp, zabytkową maszynę posiadał też Zdzisiu Żerdziński, a dla pozostałych organizował motocykl Paweł. Było nas tam wtedy siedmiu czy ośmiu. Fajna ekipa. Z Widerą, Sekulą. Szwedzi podstawili nam jedną furę na te nasze testy. Od tamtej pory zaczęło się to wszystko bardzo szybko toczyć. Nie wiedziałem jeszcze za bardzo co z czym się je, a po powrocie w Sanoku były już eliminacje do mistrzostw świata. Szczerze mówiąc poszło to trochę zbyt szybko. Nie byłem przygotowany do startu.

Różnice w sprzęcie i technice jazdy ogromne. Rozrusznik, biegi, amortyzatory, pionowy silnik, przyczepne kolce – mnóstwo nowych elementów do opanowania?

W motocyklu jako takiego rozrusznika nie ma, ale podjeżdża się na kółeczka z rozrusznikiem z baterią. Niektórzy próbują walczyć z odpalaniem na zapych, jak w klasycznym żużlu, ale głównie to jednak rozrusznik zewnętrzny. W moim przypadku, po tylu latach na klasycznych torach, trzeba było się przyzwyczaić, że tu trzeba kopnąć bieg. Nie wystarczyło tylko strzelić sprzęgłem na starcie. Trzeba było jeszcze coś przełączyć. Start z jedynki, a na wejściu w łuk, gdzie kiedyś w żużlu była linia 30 metrów, uderzasz w wajchę na dwójkę i tak już do kreski. Amortyzatory to już temat rzeka. Powiem tak. Gdyby mi z nieba spadły pieniądze i miałbym je zainwestować w lodowy motocykl, to w pierwszej kolejności teleskopy. Tor lodowy jest zupełnie różny od klasycznego. Okropnie się rozsypuje. Koleiny, dziury, to jest na porządku dziennym. Pierwsze cztery wyścigi jeszcze jakoś się trzyma, ale później już jakbyś jechał po leżących policjantach na osiedlu. Jeżeli nie masz porządnych teleskopów i nie potrafisz ich odpowiednio wykorzystać, to motocykl zmęczy cię tak, że nawet Pudzian by nie poradził. Bez amortyzatorów nie odkręcisz gazu, bo motocykl cię zabije. Na początek silnik możesz mieć średni, ale teleskopy to podstawa. Co do samych silników zaś, nie przyjęły się leżaki i ja myślę, że to jest spowodowane przesunięciem środka ciężkości. Inna jest też technika jazdy. Na lodzie nie wyłamujesz motocykla. Kierownica w prawo, jadę w lewo. Tu łuki pokonujesz na dwa koła. Lód jest znacznie przyczepniejszy od granitu. Tu koło nie zabuksuje, wbrew pozorom na lodzie się nie poślizgasz. Bez przerwy jesteś przyklejony do nawierzchni. Długie kolce sprawiają, że jesteś cały czas wbity w lód. Największy problem jest z wystartowaniem. Kolce wbite w lód, koło nie przekręci. Nie ma kolein. Jedyny chyba Posa Serenius potrafił zostawić małą koleinkę, ale nie wiem jak to robił. To jednak tylko on jeden. Ruszasz jakbyś był o coś zaparty. To nie jest takie proste wystartować na motocyklu lodowym.

Coś z klasycznego żużla się przydaje? Pamięć mięśniowa, silne przedramię?

Więcej zależy od techniki jazdy i ustawienia sprzętu. Oczywiście kondycja fizyczna jest niezbędna, jednak większą wagę przykładałbym do zgrania człowieka z maszyną. Jeśli w klasycznym żużlu, czy na lodzie nie będziesz jechał dobrze technicznie, będziesz trzymał motocykl w rękach, to on nawet Pudzianowskiego wypompuje. Im lepszą masz technikę jazdy, lepiej dopasowany sprzęt, tym mniej się męczysz. Rosjanie mają teraz coraz większą przewagę. U nich sezon rozpoczyna się wcześniej. W Europie trudno o naturalny lód. Nawet w Szwecji trzeba już ponad 100 kilometrów na północ od Sztokholmu próbować. Dużo startowałem w Czechach. Oni preferowali naturalne akweny. Dziś ice racing tam wymiera, bo nie ma lodu. Owszem za moich czasów jeździliśmy co roku na kilka dni do Skandynawii, ale to już przeszłość. Nie ma Grześka Knappa, zabrakło lidera, który ścigał się z najlepszymi i wszystko zaczęło się sypać.

W Rovaniemi spotkałeś Mikołaja?

Oczywiście, byliśmy u świętego Mikołaja. On naprawdę istnieje. Chociaż kolejki do niego były ogromne. Nawet półtorej godziny trzeba było wystać na mrozie.

Wróćmy do Twojej przygody z lodem. Zimny lód, ale gorąca, rodzinna atmosfera?

To na pewno. Cała ta rodzina jest ze sobą zżyta. Atmosfera familijna. Nikt nie ma tajemnic. Tak się składało, że często boks miałem obok multimedalisty, Rosjanina Krasnikowa. Na każde pytanie zawsze odpowiadał, kiedy czegoś nie dopilnowałem, albo nie wiedziałem, sam z siebie chętnie udzielał rad. Nikt płotów nie stawiał. Ze mnie mieli na początku kabaret. Jedne z pierwszych zawodów. Zapomniałem o przełączeniu biegu po starcie. To są nawyki, które musisz wypracować. Żaden żużlowiec nie schyla głowy żeby trafić po starcie w hak. Na lodzie to też musi być odruch. Nieźle wystartowałem, a w łuku jakoś mi wszyscy za szybko odjeżdżają. Dopiero na prostej skojarzyłem co jest grane. Przypomniało mi się. Przełączyłem bieg i pojechałem, tylko już było za późno na walkę. W tych pierwszych zawodach to bardziej był w moim wykonaniu kabaret niż ściganie. Z ramą też miałem przeprawę. Motocykle do lodu są wysokie. Ja ledwie sięgałem nogami do lodu. Nie wiedziałem tylko, że ramę można obniżyć. Pod taśmą, zielone światło, a ja ledwie tykając czubkami palców lodu, modlę się do sędziego żeby już puścił taśmę, bo mi się fura na bok przewróci. Dopiero później dowiedziałem się, że można i jak można obniżyć. Koledzy pokazali, nauczyli. Te moje początki to był kabaret dla konkurentów. Wszystkiego musiałem się nauczyć.

Kontuzje? Niebezpieczna zabawa?

Mnie się upiekło, choć od najmłodszych lat miałem problemy z biodrami i te zaczęły o sobie przypominać. Na tych zgrupowaniach lodowych po treningu bolało, rano przechodziło i jeździło się dalej. Jeszcze w latach 80-tych w Gorzowie, chcieli mi to naprawić, ale mówiono jedno biodro w jednym roku i za rok następne. Pomyślałem wtedy, że dwa sezony bez jazdy na początku kariery, to zbyt duże ryzyko i postanowiłem wytrzymać. Wytrzymałem aż do ubiegłego roku. Jedno mi w Anglii naprawili, teraz pora na drugie.

Bez Grześka lód się nie odrodzi?

Grzesiek był liderem, startował w Grand Prix. Zawsze musi być taki, który ciągnie wynik. Z jego tragiczną śmiercią ucichło na lodzie. Żeby był efekt potrzeba sporo nakładów. Musi być grupka zawodników, sprzęt, zgrupowania. To kosztuje, a ludzie specjalnie się nie garną. Za starych czasów, w Sanoku, Ruszkiewicz organizował rodzaj campów dla chętnych. Przyjeżdżali ludzie z wyścigów ulicznych, motocrossu, enduro, czynni żużlowcy. Pamiętam, że był Jacek Rempała, kilku innych, ale po pierwszych przymiarkach rezygnowali. No i zimy zanikają. Niedawno jeszcze na kanale w Gorzowie mogłem pośmigać, a teraz lodu tam nie uświadczysz, trzeba szukać. Daleko szukać, a to znowu kosztuje. Michał Knapp ostatni raz jeździł w 2017, miał motocykl po Grześku. Tak się nie uda. Za moich czasów była nas grupka, a Paweł Ruszkiewicz załatwiał finanse. Każdy miał też jednego czy dwóch indywidualnych darczyńców. Jakoś to się kręciło. Dziś trzeba by rozkręcać od nowa. Na lodzie nigdy nie szło się dorobić. To hobby dla pasjonatów. Często jeździliśmy za darmo, byle tylko startować. Kto dziś tak zechce? Mój syn Patryk zaraził się lodem. Nawet zamierza zarobić i kupić sobie motocykl na lód, ale ja już go odwodzę. Ciężko pracować, żeby kupić motocykl, który nie wiadomo nawet na ile uda się wykorzystać. To chyba nie jest dobry pomysł. Nie tędy droga.

Wszystkiego dobrego dla rodziny, oby z drugim biodrem poszło również jak z płatka i dziękuję za rozmowę.

Ja również dziękuję. Wszystkim zaś fanom ice racingu i żużla życzę szczęśliwego Nowego Roku i do zobaczenia na stadionach.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI