Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Przez wiele lat był sekretarzem redakcji Tygodnika Żużlowego. Od kilkunastu jest autorem publikacji przybliżających historię sportu żużlowego. Ostatnio w Lesznie systematycznie organizuje spotkania z byłymi działaczami oraz  zawodnikami. O tym skąd pasja i czy ciężko prowadzić wydawnictwo żużlowe, w poniższej  rozmowie z Wiesławem Dobruszkiem. 

Panie Wiesławie, skąd się wziął Pan przy żużlu?

Tu chyba nic nadzwyczajnego ani odkrywczego nie powiem. Wyssałem to z mlekiem matki, można powiedzieć. Mój dziadek był kibicem i przyjacielem Antoniego, ojca Alfreda Smoczyka. Z kolei jego syn, a mój wujek przyjaźnił się z Alfredem. Wujek próbował jeździć na żużlu, ale moja babcia dosłownie szmatą do naczyń wybiła mu to z głowy. Został tylko wiernym kibicem Smoczyka. Dziadek miał duży samochód i całą rodziną jeździli ze Smoczykiem na zawody. Jakoś to zamiłowanie do tego sportu siłą rzeczy na mnie przeszło. 

Pamięta Pan swoje pierwsze zawody żużlowe?

Gdzieś mam takie zdjęcie na stadionie, jak jestem jeszcze w wózku dziecięcym, ale no świadomy wydarzeń na torze na pewno wówczas nie byłem. Pierwsze moje świadome imprezy to były jeden z pierwszych memoriałów Alfreda Smoczyka, który wygrał Henryk Żyto. To był gdzieś początek lat 60. ubiegłego wieku. 

Znany jest Pan głównie z aktywności dziennikarskiej przy żużlu. Kiedy ona się zaczęła?

To jak się wielu wydaje, wcale nie była praca w Tygodniku Żużlowym. Przedtem pisywałem bowiem teksty do programów dla Unii Leszno. Później powstał Tygodnik Żużlowy i tam zacząłem podrzucać swoje teksty, które tak naprawdę miałem napisane gdzieś wcześniej do szuflady. Wcześniej ze znajomymi, pasjonatami żużla, wymienialiśmy się programami, pamiątkami i był też pomysł, aby stworzyć jakąś gazetkę o tematyce żużlowej. Ostatecznie teksty te ukazały się w Tygodniku Żużlowym, a ja zacząłem tam pracować już nie z doskoku, a na stałe w 1992 roku. Prawda jest taka, że ja po prostu od małego lubiłem pisać, może jakiś wpływ na to miał fakt, że mój dziadek, który prowadził firmę miał po wojnie maszynę do pisania (śmiech – dop. red.). Notabene tę maszynę do pisania mam do dzisiaj. 

Jest Pan po dziś dzień kojarzony jako jeden z głównych dowodzących Tygodnikiem Żużlowym. Dziś w dobie internetu praca dziennikarska jest zdecydowanie łatwiejsza. Proszę przypomnieć Czytelnikom, jak to wyglądało kiedyś…

Pierwsza połowa lat 90. to były kompletnie inne czasy aniżeli teraz. Jeden dziennikarz w redakcji miał faks, jeden teleks. Pozostali po prostu notowali przez telefon. Nie zapominajmy, że w niedzielę wieczorem mieliśmy prawdziwe urwanie głowy w redakcji. Meczów ligowych wtedy było naprawdę sporo. Notowaliśmy, dyktowaliśmy to później dziewczynom i była to dla wszystkich prawdziwa walka z czasem. Później, z pojawieniem się elektroniki, oczywiście wszystko stawało się łatwiejsze. Jeśli mogę dodać coś od siebie, to ja od początku swojej pracy w Tygodniku zająłem się unormowaniem sposobu podawania wyników. To też nie był mój pomysł, bo stosowaliśmy go wcześniej wśród moich znajomych, ale przyjął się w Tygodniku i z tego co mi wiadomo funkcjonuje do dziś.

Pamiętam osobiście czasy, kiedy biegłem w niedzielę na dworzec, aby przekazać do pociągu dyskietkę z tekstami do Tygodnika…

Tak. Nie tylko pan. To można dziś wspominać z uśmiechem na twarzy. Gdy teraz wszystko jest łatwiejsze. Tygodnik składaliśmy do pierwszej, drugiej w nocy. Później kładłem się na dwie godziny w redakcji, aby się przespać. Wstawałem i jechałem do Poznania do drukarni z dyskietką. Tam to było wszystko wyświetlane, łamane i szło do druku. Wielokrotnie miałem okazję jeszcze gazetę sprawdzać i poprawiać tuż przed drukiem. Pamiętam, że wracałem do domu i cały poniedziałek spałem. Tak to kiedyś wyglądało. 

Wpadki redakcyjne z pewnością się zdarzały? 

Oczywiście, że bywały. Wszystkich to się pewnie już nie pamięta. Dziennikarskich dużo nie było, choć raz kolega uśmiercił pana Miechowskiego z Częstochowy, który żyje po dziś dzień. Pan Miechowski jednak podszedł do tego z humorem i napisał do redakcji, że miewa się dobrze. Zdarzało się niekiedy, że poszła podwójnie przykładowo jakaś strona. Moja największa wpadka była z jednym zdjęciem. Miałem przygotowaną jedną fotografię i byłem pewny, że jest na niej Leigh Adams. Okazało się po fakcie, że to był zupełnie inny zawodnik, w dodatku nie Australijczyk. Gorączka niedzielnej nocy w redakcji sprawiała, że błędy się zdarzały w tym pionierskim czasie. 

Wraz z Adamem Zającem wychowaliście w Tygodniku trochę dziennikarzy…

Trochę to mało powiedziane. Myślę, że byłaby całkiem spora armia. Nasi współpracownicy pozasilali radia, telewizje, gazety czy stworzyli  choćby strony internetowe jak w Waszym przypadku. Gdyby zebrać tych wszystkich dziennikarzy, którzy z Tygodnikiem przez lata współpracowali, to byłaby całkiem spora grupa osób. 

Równolegle z pracą w Tygodniku zaczął Pan pracę jako wydawca publikacji o tematyce żużlowej. To był taki sposób na oddanie hołdu byłym zawodnikom?

W pewnym sensie na pewno. Jednak zacząłem to, ponieważ to było spełnienie moich marzeń. Stąd pomysł na wydawnictwo „Danuta”. Lubię bardzo pisać i bardzo lubię żużel. Mogłem zatem połączyć dwa w jednym. Gdy zobaczyłem jak Heniu Grzonka zrobił swój alfabet i książkę o mistrzostwach Polski, stwierdziłem, że teraz kolej na mnie. Można powiedzieć, że Henryk mnie zainspirował. Przy pomocy dobrych ludzi, którzy pomogli mi wtedy i finansowo, i organizacyjnie wystartowałem z publikacjami od cyklu ABC Żużla. To miała być jedna książka. Później się okazało, że materiału jest zdecydowanie więcej i wychodziły kolejne tomy. Jeśli z kolei chodzi o sylwetki zawodników, to miałem w planie Jankowskiego, Szczakiela i Huszczę. Te trzy postacie żużla. Do dziś wydaliśmy chyba publikację o szesnastu zawodnikach z cyklu „Asy Żużlowych Torów”. Mam satysfakcję, że przybliżamy historię polskiego żużla młodym kibicom. Fajnie też, że do pisania udało mi się wciągnąć młodszych kolegów. Wspólnie na łamach naszych pozycji przybliżamy, jak kiedyś wyglądał polski żużel. 

Z Tomaszem Gollobem

Pan, Henryk Grzonka czy parę innych osób to encyklopedie wiedzy o żużlu. Nie ma pomysłu, aby gdzieś choćby w internecie zrobić takie archiwum polskiego żużla?

Wie pan, pasjonatów jest bardzo wielu, także wśród kibiców. Tu w gronie dziennikarzy dodałbym na pewno Krzysztofa Błażejewskiego czy Roberta Borowego. Ja stworzenia takiej strony się nie podejmuję, bo ja to muszę pracować na papierze. Pewnie stworzenie czegoś takiego byłoby na pewno fajnym rozwiązaniem. 

Jakie kolejne publikacje ukażą się niebawem na rynku? 

Z reguły nie mówię, co zamierzam, bo różnie to wychodzi. Wolę mówić o tym, co już jest pewne w sensie wydania. Zrobię jednak wyjątek. Planujemy w najbliższym czasie publikacje o Zbigniewie Podleckim, Piotrze Bruździe oraz wywiad rzekę z Bogusławem Nowakiem. Wierzę, że te pozycje wydamy jeszcze w tym roku. Co będzie dalej, zależy od tego, co los nam przyniesie. Ciężko jest w tych czasach wydawać publikacje. Nasze wydawnictwo jest o tyle w dobrym położeniu, że pozycji parę już wydaliśmy i z ich sprzedaży finansujemy czy staramy się finansować kolejne. Jeśli mogę, to apeluje o zamawianie u nas paru pozycji naraz wysyłkowo. Nie ukrywam, że im lepsza sprzedaż, tym większa szansa na kolejne pozycje. 

Od paru lat organizuje Pan w leszczyńskiej bibliotece spotkania żużlowe.

Tak. Jak przyszedłem pracować do biblioteki, to jednym z pierwszych zadań było stworzenie czegoś dla kibiców żużla i tak zrodziły się nasze spotkania. Pierwszym z nich było spotkanie poświęcone Alfredowi Smoczykowi. Jeszcze się ono dobrze nie skończyło, a już dyrektor stwierdził, że musimy te spotkania kontynuować i tak to się zaczęło i trwa po dziś dzień. Były „żużlowe zaduszki” czy spotkanie z okazji Dnia Kobiet. Na tym ostatnim gościliśmy między innymi panią Wacławę Dobrucką czy żonę Damiana Balińskiego – Anetę. Najlepiej chyba wyszło spotkanie poświęcone braciom Kowalskim. Pamiętajmy, że najwięcej się mówi w Lesznie o Smoczyku ale byli też bracia Kowalscy. Oboje zginęli na motocyklach. Jeden na torze, drugi na drodze. To było chyba najlepsze spotkanie, bo mieliśmy jako gości choćby siostrę braci Kowalskich czy ich mechanika. Do tej pory zrobiliśmy chyba jedenaście spotkań. Mam satysfakcję, że te spotkania cieszą się zainteresowaniem i przybliżają historię dawnych zawodników czy działaczy. 

Czego można życzyć Panu na kolejne lata?

Przede wszystkim  zdrowia. Chęci do dalszych  działań „okołożużlowych”  jeszcze są. 

Rok 1993 na łamach TŻ. Rysował Henryk Turbakiewicz, rymował Romuald Staniewicz
2 komentarze on Wiesław Dobruszek: Zainspirował mnie Henryk Grzonka
    Rysio-z-Klanu
    21 May 2020
     5:30pm

    Bardzo lubię publikacje pana Wiesława, a w szczególności cykl „Asy żużlowych torów” ,które wszystkie książki posiadam w swojej kolekcji.

    JERZY BEREIT
    22 May 2020
     2:09pm

    Jestem od kilkudziesieciu lat statystykiem zuzla jak mogę staram sie pomóc p.Wiesiowi w jego publikacjach posiadam wszystkie wydania ksiązkowe p.Wiesia .Posiadam duże archiwum sportu zuzlowego jak tylko p.Wiesiu sie zgłosi to natychmiast przystepuje do pracy aby jak najszybciej dosłac brakujace wyniki oraz inne rzeczy do danej ksiązki.Panie Wiesiu dużo zdrowia i prosze o kolejne publikacje jak tylko bede mógł to pomoge .
    JERZY BEREIT

Skomentuj

2 komentarze on Wiesław Dobruszek: Zainspirował mnie Henryk Grzonka
    Rysio-z-Klanu
    21 May 2020
     5:30pm

    Bardzo lubię publikacje pana Wiesława, a w szczególności cykl „Asy żużlowych torów” ,które wszystkie książki posiadam w swojej kolekcji.

    JERZY BEREIT
    22 May 2020
     2:09pm

    Jestem od kilkudziesieciu lat statystykiem zuzla jak mogę staram sie pomóc p.Wiesiowi w jego publikacjach posiadam wszystkie wydania ksiązkowe p.Wiesia .Posiadam duże archiwum sportu zuzlowego jak tylko p.Wiesiu sie zgłosi to natychmiast przystepuje do pracy aby jak najszybciej dosłac brakujace wyniki oraz inne rzeczy do danej ksiązki.Panie Wiesiu dużo zdrowia i prosze o kolejne publikacje jak tylko bede mógł to pomoge .
    JERZY BEREIT

Skomentuj