Jerzy Bałtrukowicz. FOT. DARIUSZ RYL
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Musiało minąć kilka dni od pogrzebu Jerzego Bałtrukowicza, bym potrafił ogarnąć myśli. Wciąż kłębią się w głowie jak oszalałe. Znaliśmy się, bagatela, ponad 35 lat. Kawał czasu. I kawał życia, wspomnień. „Jeremy”, Juras, Jurek, „Bałt” żył żużlem. Nie z żużla, bo fortuny to się chłop nie dorobił, ale speedway ukochał i był z nim zawsze. Zawsze perfekcyjny w swej roli, zawsze dbający o powierzony sprzęt, ten do jazdy, a potem do przygotowania toru, zawsze też pod ręka, gdzieś na stadionie. Nawet jeśli mył samochód któremuś ze współczesnych gladiatorów, by zarobić na piwo, robił to tak, że żadna myjnia nie była w stanie konkurować.

Poznaliśmy się, gdy byłem szczeniakiem. Jako piętnastolatek trafiłem do szkółki. Jurek miał już wtedy licencję, no i 20 lat. Był dorosły, a dla mnie stanowił wzór. On, Darek Kowalski, Andrzej Sokołowski, Krystian Endrich i Jurek Budzeń. To była ówczesna młodzieżówka GKM-u. Jakoś tak do nich przylgnąłem, a oni korzystali z usług małolata ile się dało. Nie, nie biegałem do sklepu. Przydawałem się w innej roli. Pechowe roczniki. Trójki z nich już nie ma wśród żywych. Darek nie zdołał wyjść na prostą z życiowego zakrętu. „Sokołek” postawił się w roli Boga i sam podjął decyzję o odejściu. Jurek przegrał z raczyskiem.

Pamiętam słynny trening na kajakach w Rudniku, to jezioro w Grudziądzu z plażami i wypożyczalnią sprzętu na „Miejskiej”. Pojechałem tam z „Panami Zawodnikami” jako taka przylepa. Trener wziął kajaki, powsadzał nas do środka, a sam został na plaży i mierzył czas. Mnie przypadła rola chronometrażysty. Dopóki trener nas widział. Do cypla. Pedałowaliśmy jak złoto. Za winklem, gdy zniknęliśmy z oczu szkoleniowca, pełna turystyka i rekreacja. Do pomostu na „Stomilowskiej”, tam oględziny oferty opalających się panien w bikini i sygnał od młodego: „pora wracać”. Do cypelka delikatnie, od zakrętu na pełen gwizdek, wpadamy zdyszani na „Miejską”, a tam zadowolony trener: „ No panowie. Forma rośnie. 30 sekund lepiej niż ostatnio”. Gdyby znał prawdę…

Wystarczyło popłynąć z nami, ale widocznie mu się nie chciało. Rej wodził w tej ekipie „Sokołek”. Wszędzie było go pełno i to on nakręcał szalone akcje. Jurek zawsze, już wtedy, spokojny, powściągliwy. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podniósł na kogoś głos. A powody miałby. No i to przejście na „ty”. Dla mnie, przy ogromnej wtedy różnicy wieku, byłem wówczas dzieciakiem tak po prawdzie, to było coś niesamowitego, a duma wręcz mnie rozpierała.

Potem kolejny obrazek. Jurek na prezentacji. Zwykle nie robił dobrego wrażenia. Pamiętacie biało-niebieskie skóry z gwiazdkami na rękawach? Pół Polski takie miało. „Bałt” swoją odziedziczył. Była za duża. Podwijał więc rękawy, a zamki zawsze miał odpięte. Wyglądał raczej słabo. Bardziej jak fleja niż zadbany zawodnik. Ale myliłby się ten, kto tak by Go nazwał. Jurek był perfekcjonistą. Wszystko, od tej skóry poczynając, przez kask, buty i każdy najdrobniejszy element wyposażenia, czy motocykla miał wypucowane i mimo zużycia, tudzież wieku, wyglądało jak spod igły. Taki był. Spokojny, zrównoważony, sumienny i nader dokładny.

Nie trafił z karierą na najlepszy czas. W klubie się nie przelewało. GKM raczej okupował dolne rejony tabeli, w składzie emeryci z nazwiskami, którzy wpadli na rok, by zarobić i odjechać. Młodzieży niewiele, bo tę zdolniejszą szybko wypatrywali możni i zabierali ze słabego Grudziądza. Z kasą też nie najlepiej. Kończyły się czasy „lewych” etatów, a początkujący biznesmeni, z gatunku tych, którzy na wszystkim znali się najlepiej, nie mieli jeszcze aż tyle, by szastać pieniędzmi.

„Bałt” mimo to robił swoje. Może nie brylował. Może nie był wybitny, ale u siebie jechał bardziej niż przyzwoicie. Nawet po wymuszonej przerwie, gdy nowobogaccy uznali, że już się nie przyda, a potem potrzebowali gościa z licencją, do uzupełnienia składu. Nie narzekał, nie stawiał warunków. Przecież zawsze był przy klubie i zawsze był mu oddany. Przygotował furę, odjechał raptem dwa, trzy treningi, a w meczu 3,3,3,d1,2, w sumie 11 punktów z defektem na prowadzeniu. Tylko potem znowu zarządził. Poszło dobrze, więc swoim zwyczajem, świętował w ówcześnie przodującej restauracji z dancingiem – „Zodiaku”. Tak miał. Kiedy żona słyszała z okna, bo mieszkali nieopodal, że coś często grają jego ukochane „Biełyje rozy”, wiedziała co się święci. Przybywała tedy Halina z odsieczą, by „Bałt” nie rozpędził się zbyt mocno i nie zaczął fundować napitków wszystkim biesiadnikom, którzy znali Jego, a których On niekoniecznie kiedykolwiek wcześniej spotkał. Taki styl nie podobał się włodarzom, więc odstawiali Jurka od składu. A On spokojnie czekał na kolejne kłopoty i moment, kiedy będzie mógł pojechać, zastępując któregoś z młokosów. Nie grymasił, nie jęczał w gazetach na zły los, cierpliwie czekał.

Po zakończeniu kariery nie odszedł z klubu. Zmarł Kazik Markuszewski, poprzedni toromistrz, ojciec Piotra, od którego Jurek uczył się przygotowania toru. Głównie z obserwacji. A obserwatorem był bystrym. Wciąż jednak nie mógł liczyć na to, że ktoś w klubie Go doceni. Nie traktowano „Bałta” poważnie. Fakt, że Sorbony nie kończył. Jednak inteligencja nie ma nic wspólnego z wykształceniem. Swoje myśli artykułował w krótkich, często żołnierskich słowach, ale treści w tych zdaniach nie brakowało. Treści dla wielu niezrozumiałej, lecz dla zawodników i ludzi znających speedway, trafiającej w punkt.

W końcu został toromistrzem, tyle że wciąż uważany za opcję tymczasową, zastępczą, do czasu aż pojawi się ktoś bardziej „odpowiedni”. Kokosów przez to znowu nie zarabiał. Nawet fakt, że zrobiony na wiosnę tor nie wymagał poprawek do jesieni, że leciwy, zużyty sprzęt, ciągniki, polewaczka, brony, szyny, wyglądał jak nowy, nikogo nie przekonywał. Traktowali, że tak musi być, tak było i będzie. O nie! Przekonacie się teraz, gdy „Bałta” zabrakło.

Po upadku GKM-u jedną zimę spędziliśmy razem na… złomowisku. Nowy klub nie chciał wiązać się ze starą ekipą, by nie płacić zaległych poborów i nie narażać się na następstwo prawne. Wówczas, wespół z byłym pracownikiem biura, byłym podprowadzającym i Jurkiem, przetrwaliśmy pracując w skupie złomu, założonym przez tego pierwszego. Mimo że Juras mógł mieć do mnie żal, czy pretensje, wszak to ja byłem ostatnim prezesem „starego” GKM-u, nie powiedział choćby słowa. Znał realia, wiedział kto najbardziej przysłużył się upadkowi, a kto próbował ratować to, co zostało. Pewnie dlatego nie miał oporów przed „normalnymi” kontaktami. Tamże odwiedził nas kiedyś „Dadi”. Krótko przed śmiercią. Barwnie opowiadał o głośnej wtedy aferze z ucieczką po tankowaniu, o planach na nowy sezon. I tylko „Bałt” rzucił mu wtedy, niby mimochodem: „uważaj na siebie młody”. To uzmysłowiłem sobie dopiero po czasie, gdy Roberta już nie było wśród żywych. Czyżby Jurek znowu wiedział i rozumiał więcej, niż mogło mi się wydawać?

Ostatecznie klub „przeprosił się” z Jurkiem. Zapewne życie zmusiło. Doceniono to, co i jak potrafił zrobić z torem. Wrócił na stadion i praktycznie na nim… zamieszkał. Spędzał tam całe dnie, czasem noce. Przygotowywał tor, ale też doradzał małolatom, pomagał amatorom. Zawsze miał wielkie, gołębie serca i nikomu nie odmawiał rady. Był taki swój, grudziądzki, nasz. Nie udawał nikogo innego, nie kreował się na znawcę, nikogo nie traktował z góry. No i ten spokój. Nigdy nie podnosił głosu.

Pięknie mówił w kościele o życiu i ostatnich dniach Jurka ksiądz Patryk. To kapłan, który sam miał okazję posmakować żużla. Był w szkółce, ścigał się amatorsko. Znał „Bałta” od lat. Znał, rozumiał i doceniał. Nie było tłumów w świątyni, ale grono zebrało się zacne. Ci głównie, którzy Jurka poznali od podszewki i szanowali. W gronie żałobników byli Jan Ząbik, czy Ryszard Dołomisiewicz, ale też kumple z drużyny. Kędziora, Ośkiewicz, Podolski, Wiesiek Grabarz, który przybył aż z Kanady, Endrich mieszkający na stałe w Niemczech, Budzeń. Byli wciąż związani z klubem „Kempes”, Wojtek Żurawski czy Marek Kończykowski, byli zawodnicy i szkółkowicze, którym nie do końca powiodło się na torze, z Darkiem Winnickim, Wojtkiem Zalewskim i Adasiem Adamczykiem, było wielu funkcyjnych i sponsorów z różnych etapów życia Jurka. Wszyscy mieliśmy ściśnięte gardła słuchając księdza Patryka. I to niesłychane uczucie, gdy kapłan mówił o prośbie, kiedy „Bałt” był już w hospicjum, aby zabrał Go… na papierosa. No i ostatnie życzenia. Jurek był świadom swych ułomności, prosił więc księdza, by ten w Jego imieniu przeprosił wszystkich, bo sam nie zdoła się z każdym spotkać i pojednać. Wreszcie, by kondukt zajechał, po drodze, na stadion, aby Jurek mógł jeszcze ten ostatni raz „spojrzeć” na miłość swego życia. Nie było twardziela, nie było kozaka. To było wzruszające i piękne.

A potem cmentarz. Tłumy kibiców. Zapalone flary, odpalony motocykl i… koniec. Koniec życia dla żużla, nie z żużla. 

Do domu zabrałem się z „Kempesem”. Obecny szkoleniowiec GKM-u naszą długą rozmowę o Jurku skwitował celnie i treściwie – Drugiego takiego nie będzie. Wtedy przypomniałem sobie ponownie jeszcze jeden obrazek. Wiosną, po sparingu z Łotyszami, Jurek podjechał zdemontować maszynę startową. Z nieodłącznym papierochem w zębach instruował pomocnika. Rzuciłem – Nieźle się leczysz. Podszedł, jakiś taki nieobecny, z niewidzącym wzrokiem i poważną miną. Odpowiedział – Nie mam szans. Są przerzuty, chemia nic nie daje. Przegrałem. Miał raka płuc. Pogodził się z wyrokiem już wtedy. Do zobaczenia Przyjacielu. Spoczywaj w pokoju.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI