Stadion w Vetlandzie. FOT. JAROSŁAW PABIJAN.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Myślicie, że mechanicy żużlowi obsługujący topowych zawodników potrafią operować wyłącznie narzędziami? My rozpoczynamy właśnie współpracę z takim, który potrafi też świetnie operować piórem. I stworzył dla Was powieść, opartą na faktach. Zapraszamy na fascynującą podróż po Szwecji!

Małe, szwedzkie miasteczko. Według statystyk niecałe 9 tysięcy mieszkańców. W herbie wiking. Wszędzie rzucają się w oczy obwieszczenia obchodzonego w 2017 roku 700-lecia (!!!) nadania praw miejskich przez niejakiego, niewątpliwie wspaniałego, króla Birgera Magnussona.

Torshalla. Torszela, w świetle polskiej wymowy. Droga z Eskilstuny nie trwa długo. W pamięć zapadły mi przede wszystkim ronda i hidżaby. Hidżaby i ronda. Tuna, to ładne miasto. Nieco mniejsze niż Opole, jest szeroka rzeka, są parki. Centrum, powiedzmy, że tętni życiem. Czysto, schludnie, międzynarodowo. Ale gdy wszedłem po północy do maka, obawiałem się, że mnie zjedzą, choć nie jestem ani trochę halal. Nieważne. Czarny volkswagen transporter z motorami miarowo sunie do warsztatu Byłego Szwedzkiego Zawodnika w Torshalli. Nie prowadziło się przyjemnie, oj nie. Kac doskwierał, choć nie tak bardzo jak Parowemu. Czarna żubrówka mierziła bebechy i pulsowała pod czaszkami. Kisła w żołądkach w szkaradnej symbiozie okrutna hotelowa jajecznica wraz z niesmacznymi kiełbaskami. Monotonny szwargot niemieckich seniorów zasiadających również do śniadania świdrował pod kopułą. Za nami podróżowali mechanicy innego z zawodników, na oko jeszcze bardziej potargani niż my. Nawigacja niemiłosiernie odliczała kilometry, trzeba było wziąć się w garść. Przed nami ciężki dzień, finał Elitserien, wyjazd do Vetlandy.

Jedziemy na Malarsbadvagen X. Ulica malarzy? Szwed wie. Kręte uliczki, łódki zacumowane przy nabrzeżu wąskiego kanału, mnóstwo zieleni, pochmurno, kebab, pizza, pytipanna, hidżaby. Iście urokliwe miejsce, choć do Shangri La jeszcze daleko. Google maps uparcie twierdzi, że jesteśmy u celu, choć wokół szczere pole i dwa domy na krzyż. Toć Warsztat Byłego Szwedzkiego Zawodnika nie może być zapleśniałą przybudówką, halo. Trzeba dzwonić po wsparcie techniczne na numer Brata Byłego Zawodnika.

Fak, fak, fak. Nijak nie idzie się połączyć, plepleple po szwedzku i tyle. Coś nie tak z numerem na bank, rozczarowanie na twarzy Parowego rośnie proporcjonalnie do mojej indolencji. A Rozsierdzony Parowy, to zły Parowy. Oj, bardzo zły. Trzeba pisać do Syna.

Po ustaleniu właściwego numeru, udało się. Brat ów, finalnie skorygowawszy nasz błąd, skierował oba busy do pustych magazynów nieopodal. Jego pilot do bramy napędzany musiał być cholernie dużą baterią, albowiem został wciśnięty pół miasta dalej. Wrota, bynajmniej nie montowane przez Polskiego Monopolistę, rozwarły się, skrzypiąc. Wjechaliśmy. Spóźnieni półtorej godziny, spoceni, skacowani, zatarci. Zapomniałem o tym wspomnieć wcześniej? Trudno, pamięć potrafi zwodzić lepiej, niż tolkienowskie Martwe Bagna.

Rozgoryczony Brat przyjechał kilkanaście minut później otworzyć nam Warsztat i zaznajomić z jego układem. W porównaniu do warunków, w których każdy niejednokrotnie pracował, u Byłego Zawodnika panowała pełna, szwedzka, kultura. Rzecz jasna, nie chcieliśmy nadużywać gościnności, koledzy z drugiego busa również. Po prostu miejsce, w które przybyliśmy prezentowało się imponująco. Obok Warsztatu stał dumnie, podarowany onegdaj przez kogoś, maluch. Lśniący i nieskalany.

W środku było wszystko, co niezbędne do istnienia Samowystarczalnej Stacji Myjąco-Konserwującej. Dwa pomieszczenia warsztatowe, porządne narzędzia, polerka, zadbany kibelek, kuchnia, dekoracje wnętrz (trofea, kombinezony, stare klamoty, ekwipunek), motory, a nawet sauna i Pokój Życia z telewizorem, łóżkiem, kanapą, fotelem, meblościanką, papierami etc. Mechanik, który tu rezydował miał tu bardzo przyjemny kurwidołek. Klasa.

Gdy Brat pojechał, grzecznie rozładowaliśmy busa. Motory, skrzynki, wiadro, karcher, koła, maty, kaski, niekaski, łachy, kombinezony, opony i pozostałe niezbędne dziadostwo. Tamci też wyciągali swoje Wszystko. Mieli przewagę, bo w większym busie o wszystko łatwiej. U nas ściśnięte, poupychane. Wyjmujesz wszystko, jak szmaty z przepełnionej pralki.

Wszystko upierdolone. Nie pobieżnie, jak stół Durczoka, ale nie katastrofalnie, jak po Gustrow, Outrup, starym Krośnie, czy jakimś korcie tenisowym pokroju Neuenknick. Poziom błotosmaru na motorach określiłbym jako średnio zaawansowany. Aura w państwie śledzia ma to do siebie, że we wrześniu płacze, smarkając do tego chłodnym wiatrem. Tory są zazwyczaj, cytując pewnego Rzeszowskiego Trenera, mocno selektywne. Na istnieje tam instytucja uzbrojonych w przepocone koszule i zestawy słuchawkowe, częstokroć zgorzkniałych komisarzy toru, oj nie. Tor jaki jest, taki jest, w lewo i trzymać gaz. Mokro, zimno, kopa, rozjedzie się. Wróćmy zatem do efektów tego, jak się rozjechało.

Przegraliśmy wczoraj. Niezbyt sromotnie, bo ośmioma, ale porażka u siebie nie daje wielkich widoków na udany rewanż. Zwłaszcza, że w poprzedniej rundzie dostaliśmy tam z dwudziestoma. Nasz Syn spisał się, jak na miarę swych szwedzkich osiągów, dosyć dzielnie i stabilnie. Dycha w sześciu wstydu nie przynosi, choć i dupy nie urywa. Syn, jak to Syn, musiał przywieźć jakieś zera i jedynki, co widać po motorach, osłonach i całej reszcie oprzyrządowania.

Patrząc na to całe brudne cholerstwo, chciało mi się zwyczajnie, po ludzku, obcesowo, rzygać. Partner bez wątpienia podzielał moje odczucia. Szlug, zblazowana mina, rozcapierzone włosy, niespieszne osobiste oględziny naszego dzisiejszego miejsca pracy. Nasi towarzysze ze Wschodu również nie kwapili się do rozpoczęcia działań. Niech im będzie Zamglone Oko i Pryszczaty. Pierwszy, główny majster, to wiecznie przesłonięty brakiem snu, wódką i bogowie czym wiedzą jeszcze wzrok. Kumaty, sympatyczny koleś, ale na stówę przemęczony. Choć zawsze utrzymuje, że trzeźwy, to często nie postawiłbym na to choćby brudu spod paznokci. Drugiego nie znam, zagościł u Krasnoarmiejców pierwszy raz. Młody łebek, czapeczka do tyłu, kalosze w kamuflażu russische woodland, gigantyczny, pulsujący, żółty od bulgoczącej wewnątrz ropy wulkan na nosie. Nie dało się go przeoczyć. Te kalosze też mi zapadły w pamięci, mówię do Zamglonego – Te, co wy Krasnoarmiejcy jesteście? – na co odparł z uśmiechem – Krasnoarmiejcy? Da, daa, tylko nie z Rasiji.

Między naszymi teamami panował dobry klimat. My piliśmy, Oko pił. Tu i tu słowiańska krew. Po zawodach nie raz pomagaliśmy mu ładować busa, na zawodach w obsłudze. Zazwyczaj pracował solo, a uwierzcie proszę, tacy mają dużo ciężej. Stąd też między innymi ten mętny wzrok człowieka-cyborga, który w ciągu minionych kilku miesięcy zaliczył zbyt wiele kilometrów i nieprzespanych nocek.

Oba zespoły rozładowane, karcher zgodnie z instrukcjami Brata podpięty, zabraliśmy się za rozbieranie motocykli, selekcję łachów do prania, etc. Po kilkunastu minutach nastąpił zwyczajowy podział pracy. Pierwsi mechanicy zabrali do środka gaźniki, sprzęgła, pranie i cała drobnicę (klamki, sprężyny, kubki, śrubki, dekle, nyple, inne tryple), natomiast pozostały zabrudzony ekwipunek, wszystkie te brudne osłony, ramy, deflektory, kołpaki, koła, zębatki itd. pozostały dla mnie i Pryszczatego. Zazwyczaj przy takim myciu w tandemie następuje walka o dostęp do Przenajświętszej Myjki Ciśnieniowej, lecz, jak już wspomniałem, z naszymi wschodnimi kolegami układało się molto bene i wyrywania sobie z rąk do rąk nie było.

Nie cierpieliśmy przy tym wcale, a wcale na nadmiar czasu. O 13.30 zaplanowano odbiór Syna i jego ojca, Światłego Inżyniera spod hotelu. Na pomycie i poskładanie motorów mieliśmy ledwie kilka godzin. Zbyt krótko, żeby zrobić to w stu procentach porządnie.

Z samego procesu mycia nie pamiętam zbyt wiele. Jeśli robisz to milion razy w sezonie, idzie zapomnieć pewne mniej ważkie detale. Upływ czasu również w tej sprawie nie pomaga. Opiszę zatem to, co uznaję za absolutny pewnik.

Na pewno od samego początku był problem z prądem. Warsztat od dawna nie był tak aktywnie oblegany, więc sieć nie wytrzymała natężenia. Włączona pralka, kompresory, karcher, światła i prostowniki były mocno energożerne, powodując raz za razem awarię korków. Gdy nam ich zabrakło, musieliśmy skapitulować i czekać na Rozsierdzonego Brata ze świeżą dostawą.

Na pewno co najmniej ze dwa razy zażyłem chwili relaksu w kibelku. Moment odprężenia, ciepła i spokoju mógł okazać się zbawienny, gdy robić się nie chce, a kactoksyny gnieżdżą się głęboko w trzewiach. Poza tym, te niekończące się braki prądu…

Na pewno robotę rozpocząłem standardowo od klamotów. Wszystko, co zdejmujemy z motoru, osłony, rynsztunek zawodnika. To, co musiało wyschnąć, natychmiast po umyciu wnosiłem do środka. Zegar tykał, a przeklęte korki nie ułatwiały. Umycie samej ramy (wraz z kołami), na porządnie, z polerowaniem silnika i wydechu, dokładniutko wydmuchując na koniec wodę za pomocą sprężonego powietrza, zajmuje tak do półtorej godziny. Dla kontrastu z sześcioma z hakiem minutami wczorajszych torowych harców naszego Syna. Przy dwóch motorach, bolącym łbie, głodzie, chłodzie, zanikach energii, współdzielonym karcherze, praniu, składaniu motocykli i zmianie opon, wiadomym było od samego początku, że odpierdolę turbomycie w czterdzieści minut maks. Czasem inaczej się nie da. Znaczy, da się. Niżej i szybciej w klasyfikacji mycia znajduje się już tylko tzw. „przecierka”. U nas w teamie niedoścignionym jej czempionem był Parowy. Szmata na gaźnik, worek na sprzęgło, przednie koło w górę, zmywacz do hamulców na koniec i jedziemy. Tymczasem wspomniany jegomość uwijał się z łachami Syna i swoją robotą precyzyjną, nieznacznie mnie przy tym popędzając.

Na pewno chłopaki ze Wschodu mieli mniej roboty. Pryszczaty nie biegał, robił spokojnie, a kiedy my dopiero zabieraliśmy się za składanie, oni już się pakowali.

Na pewno z ulgą wtoczyłem bajki do środka, ciesząc się, że Ostatnie Szwedzkie Mycie mam już za sobą.

Na pewno jednakże mina mi zrzedła przy zmianie opon. Nie cierpię zimnych. Zimna opona, to zła opona, czasem walczy żeby na felgę nie wejść, jak jakaś sześciogłowa hydra. A owego dnia bogowie nie raczyli mi zesłać aury umożliwiającej uczynienie gum przyjemniejszymi w obyciu.

Wszelkiej wątpliwości nie budzi również fakt, że Parowy zmuszony był przyspieszyć suszenie i postanowił, po krótkiej konsultacji ze mną, uruchomić w tym celu saunę Byłego Szwedzkiego Zawodnika. Z początku plan ten zalatywał kolosalnym sukcesem, a Parowy wydawał się znakomicie obchodzić z całym systemem obsługi pomieszczenia. Jako, że nigdy dotychczas w saunie nie byłem, z radością skontastowałem, iż panuje tam bardzo przyjemne ciepło, jakże dalekie od moich wyobrażeń o lepkiej, wysysającej oddech z płuc duchocie, przywodzącej na myśl Kotlinę Kongo, czy inne tropikalne piekło.

Bielizna suszyła się grzecznie wraz z wszelkim materiałowym dziadostwem, które tego wymagało. Gdy sprzątałem po skończonej robocie myjkę, na zewnątrz wyszedł Parowy. Z zapalonym szlugiem, zmierzwił włosy, uśmiechając się przy tym bezczelnie. Świadczyło to, że za moment bankowo usłyszę jakiś wesoły komunikat. Nie myliłem się.

– Ty, Gamonik – mówił, coraz szerzej ukazując zęby – problem jest.

– Co się stało? – zapytałem równie frywolnie. Gdyby nastąpiło jakieś poważne multispierdolenie, jego wyraz twarzy byłby zgoła odmienny.  Parowy zawrócił do warsztatu, ruszyłem więc za nim. W środku powitał mnie unoszący się w powietrzu, śmierdzący spalenizną wapor.

– Widzisz, Gamonik, te rzeczy nie chciały się za bardzo suszyć – poparskiwał ze śmiechu – to podkręciłem trochę saunę i zobacz, co tu się odjebało – otworzył drzwi, a tam siwo. Gorąc buchał już nawet nie jak z Kongo, ale jak ze smoczej paszczy. Chmura dymu spowiła ciasne pomieszczenie, przypominając lotniskową palarnię.

– O kurwa – oniemiałem – co tu się stało? Jak to? Wszystko się zjarało? Gdzie to jest? – zainicjowałem krzyżowy ogień pytań.

– Niee, gdzie tam wszystko – przeszedł w głąb warsztatu – zostały mokre tylko gacie i skarpety. Wszedłem zobaczyć czy wyschły, patrzę, a okazuje się, że one kurwa płoną – tłumaczył ciągle przez śmiech, demonstrując mi finalnie owe nadpalone niemal do połowy, sportowe, ulubione wyścigowe skarpety naszego Syna.

– Ty, a na resztę patrzyłeś? Na pewno luz? – powoli się uspokajałem.

– Taaak, Gamonik, tylko trochę śmierdzi, ale to się najwyżej plakiem jebnie i będzie waniliowe. A jakby coś czuł, to mu się powie, że tu obok jakieś Araby paliły opony i prześmierdło wszystko i chuj.

– No tak… – po chwili milczącej kontemplacji zapytałem:

– A z tymi skarpetkami co mu powiemy?

No jak to co, haha, powiemy, że nie mogliśmy znaleźć nigdzie w torbie i tyle. Musiał zapomnieć z szatni. Przecież uwierzy, tak jak z kluczami. Fakt, Syn nie należał do tytanów nieufności. Raz zapomnieliśmy mu zwrócić pęk kluczy do domu, warsztatu, etc., przed naszą długą podróżą do Polski, po czym gdy się o nie upomniał dwie godziny później, z łatwością wmówiliśmy mu, że toć trzymał je w ręce i musiał sam położyć na desce rozdzielczej busa, a nam to umknęło. Zresztą, skarpety, to tylko skarpety. Gorzej, jakby spaliły się osłony. Tu już nie dałoby się wybrnąć tak łatwo.

Ostatecznie, uśmiawszy się obaj, bardziej skupiliśmy się na wietrzeniu i kończeniu roboty. Brat Szweda raczej nie paradowałby zachwycony po zakopconym, śmierdzącym warsztacie, gryząc się, co te Polaki tu, na Świętego Śledzia, robiły?

Nadciągała godzina zero. Miejsce pracy uprzątnięte. Jako naczelny logistyk napisałem do Syna, że zaraz ruszamy oraz zadzwoniłem do Brata po dalsze instrukcje. Super. Podziękowałem za gościnę, klucze zostawić w drzwiach, Brat raczy wcisnąć pilot pół miasta dalej. Widocznie wciąż miał nas dosyć po tym dowożeniu korków. Lepiej ułożyć się nie mogło. Opuszczamy Malarsbadvagen X uśmiechnięci od ucha do ucha. Mission accomplished, choć głodni i zatarci, gotowi na finał Elitserien.

Gamonik Al, czerwiec 2019

CDN – już jutro!