Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wracaliśmy któregoś razu, po nieznacznie przegranym meczu z Tarnowa. Spotkanie „na styku”, ostatecznie w łeb, do domu bardzo daleko, zatem trudno się dziwić, że humory raczej wisielcze. Już jednak na rogatkach miasta trafiła się sposobność, by je poprawić, choć początki na to nie wskazywały.

Na drodze pusto, szeroko, jedziemy konwojem w kilka samochodów, zatem prowadzącemu nieco się depnęło w gaz, a tu… suszą. Karnie zatrzymujemy auto, pan władza podchodzi, przedstawia się, informuje o przekroczeniu dozwolonej prędkości i na koniec wyrokuje: „tyle to, a tyle złotych mandatu plus 4 punkty”. I tu mnie olśniło.

W kieszeni miałem program zawodów, wypadłem więc w te pędy z auta, zapodałem tabelę biegów przed nos policjanta i radośnie zawołałem: „Panie, pisz pan, tyle nam brakło!”. Pan władza, jako człek inteligentny i wykształcony, zrozumiał od razu. „Panowie z żużla” – oznajmił z rozbrajającą szczerością i nieukrywanym triumfem w głosie. Następnie, po chrześcijańsku, przyjął do aprobującej wiadomości nasz rachunek sumienia, żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy, czyli udzielił reprymendy i rzecz cała mogła zakończyć się upomnieniem gdyby nie… ciekawość jednego z zawodników. Tenże zapytał był dociekliwie „a jak to działa?”, wskazując suszarkę. Funkcjonariusz życzliwie pouczył ridera, w jaki sposób obsłużyć urządzenie, ten zaś już „naumiany” wycelował aparat w… nadjeżdżającego busa z naszymi motocyklami. Suszarka wskazała przekroczenie, a instruktor niemal zgubił czapkę, biegnąc z lizakiem na skraj drogi. Prowadzący busa Jacek „Diabeł” Gniot, widząc znajome twarze i uchachane towarzystwo, nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego. My zapakowaliśmy się do aut i ruszyliśmy dalej, on został. Jak się okazało przy kolejnym postoju, nie miał tyle szczęścia, co my, a jeźdźca swojej apokalipsy (tego od suszarki) niemal udusił i to wcale nie z wdzięczności. Okazało się koniec końców, że panowie władza, czego nie skasowali od nas, to sobie odbili na „Diable” właśnie. Podobno od tamtej pory zawodnik więcej suszarki nie obsługiwał, o co największe pretensje ma jego żona.

PANIE, MŁODY SIĘ UCZY

Wracaliśmy z Rybnika. Nad ranem, mając pod 500 kilometrów za sobą, rozpakowaliśmy w klubowych garażach dobytek i do domu. Wyjazd ze stadionu ma to do siebie jednakowoż, że aby nie jechać pod prąd, trzeba by nadłożyć. Ciemno, pusto, środek nocy, a do głównej 200 metrów, tyle że… pod prąd właśnie. Ale co tam, nie masz kozaka nad grudziądzaka. Włączyć ułańską fantazję i śmigamy, a tu jak u Rosiewicza, za zakrętem stali, rower mu zabrali. Wjeżdżamy na główną i… halt – czerwona latarka. Na początek przedstawienie się, potem wychowawcza przemowa z cyklu:

Teza – a panów znaki nie obowiązują?

Argumenty – mniej lub bardziej trafione i wreszcie…

Potwierdzenie tezy – czyli co, panów znaki nie obowiązują?

W akcie desperacji uderzamy więc w lament. Panie władzo, 500 km z Rybnika i nic, nawet kontroli, a tu wypakowaliśmy ekwipunek na stadionie i chcieliśmy skrócić – późno jest i pusto. Niestety, nie pomogło, zatem trzeba było wdrożyć plan „B” . No dobra, skoro tak, to może jakoś bez rachunku? Na to funkcjonariusz mocno się obruszył. „Panowie, to tu się młody uczy, a wy z takimi tekstami?”. Cóż było począć? Ano sięgnęliśmy do portfeli po głęboko ukryte zaskórniaki i trzeba było zabulić.

KTO MA PROGRAM, BO MI STARA NIE UWIERZY

Czasy wycieczek zakładowych. W autobusie charakterystyczny odorek gotowanych jaj, nieodłącznego elementu takiej wyprawy, tudzież środków mocno dopingujących, żeby to ładnie nazwać. Atmosfera mocno nagrzana, a nawet nogorzana, że tak to ujmę. Do przejechania niespełna 60 kilometrów, do Torunia na ćwierćfinał IMŚ. A że tempo iście żużlowe, już w Stolnie, przy wyjeździe na drogę główną, skończyły się zapasy wody ognistej. Krótki postój w mordowni GS, uzupełnienie zapasów i dalej w trasę.

Na stadionie duża część wycieczki była już wyraźnie zmęczona podróżą, mimo że krótką, to bardzo intensywną. Jedni zajęli się więc poszukiwaniem toru, który w tym stanie ciężko było dojrzeć, inni zaś za punkt honoru stawiali sobie przekonanie pani obok, że im się podoba. Szanse powodzenia jednych i drugich były według mnie podobne. Tak czy siak, z zawodów wiedzieli niewiele. Po turnieju, nie bez problemów, głównie z orientacją w terenie – powrót do domu i tu… olśnienie. A program? O w mordę, jak ja w domu udowodnię, że na zawodach byłem. Wtedy też dało się słyszeć w autobusie znaczące i donośne pytanie: „Hej! Kto ma wypisany program, bo mi stara nie uwierzy, że na żużlu byłem?”

Okazało się, że jako niepijący małolat, byłem jedynym pasażerem z wypełnioną tabelą biegów i mój program jako matryca, do przepisywania, krążył po całym pojeździe, wśród wszystkich dorosłych (wydawało by się) uczestników wyjazdu.

WYKRĘĆ MI NUMER

Pozostając w ostrych klimatach wody ognistej, krótka historia z imprezy żużlowej. Gorącej, choć zimowej. Nie chodzi tu o ice speedway, lecz parapetówę i to moją własną, żeby nie było. Otóż w martwym sezonie, wreszcie trafiła się sposobność, by poświętować nabycie, kilka miesięcy wcześniej, własnego „M”.

Uroczystość, jako żywo, z udziałem niewielkiej ilości płynów odkażających, za to poważnym udziałem przedstawicieli jednej płci (jak to na żużlu – o kobiety zawodniczki trudno). Po paru godzinach gier i zabaw planszowych, z udziałem produktów marki „Kuntersztyn”, jednemu z uczestników przypomniało się, że ma sympatię i mógłby przecież do niej zatelefonować. Nieważne, że prawie 2.00 w nocy, a i z dykcją mogą być kłopoty. Postanowił i zrobił, tyle że… nie do końca.

Czasy to były przedkomórkowe, zatem jedyną, nowoczesną możliwość rozmowy bez sznurka stanowił aparat stacjonarny z przenośną słuchawką (z taką „fikuśną” antenką). Wziął więc ów dzielny rycerz telefon w garść, ale coś mu z tym łączeniem nie szło jak po masełku. Po chwili podał mi więc słuchawkę, ze słowami: „wykręć mi numer”. Ot pechowiec. Nie pomyślał, że w tym momencie zaświeciła u mnie żaróweczka. Numer ci wykręcić – nic prostszego. Wybrałem więc po kolei cyferki do mieszkania… jego sponsora. Rycerz nasz, w nieuzasadnionym przekonaniu o swym dowcipie i atrakcyjności, po tym jak ktoś odebrał połączenie, zaczął nonszalancko i ze swadą, przeciągając każde słowo: „Dobry wieczór! Czy to mieszkanie państwa… Kowalskich?”

Sekundę później z pozy „jestem panem świata”, tyle że rozłożonym na fotelu, stał już na baczność. Bez najmniejszych objawów kłopotu z dykcją i wydukał tylko przerażony: „O Jezu pani Marto, a to pani?”. To był koniec imprezy. Następnego ranka nasz rycerz, z miną „wybaczcie im, bo nie wiedzą, co czynią”, wystrojony i wydezodorantowany jako żywo, z ogromnym bukietem ulubionych kwiatów rzeczonej małżonki sponsora, która ów nocny telefon nieopatrznie odebrała, w asyście nieświadomej niczego, niewinnej i lubianej powszechnie swej sympatii, co miało zwiększyć szanse sukcesu, popędził był z przeprosinami. Musiał być skuteczny, bo nie tylko wybaczył mi złośliwy numer, ale z owym sponsorem współpracował praktycznie przez całą karierę. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI