W ubiegłym roku skończył 80 lat. Jest obok Andrzeja Wyglendy jedynym żyjącym polskim zawodnikiem, który brał udział w pierwszym polskim finale Indywidualnych Mistrzostw Świata rozegranym w 1970 roku we Wrocławiu. O występie w pamiętnych zawodach w stolicy Dolnego Śląska, niespodziewanym medalu w finale IMP w roku 1967, jeździe w Kolejarzu oraz startach na… lodzie rozmawiamy z legendą opolskiego klubu – Zygfrydem Friedkiem.
Panie Zygfrydzie, zacznę od tego, że trudno – pomimo posiadania numeru – się z Panem skontaktować…
Mogę tylko przeprosić, ale wie Pan jak to jest. Odbiera się najczęściej znane numery. A Pan mój od kogo dostał?
No tak. Z Leosiem startowaliśmy razem i po dziś dzień jesteśmy w kontakcie. Z góry, zanim przejdziemy do żużla, dziękuję, że chce Pan w ogóle powspominać wspólnie stare czasy. Bardzo mi miło.
Leonard Raba: Dwa zęby zostały w bandzie, ale żużel śni się po nocach – PoBandzie – Portal Sportowy
No to powspominajmy Panie Zygfrydzie. Na początek proszę powiedzieć skąd ten żużel wziął się w Pana życiu?
Na motocyklu to ja, wie Pan, zacząłem jeździć jak były jeszcze motocykle na pedały, tak zwane Zaksy. Taki mieli mój ojciec i dziadek. Ja na niego pierwszy raz wsiadłem jak miałem zaledwie 10 lat. Mieszkałem siedem kilometrów od Opola, w Domecku, i tam na tym motorze jeździłem. Tam też złapałem bakcyla ogólnie do motoryzacji. Jak miałem 14 lat, przeprowadziliśmy się do Opola, a Opole to wiadomo – żużel. W gazetach w kółko pisali o żużlu, aż chyba w czerwcu 1963 roku przeczytałem, że we wrześniu będzie nabór do szkółki. Zapisałem się i tak to w moim przypadku się zaczęło. Pamiętam, że zaczynałem na FIS-ie, a pod koniec 1963 roku przyszła do Polski pierwsza Jawa, którą dostał wtedy nie kto inny, jak gwiazda zespołu, Staszek Skowron.
Swój ligowy debiut Pan pamięta?
Tego, pomimo ponad 80 lat się nie zapomina. Lublin i mecz ligowy. Zdobyłem wtedy cztery punkty.

Szybko znalazł się Pan w innym klubie. Została nim od sezonu 1964 Polonia Bydgoszcz, a w tle zmiany barw klubowych było powołanie do wojska.
Dobrze Pan się przygotował. Tak dokładnie było. Powołano mnie do jednostki wojskowej w Toruniu, ale z pomocą przyszedł trener Kolejarza, Stormowski. Miał swoje znajomości w Bydgoszczy, to był milicyjny klub i jakoś tak załatwił, że zamiast „prawdziwego” wojska mogłem kontynuować karierę w Polonii Bydgoszcz. Po tygodniu od przyjazdu do jednostki w Toruniu byłem już w Bydgoszczy.
To właśnie nad Brdą zdobył Pan pierwszy ze swoich dwóch medali Drużynowych Mistrzostw Polski. W 1965 roku, wraz z bydgoską Polonią, wywalczył Pan brązowy medal.
To były ogólnie dobre dwa lata. Prawda jest taka, że w 1965 roku ja i Heniu Glucklich zaczęliśmy tym starszym, jak to się mówi, powoli deptać po „piętach”. Polonia miała wtedy czterech muszkieterów – Połukard, bracia Świtałowie oraz Kupczyński. Oni mecze wygrywali we czterech. Ja z Heniem staraliśmy się im jak najbardziej dorównać. Przyszła w pewnym momencie pierwsza Jawa do klubu i wie Pan kto ją dostał? Friedek. Gdyby Pan widział miny starszych zawodników… Jawa jednak miała coś z gaźnikiem. Albo wygrywałem start i cały bieg, albo się nie zabierałem ze startu i nie było czego szukać podczas biegu.
W Polonii, o czym mało kto wie, miał Pan krótszy aniżeli żużlowy epizod z… wyścigami na lodzie
Zgadza się i to, wie Pan, w ogóle była ciekawa historia. Kierownikiem klubu był wtedy Pan Ratajczyk. Były silne mrozy i po prostu wylaliśmy na tor wodę, aby zamarzła i zaczęliśmy jeździć na tym lodzie na, proszę sobie wyobrazić, zwykłych żużlowych motocyklach, oczywiście przykręcając do opon śruby, które przedtem były specjalnie obrabiane na tokarce. Tak zaczęliśmy jeździć na lodzie. Chyba w 1965 roku, jak się nie mylę, odbyły się zawody – niech Pan uważa… – w Zakopanem. To były jedyne po wojnie zawody lodowe pod Tatrami. Zrobiono tam wtedy tor na tamtejszym torze łyżwiarskim. Przyjechali radzieccy zawodnicy i wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak wyglądają prawdziwe motocykle do ścigania na lodzie. Ja wsiadłem na taki motocykl i pamiętam, że wystartowałem tylko w jednym biegu. Jakoś później ta miłość do lodowego ścigania u nas wszystkich mocno przygasła.

Po odbyciu służby wojskowej Polonia Bydgoszcz chciała Pana bardzo mocno u siebie zatrzymać.
Miałem propozycję, aby pozostać. Dawali mieszkanie i tak dalej. W Opolu byli jednak rodzice, ja byłem jedynakiem. To też miało znaczenie przy decyzji. Trener Stormowski namawiał mnie na powrót, mówił, że buduje się w Opolu dobry zespół i ostatecznie tak się stało. Wróciłem do siebie i nie żałowałem.
Aż do 1975 roku startował Pan nieprzerwanie dla Kolejarza, będąc przez wiele lat jego najlepszym zawodnikiem. Nie brakowało również sukcesów indywidualnych. Zaczęło się od 1966 roku i wygrania pierwszej edycji Srebrnego Kasku. Z trzech turniejów wygrał Pan dwa.
Do klasyfikacji generalnej liczyły się z trzech, o ile pamiętam, dwa najlepsze występy. Dwa turnieje wygrałem, a w trzecim chyba zrobiłem 12 na 15 punktów, bo w jednym z biegów zanotowałem na starcie „świecę”.
Rok 1967. Finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Faworytami są zawodnicy Rybnika. Na najwyższym stopniu podium staje niespodziewanie Pytko z Tarnowa. Pan zajmuje sensacyjne trzecie miejsce. „Do prawdziwej sensacji doszło jednak w biegu XVI, w którym startowali Woryna, Wyglenda, Friedek i Malinowski. Wydawało się, że tandem górniczy odniesie tutaj podwójne zwycięstwo, a w każdym razie nie da się zaskoczyć… „nieopierzonemu” opolaninowi. Friedek wyszedł jednak doskonale ze startu i Wyglenda, widząc Worynę na ostatniej pozycji ostro zaatakował, objął prowadzenie a Woryna jadać tuż zanim wysunął się na drugie miejsce. W ostatnim okrążeniu Fiedek jednak ostro zaatakował na wirażu i w pięknym stylu wyprzedził Wyglendę i Worynę. Tak więc w tym biegu Friedek wywalczył dla siebie tytuł drugiego wicemistrza Polski, stwarzając jednocześnie Pytce olbrzymią szansę zdobycia mistrzowskiego tytułu” – pisała po finale Trybuna Robotnicza. Pamięta Pan tamten bieg?
Oczywiście. Tak jakby był wczoraj. Powiem tak. Jakaś trema przed finałem owszem była, ale starałem się jechać swoje. Zawodnicy Rybnika byli wtedy bardzo mocni i walczyć z nimi skutecznie na ich torze to już było, wie Pan, dużo. Powiem Panu jeszcze coś. Ja tak sobie niekiedy myślę, że w tym biegu pokazałem jako pierwszy jak skutecznie można jeździć po zewnętrznej. Później te jazdy po bandzie podłapał Heniu Glucklich, Szczakiel czy Bombik. Ja zupełnie się nie spodziewałem, że ten finał będzie się tak układał, a nie inaczej, ale jak już jechałem, to szedłem na całość. Tak było w tym biegu. Nie patrzyłem, pomimo 23 lat, że oto stoi obok sam Andrzej Wyglenda czy Antek Woryna. Moja wygrana, tak jak gazeta napisała, otworzyła drogę Pytce do złota, a szans na nie pozbawiła właśnie Worynę. Powiem Panu jeszcze, że w tym moim występie przypadku nie było. Tydzień po tych zawodach był w Rybniku Puchar ROW-u i w tym turnieju też byłem… trzeci.
Rok 1970. Pierwszy raz w historii finał Indywidualnych Mistrzostw Świata na polskiej ziemi we Wrocławiu. Polacy mają miejsca „przypisane” z urzędu, ale o tym, kto otrzyma nominację do startu decyduje seria zawodów o Złoty Kask. Pan nominację dostaje, a sam finał kończy na przedostatniej pozycji.
Takie były ustalone wtedy zasady, aby jechać w finale. Ja tak naprawdę, o czym mało kto wie, zastąpiłem w finale Jurka Szczakiela. Jurek miał jechać w wersji pierwotnej, ale ostatecznie zdecydowano się i postawiono na mnie. Ponoć byłem bardziej wszechstronnym zawodnikiem od Jurka. Tak ponoć tą decyzję argumentowano.
Szczakiel się zdenerwował na wieść o braku nominacji na start w finale?
Nie. Przyjął to spokojnie. Jurek był wtedy jeszcze młody i decyzję zrozumiał.
Jak wspomina Pan tamten finał pod względem sportowym?
Wie Pan, przygotowania, można powiedzieć, były w „powijakach”. Mieliśmy niby obóz przygotowawczy na stadionie we Wrocławiu. Taki to był obóz, że po treningach zamykali nam motocykle i nikt nie miał do nich dostępu. Nic się przy nich nie robiło. Tak to wyglądało, naprawdę. Na takiego Maugera, jak przyjechał dużym samochodem dostawczym, gdzie miał swój warsztat i przez lupę oglądał zawory, rozebraną głowicę i inne części czy wszystko jest ok, to się patrzyło jak na zawodnika z innej „planety”. My mieliśmy mechanika klubowego i klubowe motocykle. Ja w pierwszym swoim biegu wpadłem na Ole Olsena i się przewróciłem. Olsen widział, że chcę wejść pod niego, zjechał w krawężnik, a ja uderzyłem przodem motocykla w jego tylne koło. Później byłem w biegu drugi, ale w tym biegu prawdopodobnie dostałem kamieniem w oko. Miałem po zjechaniu do parku maszyn przebite okulary, oczy całe w żużlu. Wyczyścili mi to bolące oko, jechałem dalej, ale miałem problemy ze wzrokiem i nie widziałem, że jadę po prostu zdecydowanie za blisko bandy. W kolejnym starcie hakiem zaczepiłem o deskę czy bandę i znów poleciałem na tor. Straciłem przytomność i odwieźli mnie do wrocławskiego szpitala. Tak ten finał się dla mnie zakończył.
W tym samym roku z Kolejarzem zdobywa Pan brązowy medal w lidze, „wykręcając” jednocześnie średnią 2.660 pkt na bieg.
Pomimo nieudanego finału IMŚ, to był dobry sezon. Chyba najlepszy w karierze. Sukces w postaci medalu DMP dla Opola to było coś. Opole to był wtedy Kolejarz i Odra w piłce nożnej. Nasza postawa sprawiła, że żużel był popularniejszy od Odry, która też sobie nieźle przecież radziła. Co ja Panu będę mówił. Jak był na przykład mecz z Rybnikiem, to ludzie na drzewach siedzieli.
Był Pan idolem Opola. Znam takich, którzy pytani o najlepszego „Kolejarza” w historii mówią nie Szczakiel, a właśnie Zygfryd Friedek.
Czy byłem idolem, to nie wiem (śmiech – dop.red.). Jurek zdobył mistrza świata. Zawsze starałem się jechać jak najlepiej potrafiłem. Przede mną była opolska era Skowrona, potem ja może miałem swoje lata, a po mnie już była era właśnie Jurka Szczakiela.
Jerzy Szczakiel. Zatrzymajmy się na moment. Ostatnio Pana kolega, Alfred Siekierka, zaskoczył mnie w rozmowie stwierdzeniem że Szczakiel na torze był egoistą
Alfred ma w zupełności rację. Jedno tylko zaznaczę. Jurek nie był może wielkim egoistą, ale zawodnikiem, który w żużlu skupiał się tylko wyłącznie na sobie. Poza torem był „w porządku” gościem. Na torze jednak wybitny indywidualista. Mi na torze najlepiej współpracowało się z Frankiem Stachem. On jeździł szeroko, a ja szedłem na krawężnik. Sporo biegów wygrywaliśmy dla Opola podwójnie. Bardzo dobrze na torze się rozumieliśmy
Status gwiazdy Kolejarza zobowiązywał, klub opolski również. Bydgoszcz w wypadku pozostania oferowała mieszkanie, ale i Kolejarz o nim pomyślał.
W Opolu w tamtych czasach dostałem mieszkanie, prawie czterdziestometrowe. Jak na tamte czasy, to byłem zadowolony i nie mogłem narzekać. Zresztą wie Pan to były czasy kiedy najważniejszy był dla zawodników żużel, a nie do końca sprawy nazwijmy to materialne.
W 1971 roku po raz drugi wystąpił Pan w finale IMP. Ponownie odbył się on na torze w Rybniku. Jadąc świeżo po kontuzji zajął Pan piąte miejsce.
Nie było już tak dobrze, jak w pierwszym finale, ale patrząc na to, że jechałem zaraz po wyleczeniu złamanej ręki wynik nie był najgorszy. Półfinał był w Opolu i z niego się zakwalifikowałem. Finał wygrał Gryt. Ja zacząłem od zwycięstwa ale później już były same dwójki. Wydaje mi się że w tych kolejnych biegach motocykl już nie był taki szybki jak w tym pierwszym. Męczyłem się trochę ale piąte miejsce biorąc pod uwagę perypetie z ręką nie było złe. Z drugiej strony zabrakło chyba punktu aby jechać baraż o brązowy medal.
Kontuzji podczas kariery miał Pan, z tego co mi wiadomo, sporo. Wielu kibiców i nie tylko się zastanawiało co by ten Friedek jeszcze osiągnął gdyby nie kontuzje…
Gdybać można zawsze. Co by było gdyby już się nie dowiemy. Szesnaście razy leżałem w szpitalu. To już mówi samo za siebie. Najbardziej „sportowo” dala mi w kość kontuzja w 1968 roku. Zostałem powołany na eliminacje mistrzostw świata w Abensbergu. Wtedy RFN, to wie Pan, co znaczył dla młodego chłopaka. Byłem tak „napalony”, że sprawdzałem jeszcze parę dni dosłownie przed zawodami motocykle na treningu, aby wybrać ten najlepszy. Na starcie zrobiłem „świece”. Upadłem. Złamałem przedramienie i marzenia o Niemczech oraz finale się skończyły.
Po sezonie 1975 odszedł Pan ze swojego Opola do Rzeszowa.
Do składu w Opolu wchodzili młodzi. Wskoczył Siekierka, Goerlitz, Witelus czy Raba. Marian Spychała, który wówczas był trenerem, stawiał na nich. Opole stało wtedy młodymi, utalentowanymi zawodnikami. Na Rzeszów namówił mnie Zbigniew Jąder, z którym się dobrze znaliśmy i on tam też jak Pan pewnie wie startował. Poszedłem do tego Rzeszowa. Myślę, że też pokazałem się jeszcze z niezłej strony, byłem drugim zawodnikiem zespołu, a po sezonie 1979 postanowiłem powiedzieć dość i ostatecznie zakończyć swoją karierę.
Co było przyczyną tej decyzji?
Raz to na pewno wiek, dwa zaczęły mocno odzywać się kontuzje, a trzy – i to chyba najważniejsze – to były czasy, kiedy naprawdę był mocny napór młodych zawodników. Starsi musieli, jak to w życiu, ustępować miejsca młodszym.
Po zakończeniu kariery zawodniczej został Pan trenerem w Opolu, a do Pana wychowanków należy nie kto inny, jak późniejszy Indywidualny Mistrz Polski, Wojciech Załuski.
Dostałem propozycję „trenerki” w Opolu i z radością ją przyjąłem. Mogę uczciwie powiedzieć, że do moich wychowanków należy między innymi Roland Wieczorek i właśnie wspomniany Wojciech Załuski. Załuski, proszę Pana, to był niesamowity talent. Ja, wstyd się przyznać, (śmiech -dop.red.) ale wyrzuciłem go z pierwszego treningu. Wojtek przyszedł na trening, a ja każdego chłopaka puszczałem z przeciwległej do startu prostej, aby powoli się na torze objeździł. Wojtek podjechał niespodziewanie pod start, wystartował i jak pełnoprawny żużlowiec wszedł w wiraż… na pierwszych swoich zajęciach. Zaraz go „wymachałem” i powiedziałem, że na dzisiaj dość. Nie dowierzałem że widziałem to co widziałem a pewnie się też trochę „wystraszyłem”. Takie były początki Wojtka Załuskiego. Proszę przy okazji mu to przypomnieć (śmiech -dop.red,).
Groźnej kontuzji doznał Pan na żużlu również już jako trener. Jeden z zawodników z impetem w Pana wjechał podczas jednego z treningów.
Zna Pan i to. (śmiech -dop.red.). To się wydarzyło podczas obozu przed sezonem na Węgrzech. Był taki zawodnik Drapała. Podczas treningu stałem pod taśmą i puszczałem zawodników. Drapała jechał, na przeciwległej prostej odbił się od bandy i pojechał na skos prosto we mnie. Nie zdążyłem zareagować. Nieszczęśliwy wypadek. Miałem sporo obrażeń, łącznie ze złamaną miednicą. Wylądowałem na Węgrzech w szpitalu, a po jakimś czasie przetransportowano mnie do Opola. Po tym wypadku już często poruszałem się o lasce.
Jak wielu opolskich zawodników, wyemigrował Pan ostatecznie do Niemiec.
Tak. Do Niemiec wyjechaliśmy w 1990 roku i powiem Panu, że nie żałuje. Wcześniej wyjechała córka, namawiała na wyjazd swojego brata i tak naprawdę zdecydowaliśmy się na wyjazd głównie po to, aby – w razie gdyby wyjechał syn – być blisko dzieci. Życie ułożyliśmy sobie na nowo i jest wszystko w porządku. Mieszkamy niedaleko Kolonii.
Ogląda Pan dziś żużel?
Tak. Jak tylko jest okazja, to oglądam w telewizji. Żużel się zmienił. Teraz największe znaczenie, jak Pan dobrze wie, ma prędkość motocykla, a nie jak kiedyś technika. Ona straciła na znaczeniu. Widział Pan podczas Złotego Kasku w Opolu. Bartek Zmarzlik zaczął tak sobie, później zmienił jednostkę i poszedł do końca jak żyleta.
Tradycyjnie na koniec. Czegoś żałuje Pan ze swojej kariery?
Myślę, że nie. Jak mówiłem na początku rozmowy, od małego lubiłem motoryzację i myślę, że zostanie żużlowcem to był naturalny, najlepszy wybór. Można żałować tylko zdrowia, bo kontuzje dały się we znaki, ale jakoś tak się układało, że zawsze po nich na tor wracałem i jakoś poziom trzymałem. Nigdy kontuzja nie powodowała myśli, aby z tym sportem skończyć. Żużel, jak Pan wie, wciąga zawodników jak narkotyk. Nie bez znaczenia jest fakt, że przez żużel poznałem swoją żonę. Jak można zatem czegoś żałować?
Dziękuję bardzo za rozmowę.
To ja dziękuję za pamięć i chęć przypomnienia mojej osoby kibicom. Bardzo Panu dziękuję za fajną rozmowę, a korzystając z okazji bardzo, ale to bardzo serdecznie pozdrawiam kibiców, którzy mnie pamiętają. Tych z Opola w szczególności.
Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA
Żużel. Orzeł bezsilny w Lesznie! Świetny powrót Cooka (RELACJA)
Żużel. Transfer Rasmusa Jensena? Możliwy jest wielki powrót
Żużel. Konflikt interesów w Metalkas 2. Ekstralidze. Został bez „mentora”
Żużel. Sprawdził się najgorszy scenariusz dla Czugunowa. Twarde lądowanie (ANALIZA)
Żużel. Luke Becker zabrał głos po wypadku. Napisał o… rdzeniu kręgowym
Żużel. Przedpełski szczerze po derbach: Wszystko mnie tutaj zaskoczyło