Łukasz Malaka i Egon Muller.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Witam ponownie Moi Kochani. Żużel z lewej i z prawej, sezon wystartował, tak więc dzisiaj będzie w „okołospeedwayowych” tematach. Musimy trochę od warkotu silników odpocząć. Wielu mówi, że Egon Müller nie da sobie w kaszę dmuchać, a ja Wam opowiem jak mnie zrobiono kiedyś w „balona”. Jedyne pocieszenie, że dali się nabrać i więksi ode mnie. 

 

W połowie lat 80. – tak więc niedługo po tym, jak zostałem mistrzem świata w Norden – jedna z firm eventowo-sportowych z Kassel organizowała duży sportowy show. Zaproszono do niego naprawdę dobre nazwiska – Netzer, Hoeness, Overath, Beckenbauer czy mistrzyni w łyżwiarstwie figurowym z 1981 – Denise Biellmann. Kogo tam nie było na „liście startowej”! Zaproszono też mnie, żużlowca Egona Müllera,

Przyznam się, że jak show organizowany był w zimie, to nie za bardzo miałem ochotę jechać specjalnie do Kassel. Skusiła mnie do podróżowania w mrozie odpowiednia gaża, a była ona naprawdę bardzo sowita. Przekraczała ona bowiem moje wynagrodzenie, które „krzyczałem” od organizatorów zawodów żużlowych, a tajemnicą nie jest, że ja się dobrze ceniłem. Motocykl hamulców nie ma, a życie i zdrowie ma się tylko jedno. Zaproszenie przyjąłem, a bilety na wieczór z niemieckimi gwiazdami sportu rozeszły się jak ciepłe bułki. Cały czas jednak ze względu właśnie na niebagatelną wysokość wynagrodzenia miałem jakieś dziwne przeczucia. Myślałem sobie, że to nie może być prawda – taka kasa za chwilę występu. 

Pojechałem do Kassel. Wszystko, o dziwo, przygotowane mega profesjonalnie. Piłkarze grali w piłkę, żonglowali, ktoś tańczył, a ja musiałem tylko motocyklem przeskoczyć nad samochodem. W momencie, jak show zbliżało się do końca, a ja już byłem po swoim występie wyluzowany wysłałem swojego przyjaciela Lupo do biura organizatora, aby ustawił się w kolejce po pieniądze za występ. Lupo niespodziewanie szybko wrócił i mówi do mnie, że w kolejce stoi ośmiu innych uczestników show, a biuro zamknięte na cztery spusty. Pomyślałem sobie, że to chyba jakiś żart.

Przedstawienie jeszcze trwa, pełna hala, zabawa na całego, a tu co – pieniędzy nie będzie? Jak się szybko okazało, organizator zniknął, prawdopodobnie razem z całą kasą. Zaczęliśmy wszyscy myśleć, co tu zrobić i postanowiliśmy „gościa” szukać po mieście. Ktoś nam powiedział, gdzie lubi bywać. Wsiadłem w samochód i nagle do mnie dosiadł się… Franz Beckenbauer i we dwójkę objeżdżaliśmy knajpy w Kassel, szukając jegomościa. Oczywiście na próżno. Ani widu, ani słychu. Po paru godzinach daliśmy sobie spokój i każdy z nas wściekły  pojechał w swoją stronę.

Po paru latach, gdzieś się w Monachium, spotkałem się ponownie z Beckenbauerem i spytałem się, czy odzyskał swoje pieniądze za tamten występ w Kassel. Okazało się, że ani słynny piłkarz, ani nikt inny swojej gaży nie zobaczył i za friko zabawialiśmy parotysięczną publiczność. Bilet wstępu kosztował 25 marek. Łatwo więc policzyć, ile „spryciarz” na nas zarobił. Co najlepsze, później wyszło na jaw, że firmy, które prowadził jegomość plajtowały, a on chyba na koniec swojej działalności postanowił zrobić prawdziwy show, aby być zapamiętanym. Rzadko bowiem się zdarza, aby jednocześnie tyle gwiazd sportu nabić w butelkę. 

Czego nauczyła mnie ta historia? Ano tego, że sprawdza się porzekadło „nie wszystko złoto, co się świeci”, o czym i Wy pamiętajcie, jak będziecie mieli przed oczami interes życia…

EGON MULLER