Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pandemia sprawiła, że wielu z nas musiało się przebranżowić i rozpocząć zarabianie na chleb innym niż dotychczas zajęciem. Damian Klos jest mechanikiem żużlowym, który zwykle zimą wsiadał za kierownicę kurierskiego busa i rozwoził tysiące paczek. Przez pandemię musiał tą pracą zająć się trochę dłużej, a teraz przedstawia kuchnię działalności kurierskiej, czyli jak to wszystko wygląda z drugiej strony.

Listy z Iwo Jimy

Wieluń. To miasto jest jak kurczak w pięciu geograficznych smakach. Położony w łódzkiem, choć do Łodzi kawał drogi. Sąsiednia Praszka, to już opolskie. Po przekroczeniu trasy S8 – kroplówki łączącej „Wiedeń” z Wrocławiem – wkraczamy do meblowego zagłębia Wielkopolski, czyli powiatu kępińskiego. Droga krajowa 43 przez Kłobuck do Częstochowy, to natomiast szlak gęsto od wieków przemierzany – choć nie zawsze, rzecz jasna, nosił taką nazwę. Święte miasto zaopatruje wielunian w przesyłki, części samochodowe, odzież i wiele innych produktów. Terra Velumensis bardzo dobrze koegzystuje z Terra Czenstochoviana.

Osiedle im. Mikołaja Kopernika. Kilka klasycznych dla Polski czteropiętrowców z wielkiej płyty. Do bloku nr 4 nie ma bezpośredniego podjazdu. Trzeba parkować na jezdni, jakieś 70 metrów od najbliższej klatki schodowej. Jest za dwadzieścia czwarta. Mam pół godziny do momentu, gdy w ostatniej odbieranej przeze mnie firmie zacznie kurczyć się pasek cierpliwości. Homines sumus, chcemy żyć. Po drodze muszę jeszcze jechać do Jurka po fotele, zebrać następnego meblarza z sąsiedniego placu, zamienić bilon na banknoty (wykreślam jako nierealne), ogarnąć wpłatomat (nierealne) i wjechać po jeszcze jeden, przedostatni zbiór. Chodzę szybko, mówię zdyszany, dzwonię do blokowych odbiorców i uprzejmie proszę, by choć wyszli w moją stronę gdy wcisnę domofon.

Droga w dół z najwyższego piętra jest niewiele lepsza, niż na górę. Targam wielkie pudło z 20-kilogramową wieżą. Też sobie ktoś wymyślił odbiór. Jeszcze tylko sześćset schodów i kawał drogi z buta, Damian, fajnie jest. Gotuję się pod kurtką, po to by za dwie godziny zamarzać na magazynie. Docieram do busa, stawiam karton na chodniku. Otwieram pakę. Znów podnoszę, znów stawiam. Odcinek lędźwiowy błaga o litość. Kończy mi się mana. Postękuję i otwieram kokpit, gdy przed moim Iveco zjawia się, z dopisanym w chmurce dialogowej piskiem opon, niebieskawy citroen C3. Momentalnie wyłania się z niego krępy, łysy jegomość o zaroście Szatana z South Parku i twarzy przypominającej pulsujący, czerwony bochen chleba. Pan Krzysiek, już gościa kojarzę. Ten, co kiedyś, gdy ową wieżę mu dostarczałem, zszedł na dół bloku by łaskawie przytrzymać mi drzwi i oznajmić, że on za to zapłacił i nie ma zamiaru mi więcej pomagać, bo to jest moja robota.

Opuszczam szybę w dół i słyszę:
– Co mi, ku*wo, będziesz hałasował w bloku? Masz problem? Na żonę mi, ku*wa, krzyczysz? – kropelki śliny osiadają mu ze wściekłości na brodzie. Przypominają płaty plazmowego łupieżu. Dzwoniłem do niego pół godziny wcześniej z prośbą o zniesienie wieży choć piętro na dół. Powiedział, że nie ma takiej opcji. Paczka stała wystawiona przed drzwi.

– Na nikogo nie krzyczę, chłopie – odpowiadam zmęczonym, pełnym irytacji tonem – powiedziałem tylko, że jesteście nieuprzejmi.

– Ty ku*wo, cwelu je*any. Gnoju. Straciłeś już pracę! Normalnie, nie masz pracy! Nie wiesz, ku*wa, z kim zadzierasz. Masz! Po! Ro! Bo! Cie! – Strzela we mnie paluchem przy każdym zdaniu. Przez krótką chwilę w głowie świta mi myśl, że życie wygenerowało jakiegoś kurierskiego dyrektora akurat w postaci takiego, mieszkającego w Wieluniu, czerwonoskórego buca.  Ale ten citroen C3? Nie.

– Człowieku, dzwoniłem? To trzeba było umówić się i mi pomóc, pod ten je*any blok nie da się nawet podjechać – puszczają mi nerwy, jak każdemu, kto otrzymałby chwilę wcześniej porcję takich epitetów – z normalnymi ludźmi da się dogadać, ale z czymś takim jak ty najwyraźniej nie! Proszę odjechać i dać mi pracować – zamykam szybę, mam dość troglodytów na ten tydzień. Krzysztof ryczy coś do mnie na odchodne, ale jego bulgot ginie za szklanym polem siłowym.

Podjeżdżam pod kolejny adres – budynek Wieluńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Ledwo dwieście metrów dalej, paczka umiarkowana, pobranie tysiąc złotych. Gdy zamykam busa, na parking dynamicznie zajeżdża znajomy citroen. Pan Krzysztof wysiada z auta jak pocisk i zmierza w moją stronę. Mierzy mi w łeb tym samym palcem, co przed chwilą:

– Idź idź, ja sobie tu poczekam, szmato. Jeszcze pogadamy.
– Dobrze, proszę bardzo – odpieram i kręcę z niedowierzaniem głową. Doręczam towar, a on czeka wciąż na dole. Od razu zbliża się ode mnie na odległość nieświeżego chuchu.
– Chceszżebytobyłtwójostatnikurs? – wydobywa ze ściśniętych ust.
– Słucham?
– Chcesz, żeby to był twój ostatni kurs? – grozi mi intymnym szeptem. Jestem aż oszołomiony.
– To znaczy?
– To znaczy, że nie wiesz ku*wa człowieku, kim ja jestem. Pamiętam jak wyglądasz i wiem czym jeździsz. Pilnuj się, bo każdego dnia zamiast w domu możesz skończyć zakopany w rowie pod Wieluniem – ze śmiertelną powagą oznajmia mój, plus-minus, osiemdziesiąty czwarty tego dnia „klient”. Kusi mnie odpowiedzieć mu, że gangsterzy nie jeżdżą takim autem, a na dilera ma za mało mózgu i cierpliwości, ale wciskam hamulec. To nie czas na idiotów. Ale pana Krzysztofa zapamiętuję forever. Kilka tysięcy w nerce, moja dziesiąta godzina pracy, „piździ” potwornie. A typ mi miota groźbami karalnymi. Imbecyle. Wsiadam, ręczny, jedynka, jedziemy po te wstrętne fotele.

Zbrodnia (i kara)

Polimorficzny tryb życia doświadczył mnie kilkoma kurierskimi zimami. Jeździłem samochodami, które same skręcają (bądź nie skręcają), same hamują, nie hamują, mają dziury w podłodze, czy też tasiemki do otwierania przestrzeni ładunkowej z kabiny (bo od zewnątrz się nie da). Doręczyłem dziesiątki, setki tysięcy sztuk paczek. Widziałem wiele pojazdów, które nie nadawały się na drogi, a codziennie wyjeżdżały z oddziałów pełne towaru.  Jest to problem ogólnopolski, ale dziś nie o tym. Zaczynałem kurierską „karierę” przekonywany, że skoda felicia z zamontowanym samojednym fotelem, to niezawodne i pakowne auto. Z racji letniego żużlowego tournee, nigdy nie mogłem liczyć na stała trasę. Po sezonie siadałem za kółko akurat tam, gdzie było zapotrzebowanie, w takiej firmie, w której mnie chciano. Miąchano mną po rejonach i autach, ładowałem po osiemdziesiąt „stopów” w osobówki. Woziłem palety, koczując pół dnia pod marketami. Poznałem kilka magazynów, różne modele zarządzania, pracy, a także podejścia do realizacji serwisu kurierskiego. Ale ja nie o tym.

Od kilku lat segment e-commerce zdobywa co raz silniejszą pozycję na rynku, co nie miałoby szans bez mozolnej i ciężkiej pracy dziesiątek tysięcy pracowników firm kurierskich. Kulminacyjny okres, tak zwany „peak paczkowy” przypada – rzecz jasna – na grudzień. Wtedy to szeregowi kurierzy chwilowo zwracają na siebie uwagę mediów. Pozdrowienia dla kurierów w mainstreamowym radiu? Serio? Super, świetnie. Zamiast tego pomyślcie, jak urozmaicić audycje, bo od żartów Daniela Dyka i szesnastu piosenek puszczanych kilka razy dziennie możnaby czasem zapragnąć wizyty w mitycznym vomitorium.

Były zaproszenia dla kurierów na herbatkę w programach śniadaniowych, a jakże. Artykuły, reportaże „z pierwszej linii”. Modelowe hasła. W naszej firmie zwalniamy za fikcyjne awiza. U nas paczki sortują magazynierzy. CZASEM jeden klient potrafi zepsuć nam plan i nerwy. Z reguły wszyscy są mili i uprzejmi. Zazwyczaj kończymy pracę o 14:00 albo nieco później. Najlepsi z nas zarabiają 8 tys. miesięcznie. Nowe terminale. Nowe auta. Elastyczne, dostosowane do prywatnych potrzeb godziny pracy. Przestrzegamy ścisłych reżimów sanitarnych, a wszystkie busy są dokładnie sprawdzane przed wyjazdem z magazynu. Doręczamy paczki bezdotykowo, a do każdego klienta warto zadzwonić. Reporter musi wrzucony być też na nieszczególnie trudny rejon, do kabiny sztandarowego, ubranego w czyściutkie firmowe ubrania kuriera. Trudno oczekiwać czegoś innego w świecie wygładzonych mediów, gdzie brutalna prawda przyjmowana jest zwykle z abominacją. I na tym polega moja zbrodnia. Znalazł się piszący kurier, który opowie, jak to wygląda z jego prywatnej perspektywy. Zapraszam na niezbyt krótką, acz interesującą przygodę. Zaczynajmy.

Władcy Much

Tam, gdzie pracuję, sort idzie od szóstej. Zaczynają magazynowe miniony – etatowcy i sortownicy. Później złażą się poszczególni kurierzy. W teorii przychodzimy na siódmą, choć kto lepiej ogarnia i nie lubi syfu pod swoją bramą – przychodzi wcześniej. Ja nie lubię, więc jestem 6:40.

—  Sławek, do rolek! Marek! Gdzie łazisz gnido?! Chodź tu, ty kur*okonusie złoczewski! – Łysy drze ryja, mrużąc oczy do kodów rejonowych w rogu etykiet na paczkach. Po tych cyferkach identyfikujemy swój towar i zrzucamy go na stanowiska. Między ciągiem sunących po taśmie paczek leci kolejna „przyjazna kur*a” Łysego. Zdejmujemy paczki jak bogowie sortu. Idą ich tysiące, jedna po drugiej. Zalando, „haemy”, koperty, opony. Karmy dla zwierząt, dostawy dla handlarzy skarpet, żelastwo do fabryk i magazynów. Maksymalna waga paczki to 31,5 kg – choć zdarzają się cięższe. Albo wielopaki. Na przykład książki do szkół, bywa i po dwadzieścia pudeł do jednej. Łatwo policzyć, ile to łącznie waży. Dziennie przerzucamy spokojnie ponad tonę – jak nie więcej – towaru. I nie mamy przy tym czterech kręgosłupów na zmianę.

Wymieniamy się pozycjami jak trutnie. Kurier nie jest głąbem, do tego zawodu trzeba, wbrew pozorom, sporo sprawności i organizacji. Kurier wie, czym może rzucić, a co trzeba z rolki zdjąć. Fruwają foliopaki, buty, lekkie kartony. Nie zdarzyło mi się widzieć, by ktoś rzucił – a zwłaszcza specjalnie – choćby telewizorem. Swoje paczki łatwo przegapić. Za dużo niedoskanowanych? Nie wyjedziesz, dopóki nie wrócą z końca. Trzeba być very frosty, niczym rekin na pełnym ludzi kąpielisku.

Przebieg wzorcowego sortu? Ma być szybko i dynamicznie. W jednej z firm, gdzie pracowałem, umięśnieni studenci wyrzucali towar na taśmę jak demony, mieląc szczękami w rytm muzyki electro i zjedzonego wcześniej w kiblu szczura. Ale przynajmniej było sprawnie. Im szybciej sort się skończy, tym szybciej wyjedziesz. Im szybciej wyjedziesz, tym szybciej jesteś w domu. Przy bliskich rejonach nie ma to aż takiego znaczenia – wszystko da się nadrobić. Mój rejon jest jednym z najdalszych w oddziale, więc margines czasowego fuckupu jest dość wąski. Dziś poranne operacje nie przebiegają zbyt płynnie. Bałagan organizacyjny, spychologia, braki kadrowe. Trudno znaleźć dobrych sortowników. Płaca jest bardzo niska, a praca ciężka i wyniszczająca dla pleców. Dlatego na naszym oddziale próżno szukać młodych mięśniaków, a towar na rolkę wyrzucają głównie starsi panowie. Efekt jest taki, że rzadko kiedy wyjeżdżamy przed 8:40. A biorąc pod uwagę mój kilometraż, jest to czas dramatyczny.

Taśma posuwa się z określoną prędkością, a paczkami trzeba często obracać w poszukiwaniu kodu. Nie są to również – jak już mówiłem – same ciuchy i małe kartoniki. Przez halę płynie rzeka wszelakiego dziadostwa, którego nie da się postawić na podłogę w sekundę. Do tego przy rolkach ciągle stoi zbyt mało ludzi. Część kurierów się ładuje, część się spóźnia, część ciąta cholera wie gdzie. Lubię pilnować sortu. Zrzucać paczki, pomagać kolegom, pośmiać się. To jedyny sposób by produktywnie spędzić te bezpłatne 1,5-2 godziny. Nie, nie pomyliliście się państwo. Bezpłatne. Na sort przychodzimy za friko, choć jest to nasz psi obowiązek. Opowieści o tym, że kurierzy przychodzą i mają posortowany towar można włożyć między bajki. Podczas operacji porannych czas zazwyczaj płynie bardzo wolno i bezpłatnie.

Palisada czterdziestu siedmiu paczek do jednego klienta ogradza obszar pod bramą Konrada. Łysy pokrzykuje. Z głośników gra muzyka. Mój szef uwija się z ładowaniem, jak żuczek gnojaczek. Dzień, jak co dzień. Przez ręce kurierów przewalają się miliony paczek rocznie. Pakuję się na bieżąco. Przelewam każdy adres na papier każdy, dzieląc rejon na sektory. Ściągawka jest dla mnie bardzo istotna. Zwykle mam między 60, a 100 stopów. Plus zbiory. Czy to dużo? W zależności od rejonu. Sto stopów w promieniu 15 km od magazynu nie jest równe stu stopom na Wieluniu. Do tego każdy rejon jest żywym organizmem i trzeba dokładnie poznać jego nawyki. Czym jest natomiast „stop”? Stop, to osobny adres mojego podjazdu, za którego pozytywną realizację otrzymujemy prowizję. Dniówki potrafią mocno się od siebie różnić. Najcięższe zwykle są we wtorki, najlżejsze w poniedziałek. Nigdy nie idzie przewidzieć, co trafi się jutro. Jest okres przedświąteczny, dziś mam ponad stówę. Będzie nieprzyjemnie.

Mistrz kierownicy ucieka

Dystans do pierwszej wioski na rejonie, to nieco ponad 70 km. Plus-minus godzina jazdy. Trzecia już z rzędu bezpłatna. Testowałem wszystkie możliwe trasy i znalazłem tę najszybszą. Cisnę głównie wioskami. Jeżdżę szybko, choć z głową. Kurier musi ryzykować. Większość z nas prowadzi w stylu kontrolowanego wariata. Rozwiezienie dziennego przydziału przy przestrzeganiu przepisów byłoby zwyczajnie awykonalne. Żaden szef mandatów nie płaci. Chyba, że za stan techniczny. Całe ryzyko spoczywa na kurierze. Znam sporo chłopaków, którzy potracili kartonik lub mieli wypadki. Czasu jest mało, presja duża, a część busów nie powinna już być dopuszczona do ruchu. Szczęśliwym trafem mnie policja jeszcze nie wycelowała. Dwanaście lat prawko, ani jednego punktu. Wypadku również nie miałem, choć zdarzały się obcierki czy rozbite lusterko. Kurier poznaje prawdziwą Polskę – poznaje też prawdziwych kierowców. Mógłbym się rozwodzić nad tym, co mnie w nich denerwuje, ale jest tego mnóstwo. Powinienem propagować hasztag #nieumiemniejeżdżę. Są dni, że mój klakson płonie. Zawalidrogi, rozpanoszeni kierowcy tirów, emeryci jeżdżący tylko do sklepu i kościoła.

Gnam załadowany odpowiednio poukładanymi paczkami. Jak źle ułożysz, tracisz  mnóstwo czasu na szukanie. Tempo pracy reguluję odkąd tylko przekroczyłem szlaban terminala. W zależności od terenu oraz liczby stopów można zwolnić, jeździć grzecznie za tirami czy parkować wyłącznie w dozwolonych miejscach. W grudniu nie ma na to szans, ogień. Każdy kwadrans, to walka. Liczy się płynny start. Get, set, ready. Gnamy jak torpedy. Ale z głową, bo życie jest jedno.

Cienka czerwona linia

Gdy dojeżdżam na rejon i wszystko idzie gładko, walę stopa za stopem. Raz, dwa, trzy… Piętnaście. Czasem osiemnaście, rzadko kiedy dwadzieścia plus. Tyle jestem w stanie przerobić adresów w godzinę. Jeździłem również na rejonach, gdzie trzy stopy w sześćdziesiąt minut były sukcesem. A zdarzało się czekać 5 godzin na rozładunek dwóch palet i kilku paczek pod rampą jednego z wiodących marketów RTV/AGD. W każdym razie, przeciętne maksymalna godzina zjazdu z rejonu, to 15-16. Mniej-więcej pięć godzin operacji na rejonie. Zdarzają się zjazdy sporo wcześniej (nie u mnie na Wieluniu), ale zdarzają się i sporo później. Mnie – jak i wielu innych – ograniczają godziny zamknięcia moich zbiorów. Kwadrans studencki – tyle wchodzi w grę. Dłużej nikt nie będzie przecież na mnie specjalnie czekał. To jest górna granica czasowa, która ściska kurierom nerwy niczym zawieszony nad głowami głaz. To może zacznę dla kontrastu od tego, jak powinno wyglądać idealne doręczenie?

Podjeżdżam pod dom, na którym wisi widoczny numer. Nie muszę trąbić, bo wszystkie sygnały – włącznie z otwartą bramą – są czytelne. Wjeżdżam na podwórko, zabieram paczkę, wciskam dzwonek. Odbiorca podchodzi do drzwi i wita mnie z niecierpliwością i uśmiechem, a w przypadku pobrań ma wyliczoną, zaokrągloną do równego kwotę. Nazwisko proszę, dziękuję bardzo, do widzenia i miłego dzionka. Pyk, następna. Minuta i mnie nie ma. Tak powinno być. Niestety, rzeczywistość nie wygląda tak kolorowo.

Relacje z klientami, to temat rzeka. Niektóre znajomości kończą się w łóżku, inne cechuje wzajemna, gorejąca nienawiść. Mój rejon, to dwie gminy i ćwierć małego miasta. Szacunkowo, jakieś dwanaście-piętnaście tysięcy osób. Spośród nich trafiają się wdzięczni i uczynni, ale nie brakuje upierdliwych, pozbawionych edukacji, upartych prymitywów. Niezależnie od tego, czy odbiorcą jest firma czy osoba prywatna, ludzie są największą przyczyną problemów i cierpienia kurierów. Ogół społeczeństwa definiuje nas zdaniem „kurierzy rzucają paczkami”.  Łączy się to z brakiem szacunku. Wielu ludzi nie rozumie też, jak ciężko dogodzić kilkudziesięciu osobom dziennie. Ja nie jestem listonoszem, który wsunie korespondencję do skrzynki. Jeśli przywiozłem komuś basen – choćby opłacony – nie mogę zostawić go przed płotem. A propos.

Co i kiedy zostawiamy? Cóż, regulamin nakazuje dzwonić do każdego odbiorcy z zapytaniem o możliwość pozostawienia paczki na podwórku. A sytuacji takich jest mnóstwo. A przed świętami? Pfff. Zanim ktoś odbierze, zanim się zastanowi. Na pewno zacznie wydziwiać, prosić o chodzenie po sąsiadach itd. Robienie rejonu jest jak ubijanie potworów w grach RPG. Z każdym dniem nabijasz co raz więcej expa i podwyższasz swój level. Nowe skillsy, nowe lokacje na mapce. Rozwinięte opcje dialogowe z widywanymi codziennie non playable characters. Czujesz, kiedy możesz coś zostawić, kiedy wypada zadzwonić, a kiedy przesyłka kategorycznie NIE jest do pozostawienia pod drzwiami. Wiesz, kto tego nie akceptuje. Ludzie dają się poznać, przyzwyczaić do pewnych reguł. I póki te reguły działają, jest super.

Uważam, że jestem kurierem wysokiej jakości. I wielu chłopaków takich jest. Sumienni, pracowici, skłonni do kompromisu. Realizujemy pewien serwis, który stał się ważnym elementem polskiego konsumpcjonizmu. Otrzymujemy za ów serwis pieniądze. Nienajgorsze. Wszyscy kupują przez internet, nawet mieszkańcy położonych najdalej od cywilizacji osad. A i takich pozostało w Polsce od groma. Musimy działać w pewnych ramach. Człowiek rozumie, że się spieszę. Ja rozumiem, że człowiek chce towar, a jednocześnie nie ma go cały czas w domu. Uprzedza mnie o tym, przyzwyczaja, dzwonię. Człowiek wskazuje inny adres. Człowiek zostawia pieniądze pod doniczką. Człowiek podjedzie gdzieś później, bo nie ma teraz czasu. Człowiek szanuje charakter naszej pracy, jest elastyczny. Wie, że czas nie jest z gumy, a chłopaki w różnokolorowych ubrankach też zasługują na odpoczynek i odrobinę życia. Gdyby doręczenia nie wychodziły poza strefę klienta komfortowego, kurierka byłaby sporo łatwiejsza.

Poza strefą komfortu czasem wyłazi ze mnie kawał chama. Mam krótki lont, który łatwo podpalić. I nienawidzę, gdy ktoś mnie upokarza. Klienci pogardzający kurierem, to norma. Dlaczego więc, jeśli ktoś patrzy na mnie z góry, mam być dla niego supermiły? Nie za to mam płacone. Druga sprawa, że przed „swoimi”, we własnym mieście jest inaczej. Możesz kogoś spotkać, ktoś Cię potem rozpozna w sklepie, etc. A 75 km od miejsca zamieszkania? Czasem wielunianie dla mnie zwyczajnie nie istnieją. Nie ma ich. Non playable characters, jak skończę tam jeździć – zapomnimy o swojej egzystencji. Nie ma mnie, nie ma was.

Napisałem sporo o dobrym dniu. Do złego natomiast preludium stanowi tak zwana „Pierwsza Wyjebka”. Pierwszy poważny błąd, komplikacja przy doręczeniu, zagubiona na pace przesyłka, etc. To jak wypadnięcie z szykany na okrążeniu otwierającym wyścig F1. U mnie zapowiedzią trudnej dniówki są rozwalone adresy w początkowej wiosce. Grzech pierwszy. Polacy nie wieszają numerów, a logika ich nadawania w niektórych miejscowościach poraża. Tym sposobem znajdziemy 172 naprzeciwko 59, 264 na początku wsi, a 287 na jej drugim końcu. Natomiast 256, to w ogóle stoi samotny, cztery kilometry w głąb lasu. Jeśli na dodatek nie ma na płocie/domu wyraźnego numeru, pozostaje tylko telefon lub strzał. Ludziom bez oznakowanej posesji życzę powodzenia przy wezwaniu karetki lub straży pożarnej. Po takiej Pierwszej Wyjebce dzień już nie jest zazwyczaj taki sam. Harmonogram psuje się, tak jak i nerwy. Łatwiej o kolejny błąd i następną stratę. To jest efekt armii maszerującej w śniegu. Jak zasypie jej drogę, jest źle. Tempo spada. Gdy skończy się prowiant i wojacy zaczynają jeść konie, jest fatalnie. Później już armia stoi, konie odeszły w niepamięć, a ludzie zaczynają umierać z głodu i jeść siebie nawzajem.

Każda ponadplanowa minuta poświęcona wielunianom, to minuta wydarta z mojego życia prywatnego. Osobną kwestią jest grudzień, kiedy to ludzie mają zakodowane, że „kurier i tak robi od rana do nocy” i oczekują, że będziemy do ich dyspozycji cały boży dzień. A dlaczego nie cierpimy awiz, błędnych adresów i odmów przyjęcia? Bo nam za to nie płacą. Podjazd z wystawieniem awiza, to tylko podjazd za informację. Oho, kogoś nie ma. Odmowa, to totalna strata sił, nerwów i czasu. Nie chcesz, to nie trzeba było zamawiać – proste.

Grzech drugi, głuchy telefon. Telefon kontaktowy jest najważniejszą z mojego punktu widzenia informacją. Nie obchodzi mnie, czy paczkę odbiera Gepard czy inny Rył, Człowiek, Ptok, itd. Tożsamość nie zna roli, nie mam uprzedzeń. Najważniejszy jest numer, na który mogę zadzwonić w wypadku zaistnienia takiej potrzeby. Jedyna nić łącząca mnie z odbiorcą. Zacznijmy od tego, że jakieś 40-50% osób z którymi próbuję się skontaktować, nie raczy po prostu odebrać. Nie i ch*j. Jedno, drugie, trzecie połączenie. Czasem pomaga sms i ludzie oddzwaniają przerażeni bądź źli od pierwszego słowa. Nie cierpię tego. Ktoś podaje numer dla kuriera, a potem ma głęboko gdzieś, gdy ten próbuje się z nim skontaktować. Telefony powinny pomagać, a często są daremną stratą czasu. Zwłaszcza wtedy, gdy próbujesz ów czas nadrobić i dzwonisz aby przygotować klienta na swoje przybycie lub zasięgnąć wiadomości.

Grzech trzeci. „Proszę pana, ale ja jestem w pracy.” A ja jestem na Ibizie, piję drinka z palemką i wstukałem losowy numer. Nie da się jeździć, myśleć, planować, roznosić towar i dzwonić do 90 osób dziennie, z których połowa – jak wspomniałem – ma nas w dupie.  Też jestem w pracy. Jeśli zamawiasz, to pilnuj przesyłki i bądź w domu. A jeśli już Cię nie ma, posiadaj w głowie jakiś plan awaryjny (Lanberry, radio, awaryjny plan ha tfu psia mać nienawidzę tej piosenki). Grzech czwarty. Co jest w tej paczce? Skąd to przyszło? Można to otworzyć? Ja nic nie zamawiałam, muszę się z nim/nią skontaktować. Pan poczeka chwilę. Nie mam rentgenu w oczach, to raz. A dwa, nie mieści mi się w pale, jak można nie powiedzieć domownikom, że przyjdzie paczka za taką i taką kwotę. Grzech piąty, kwota. Nie mamy kasy fiskalnej. Zamawiasz klamkę do peugeota za 26 zł? Nie oczekuj, że o 10 rano wydam Ci z dwustu. Skąd ja to mam, do cholery, wziąć? Nie dawaj mi też, bardzo Cię proszę, garści klepaków, ani miedzi. Na koniec dniówki wrzucamy wszystko do wpłatomatu, jak mam tam wcisnąć bilon? Nie każdy sklep jest skory, by codziennie wymieniać brudnemu kurierowi pieniądze. Tak, jakiś bilon zawsze się przyda, ale cały worek srebrników stanowi tylko i wyłącznie kłopot.

Grzech szósty. Po prostu nas SZANUJCIE. Nie poczeka pan 15 minut? Zaraz będę w domu. Ale jak to, musi pan poczekać. Musi pan dowieźć. Musi pan przyjechać pod inny adres. Musi pan wnieść mi te 150 kg karmy na najwyższe piętro. Musi pan postawić to w rogu. No ale musi pan przyjechać później, ja przecież zapłaciłam za przesyłkę. Wie pan co? Ja jednak tego nie chcę. Niech pan poczeka, ja za pięć minut zejdę. Jak to nikogo nie było? Mama cały dzień siedziała, tylko wyszła na chwilę. Nie można trąbić w zabudowanym. Proszę nie trąbić, bo dziecko. Proszę nie dzwonić, bo dziecko. Proszę nie używać dzwonka, bo dziecko. Proszę tak głośno nie pukać, bo dziecko. Ale wy jesteście niemili. Dlaczego pan wjeżdża na podwórko? Gdzie stajesz, gnoju! Ja tego nie będę odbierała. Kazali mi włączyć i sprawdzić, czy działa. Będę w domu po 19, podjedzie pan? A nie da się tego na  poczcie odebrać? A jak mi się nie spodoba, zabierze pan to od razu z powrotem? Tu nie można wjeżdżać. Tu nie można stanąć. Ja będę miała dwieście gotówką i trzydzieści osiem kartą.  Proszę poczekać, zaraz kogoś zawołam. Proszę stanąć w kolejce. Najpierw klienci. Proszę jechać na magazyn. Proszę iść do biura. Pan XXX? Jest w pokoju 316, zapraszam na trzecie piętro. A jak odpowiesz coś nie po myśli? Crimen laesae maiestatis. Jak byś obraził króla Tajlandii. Powyższy akapit to ledwie wycinek, mógłbym tak całymi stronami.

Ludzie mają też wyczucie, kiedy leje. Stoję mokry w prywatnym kapturze, marznę i czekam. Po dwóch minutach przychodzi zakuta w zbroję, serdeczna pani. Ale dzisiaj deszcz, co? Słyszę to średnio raz na pięć stopów. Wrrr. Serio, pada? Nie zauważyłem. Polska cierpi również na brak kultury tipów. Na placu Mercedes AMG, wielka chata, potężna brama na pilot. Zalando za 1500 złotych, nie mam trzech złotych reszty. Wie pan, co? To jednak kartą poproszę. Dzięki, fajnie. Albo woreczek pełny monet. Tu ma pan wyliczone, osiemdziesiąt sześć czterdzieści trzy. Proszę sobie przeliczyć. I ta nasza narodowa wyrozumiałość.

– Jestem w sklepie, robię zakupy, będę w domu za 15 minut. Zaraz wyjeżdżam.
– O, jest Pani zmotoryzowana, może złapiemy się gdzieś w mieście? Ja tu krążę niedaleko.
– W mieście? Absolutnie! To pan jest kurierem, a nie ja będę za wami jeździć. Nie jest pan w stanie poczekać zaledwie kwadrans? Przecież to nie jest długo – a mi się kończy czas. Jest 15:20, mam zbiory do 16:00. Wyciszone radio, czarne łapska, pośladki odprowadzają wodę, nic od rana nie jadłem, a ta ***** mi tłumaczy, że 15 minut chyba znacząco nie zmieni dnia mojej pracy. Właśnie, że zmieni.

Gnoju, gówniarzu, frajerze, kurierku. Za***dalaj za te trzy tysiące. Złożę na pana skargę. Jest pan niemiły. Ucz się Pawełku, bo będziesz jeździł tak jak pan. Dziewczynki, zachowujcie się bo was niedobry pan zabierze. Jak ci się nie podoba, to zmień pracę. Wszyscy kurierzy dzwonią. Tu nikt nie ma problemu z adresem, każdy trafa za pierwszym razem. Proszę wyjść, jest godzina dla seniorów. Wyborne są też sytuacje, w których umawiasz się z klientem na konkretną godzinę, a jego nie ma w domu. Zapomniał, musiał wyjść, whatever. Uprzedzić kuriera? Oddzwonić? Ale po co, najwyżej osioł przyjedzie, postoi i pojedzie dalej.

Zdarzały się grube kłótnie, mocne inwektywy i groźby. Raz właściciel przetwórni owoców zamknął mnie na klucz w biurze i groził pobiciem. Kilka razy pogryzły mnie psy, o których nie informowała żadna tabliczka. Kopano mi samochód, zastawiano wyjazd, wyśmiewano prosto w twarz. Trafił się zakaz wstępu na firmę. Komuś podpadłem i napisał skargę, jakoby „wszedłem do biura, wyjąłem fujarę i powiedziałem, że wszystkich ojszczam”. Grożono mi wielokrotnie sądem, kolegami, policją. Kiedyś, gdy wszedłem na magazynie cementowni do łazienki, zostawili mnie tam zamkniętego. Bez wyjścia, bez okien, a ja klaustrofobik. Podobno nie widzieli, choć przed drzwiami stał mój odpalony bus. Czterdzieści minut próbowałem się poprzez infolinię dobić do kogoś, kto mnie wypuści. Tak, miałem w tej robocie momenty, w których aż się chciało siąść, rzucić w cholerę tymi paczkami i rozpłakać. Albo zostawić busa na poboczu i zwyczajnie wrócić do domu, kończąc cały ten rozdział życia. I nie wstydzę się tego, wszyscy jesteśmy ludźmi.

DAMIAN KLOS

Na drugą część opowieści o kurierskiej rzeczywistości zapraszamy w środę, 6 stycznia.

8 komentarzy on Żużel. Z parku maszyn do kurierskiego busa, czyli na zachodzie bez zmian (cz.1)
    StalGorzów
    3 Jan 2021
     5:26pm

    Znam ten chleb od podszewki. Jeżdżę po Gorzowie Wielkopolskim. Negatywne historie tu opisane to margines. Mi się pajac częściej jak raz na pół roku nie trafia. I to jest pierwsza i ostatnia wizyta u niego. Ma wieczne awizo zapewnione. 90 % ludzi jednak jakoś się zachowuje.

    Albert+Dreistein
    3 Jan 2021
     5:48pm

    „O matko”, (są gusta i guściki), chce być wyrozumiały… Dotrwałem może do 1/3 treści. Poza tym to raczej nie miejsce na takie nowele.

    Socho
    4 Jan 2021
     11:22am

    Kolego ja ze swoim 20 letnim mógłbym książkę napisać. Ale nie wiem jak by się to sprzedawalo. Podoba mi się pomysł pisania felietonów o naszej pracy

    Żużel. Z parku maszyn do kurierskiego busa, czyli na zachodzie bez zmian (cz.2) | PoBandzie
    6 Jan 2021
     1:31pm

    […] Żużel. Z parku maszyn do kurierskiego busa, czyli na zachodzie bez zmian (cz.1) […]

Skomentuj

8 komentarzy on Żużel. Z parku maszyn do kurierskiego busa, czyli na zachodzie bez zmian (cz.1)
    StalGorzów
    3 Jan 2021
     5:26pm

    Znam ten chleb od podszewki. Jeżdżę po Gorzowie Wielkopolskim. Negatywne historie tu opisane to margines. Mi się pajac częściej jak raz na pół roku nie trafia. I to jest pierwsza i ostatnia wizyta u niego. Ma wieczne awizo zapewnione. 90 % ludzi jednak jakoś się zachowuje.

    Albert+Dreistein
    3 Jan 2021
     5:48pm

    „O matko”, (są gusta i guściki), chce być wyrozumiały… Dotrwałem może do 1/3 treści. Poza tym to raczej nie miejsce na takie nowele.

    Socho
    4 Jan 2021
     11:22am

    Kolego ja ze swoim 20 letnim mógłbym książkę napisać. Ale nie wiem jak by się to sprzedawalo. Podoba mi się pomysł pisania felietonów o naszej pracy

    Żużel. Z parku maszyn do kurierskiego busa, czyli na zachodzie bez zmian (cz.2) | PoBandzie
    6 Jan 2021
     1:31pm

    […] Żużel. Z parku maszyn do kurierskiego busa, czyli na zachodzie bez zmian (cz.1) […]

Skomentuj