Wojciech Żabiałowicz i wieloletni kapelan toruńskich żużlowców Piotr Prusakiewicz, fot. Marta Gajewska
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Wojciech Żabiałowicz – nazywany zasłużenie ikoną, często żywą legendą Apatora. Ze wszystkim był pierwszy w dziejach klubu. Pierwszy medal DMP, inauguracyjne złoto tych rozgrywek, czapka Kadyrowa dla Torunia – także pierwsza. Jak z perspektywy czasu i osiągnięć patrzy na współczesny żużel?

Nie czujesz się trochę skrępowany, kiedy kibice mówią o Tobie z takim uwielbieniem?

Absolutnie nie. W końcu jakiś tam pejzaż na żużlu zrobiłem. Czasy, które były minęły. Czasem spotykamy się za starymi kolegami i jest okazja powspominać.

Ale zaczęło się skromnie, od Komarka po tacie na toruńskim Rubinkowie?

Wtedy jeszcze nie było Rubinkowa, nie była to dzielnica. Tam był wówczas poligon wojskowy i regularnie odbywały się ćwiczenia. Z czasem przekształcono go w noclegownię. Budownictwo wielkopłytowe. Jak za PRL-u. Rzeczywiście zacząłem od Komarka, potem miałem WFM-kę, WSK-ę i powoli, powoli piąłem się w tej hierarchii. Po drodze był cross w Elanie. Tam starsi koledzy mieli czeskie Cezetki. To były przystosowane crossówki. Nie takie jak współczesne Hondy, czy Yamahy, ale mój sprzęt biły o głowę. Nasze WSK, czy SHL nie miały szans. W związku z tym mieli rodzaj handicap-u, ale dawałem sobie z nimi radę, bo trochę przerobiłem ten swój motocykl. Wyższe zębatki z tyłu na kole, ustawienia trochę na swoją modłę i była fajna zabawa.

Wówczas też pierwszy raz zetknąłeś się z nazwiskiem Kowalski. Bogdan Kowalski, były zawodnik, wtedy trener żużlowców, gdzieś tam Cię wypatrzył?

Nie do końca tak. Wtedy jeszcze istniała Stal Toruń, a Bogdan był jej szkoleniowcem. Kolega rok wcześniej zapisał się na żużel. On namówił mnie żebym przyjechał i obejrzał trening. Któregoś dnia pojechałem, popatrzyłem. Nie żebym uznał, że to łatwe. Utrzymać taką bestię, właściwie piekielnie mocny silnik w ramie od roweru na dwóch kołach, bez hamulca, z manetką gazu – to trzeba było trochę wiedzy żeby opanować. Zaintrygowało mnie jednak. Zapisałem się, ale żeby dostać pierwszy motocykl między nogi trzeba było najpierw odpracować swoje godziny w warsztacie. To też stanowiło rodzaj testu. Po tym zostało nas z naboru trzydziestu, najwyżej czterdziestu. Czarny tor jaki wtedy był w Toruniu nie był łaskawy dla początkujących. Dziury, wyrwy, rwał się strasznie. Ząbik, czy Plewiński radzili sobie, bo mieli doświadczenie. Był też Kaziu Araszewicz. Chłopak, który miał papiery na jazdę. Niestety zginął tragicznie na torze. A my musieliśmy się uczyć. 

Trafiłeś na taki czas, kiedy Toruń miał liczebnie bogate wojska, dzięki czemu powstała drużyna w Grudziądzu…

Niektórzy zawodnicy nie mieścili się w składzie i w związku z tym powstała filia w Grudziądzu, żeby mogli startować. Takie nazwiska jak Geniu Miastkowski, Makowski, Grabarz, Podolski inni, oni tam ten trzon II ligi tworzyli. 

Twoje postępy, mimo późnego, jak na współczesne realia, debiutu były olśniewające. Piętnaście sezonów w Toruniu. Jedenaście lat ze średnią powyżej 2,00 na bieg. Rekordowy rok to 2,77 – z nikim nie przegrywałeś?

Można tak powiedzieć, ale wpadki były. Nie uważam się za alfę i omegę w speedway-u. Były takie nazwiska jak Plech, Jancarz, Cieślak, z Częstochowy jeszcze Jurczyński, Józef Jarmuła. Z nim akurat wiąże się zabawna historia. Spotkaliśmy się niedawno przy okazji jakiegoś turnieju oldbojów i on ze śmiechem na ustach powiedział, że tylko ze mną nigdy nie wygrał na torze. Ani u siebie, ani w Toruniu. Skoro jednak osiągnąłem takie średnie, to chyba gryzłem ten żużel.

Pośród torunian byłeś pierwszy. Pierwszy ze złotem DMP i pierwszy ze złotem indywidualnie. Dwudniowy finał 1987 rok i tu znowu zderzenie z nazwiskiem Kowalski?

Wtedy żużel był zupełnie inny. Teraz zawodnicy mają swoje licencje, teamy, sprzęt, podpisują zawodowe kontrakty. I bardzo dobrze. Nareszcie. Kariera sportowca w każdej dyscyplinie jest krótka i musi w czasie jej trwania nazbierać tych pieniążków, żeby odnaleźć się w dalszym życiu. Wówczas sprzętu było niewiele, do tego klubowy, zaś w drugiej połowie sezonu był już solidnie wyjeżdżony. Miałem jeden motocykl i dwa silniki. Jeden z kadry. Te średnie, o których wspomniałeś też nie brały się znikąd. Sprzęt miałem mocno wyeksploatowany. Próbowałem wtedy chyba wszystkich motocykli z klubu, przez dwa dni. Nic mi nie pasowało. Wtedy podszedł do mnie jeszcze czynny zawodnik Apatora, Rysiek Kowalski i mówi: „Wojtek, weź spróbuj mojego GM-a”.

Nawet nie przełożyłem tego silnika do swojej ramy i bez przekonania wykonałem próbny start, potem kilka kółek. Po powrocie do parkingu byłem zaskoczony jak ten motocykl ładnie idzie do przodu. Przełożyłem w swoją ramę. Wiadomo. Ułożenie siedzenia, kierownicy, haka niuanse. Myślę, przejadę sześć kółek i jak nic się nie podzieje – biorę. Po tych próbnych okrążeniach wymieniliśmy tylko łańcuszek, olej, taka drobna kosmetyka i czułem, że będzie znakomicie. Przyszedł dwudniowy finał i zdobyłem 29 punktów na 30, przegrywając tylko raz z Zenkiem Kasprzakiem. Po zawodach znowu podszedł do mnie Rychu Kowalski i mówi: „Wiesz co Wojtas? Wybiłeś mi właśnie żużel z głowy”. – Czemu? – pytam. A on: „Zobacz. Ty robisz 29 punktów przez dwa turnieje z mocną obsadą, a ja w lidze pięciu oczek nie mogę nazbierać”.

Wtedy właśnie zrezygnował z jazdy, a że wcześniej już kombinował coś przy silnikach, poszedł w tym kierunku i dziś jest najlepszy na świecie. W stajni ma dwukrotnego z rzędu mistrza świata Bartka Zmarzlika, przed którym trzeba chylić czoła, że w tak młodym wieku tyle osiągnął. A przed nim jeszcze wiele lat jazdy i wiele sukcesów. Widać, że z perspektywy, Rychu podjął wtedy słuszną decyzję. Kiedy teraz się spotykamy, żartujemy, że obecne warsztaty tylko z nazwy przypominają to, co sami pamiętamy. Dzisiaj to są laboratoria. Wtedy to były warsztaty, nomen omen, kowalskie. 

Jednak z tego co kojarzę, popraw mnie jeśli się mylę, to chyba najbliżej byłeś z tym, z którym wspólnie organizowaliście zakończenie karier – Genkiem Miastkowskim?

Najbardziej zżyty byłem z Markiem Makowskim. Wspieraliśmy się. Pożyczaliśmy sobie sprzęt. A Gienek? Oczywiście relacje były nienaganne, ale on miał więcej stażu w jeździe ode mnie. A tu przychodzi nowy nabór. Różnica „pokoleniowa”. Fala jak w wojsku. Trzeba było nam okrzepnąć, a im przywyknąć. Genek jest spod Rogowa. Stamtąd pochodził też Plewiński, Araszewicz – oni mieli swój krąg w zespole. Pojawił się taki młody Żabiałowicz, który zaczął podgryzać ich po piętach. W żadnej dyscyplinie nie przechodzi to gładko. Do zaakceptowania musi upłynąć trochę czasu. 

Na arenie międzynarodowej nie powiodło się jak w kraju. Aż tak odstawaliśmy sprzętowo?

Na pewno. Wzorowałem się na Zenku Plechu. Kiedy przyjeżdżał z Anglii, czasem odwiedzał Toruń żeby potrenować. Pamiętam był jak z innej bajki. Piękne buty Daytona, a my w chodakach prawie jak wojskowych. To był wtedy cukierek. Jakbyś dziś przeszedł z butów kupionych w markecie za 19,90 na oryginalne obuwie włoskie. Kiedyś liga angielska to była mekka. Nie jak dziś. Było na kim się wzorować. Olsen, Nielsen, Collins. To był inny, lepszy, nieosiągalny dla nas świat. Przepaść. Teraz mówią, że Polska to najsilniejsza liga świata. Po części się zgadzam, ale po części to raczej najbogatsza liga świata. Nie uczy rzemiosła, a przy tym brakuje dopływu młodych. Nieliczne kluby starają się, by młodzi zawodnicy wdrażali się do dyscypliny. Żużel stał się komercyjny i przesuwa się w górę granica finansowa startu w dyscyplinie. Wszystko kosztuje coraz więcej.

Z drugiej strony zapytany o zarobki Bartek Zmarzlik odpowiedział, podając koszty ponoszone przez piłkarza w porównaniu z żużlowcem. I pamiętajmy, że w speedway’u nie są to tak rozbudowane teamy jak w F1, czy MotoGP, za którymi stoją globalne koncerny. Każdy musi indywidualnie dobić się o sponsora. Zanim przyjdzie wynik nie jest to łatwe. W moich czasach wszystko było pierwsze. Pierwszy kontrakt Hansa Nielsena w Lublinie. Pierwsi sponsorzy tytularni klubów. Ta furtka na świat dopiero delikatnie się uchylała. Zawodnicy z czołówki przyjeżdżali do Polski coraz gremialniej i początkowo, można powiedzieć, bawili się dobrze.

Zamknąłeś etap czynnego uprawiania żużla i przyszedł krótki, acz burzliwy epizod trenerski. Walczący o tytuł Twój Apator, sensacyjnie przegrywa u siebie z walczącym o życie Motorem Lublin. Nie miałeś oporów żeby dobitnie skwitować jazdę swojej ekipy?

Toruń przegrał i wiadomo dlaczego. Niektórzy zawodnicy, którzy byli świetnie dysponowani przez cały sezon i część tego meczu, nagle prawie o własne koło się poprzewracali. Marek Kępa, który wtedy schodził już z toru, u nas wygrywał biegi. Dla mnie było to widać gołym okiem, że mecz był sprzedany. Nie będę się tego wypierał i nie wyprę do końca życia. Nie ulegało i nie ulega wątpliwości, że w takiej sytuacji łatwiej wymienić trenera niż całą drużynę. To było jasne. Szkoda tylko, że klub, czy kluby, które dostają po palcach nie wyciągają z tego właściwych wniosków.

Podobnie rzecz się miała w turniejach indywidualnych. Część uczestników układała się w takich zawodach. Nie będę operował nazwiskami, bo nie rzecz w wywoływaniu sensacji, ale przysługa za przysługę obowiązywała. Teraz żużel jest ten sam. Start stojący, cztery okrążenia w lewo, tylko za dużo tego mieszania w przepisach. Choćby pod taśmą. Dla mnie jeśli zawodnik idealnie się wstrzeli w moment startu, to powinien jechać i wygrywać. A tu ostrzeżenia, kartki, groźba wykluczenia z meczu – niepotrzebnie. Białe kołnierzyki za dużo mieszają w regulaminie. Kiedyś regulamin to była cieniutka broszurka, jak zeszyt 32-kartkowy, a teraz to opasły tom. To zły kierunek. Tym bardziej, że ten który te prawa pisze, często nie opiera się na własnych doświadczeniach. Jak z Konstytucją. Powinna być krótka, rzeczowa i każdy powinien ją znać i szanować. Im bardziej rozbudowana – tym gorzej.

Tamte doświadczenia zraziły Cię ostatecznie do speedway’a? Gdyby teraz, choćby Wilki Krosno, zapytały – podjąłbyś się prowadzenia zespołu?

Raczej nie zraziły. Po Toruniu był jeszcze Grudziądz. Też go dobrze wspominam. Jako adept trenowałem, wtedy jeszcze na czarnej nawierzchni. Bogdan Kowalski często nas przywoził. Tor był wówczas paskudny. Teraz to rewelacja. Można oczy zamknąć i jechać, mówiąc kolokwialnie. Wtedy mieliśmy fale Dunaju. Noga siadała, człowiek bardziej się bronił żeby nie spaść z motocykla niż ścigał. No i ten słynny, przyciągający dąb w drugim łuku, przy cmentarzu. Ja tam nie zwracałem uwagi (śmiech). Nie wiem czy on do dzisiaj tam jest? Dawno nie byłem w Grudziądzu. To taki symbol grudziądzkiego toru przy cmentarzu. Wracając do pytania. Miałem propozycje pracy szkoleniowej, ale odmówiłem. Z moim charakterem byłoby to niemożliwe w obecnych realiach. Trener potrzebny jest na wstępnym etapie kariery. Doświadczonemu zawodnikowi nie pomoże wiele. Roli menadżera nie rozumiem. Kiedyś był tylko trener i wystarczyło. Zobacz ilu chłopaków teraz ginie przy przejściu z juniora do seniora. Co więc wnosi menadżer?

Skoro zatem nie żużel, to sposobem na spędzenie czasu biegi, deska surfingowa, deski przy nogach zimą?

Dokładnie. Windsurfing to znakomita zabawa. Byliśmy niedawno z grupką chłopaków na Sardynii, Wspaniałe warunki do żeglowania. Cudownie było. Można powiedzieć raj dla surferów. Oczywiście mówimy o desce z żaglem. Tam nie ma wysokich fal, są za to doskonałe wiatry. Przy tym gościnni ludzie. Z nartami zimowymi trochę drożej. Woda nie kosztuje, a za stok trzeba zapłacić, narty również kosztują. Wbrew pozorom windsurfing jest tańszy. Staramy się co roku gdzieś wyjechać i korzystać z dobrodziejstw natury. Żeby nie usiąść w fotelu i zgnuśnieć. A tu łamie a tam strzyka. Jak już nie ma pomysłu to wychodzę z domu i… po trzech latach odnalazłem rower. On zawsze stał w garażu, ale teraz zapuszczam się w dłuższe trasy. W weekendy z kolegą potrafimy dziennie przejechać 50-60 kilometrów. Jestem spełniony w ten sposób. Czuję, że organizm dostał trochę po kościach. 

Przyznaj się. Początki z deską surfingową nie były łatwe – chciałeś rzucać, bo nie szło?

Każdy sport wymaga. Techniczne dyscypliny tym bardziej. Początki zawsze są trudne. Złapanie równowagi, umiejętne stanie, szukanie wiatru, łapanie halsu – to przychodzi z czasem. Niuanse trzeba zgłębiać, zgłębiać i wciąż jest coś do odkrycia. U nas doskonałym akwenem do nauki i pierwszych szlifów jest Zatoka Pucka. Można zrobić głęboki hals, na wysokości Kuźnicy przy tzw. wyspie mewiej, a potem szybko wracać, bo tam pełno ptaków. Lata lecą, organizm trochę siada, więc cieszę się, że mogę jeszcze zrobić coś dla siebie. Raz do roku zwołuję też chłopaków z całej Polski, przez dwa dni posiedzimy, powspominamy, pośmiejemy się, a to przy okazji Grand Prix w Toruniu. Jest nas zwykle 15- 20 byłych zawodników. Z każdym sezonem troszkę nas ubywa, ale staram się kontynuować te spotkania. 

Ale w derbach retro przebrałeś się w kevlar i zawarczałeś?

Powiem tak. To nie było dobre. Gdyby teraz ktoś mi zaproponował, pewnie już bym tego nie zrobił. Organizm mimo wszystko niedomaga, więc nie jedziesz tylko się ratujesz. Trzeba być w treningu. Ja poszedłem trochę na żywioł. Bez treningu, przebrałem się i wystartowałem. Takim dowodem niech będzie Hans Nielsen. Zsiadł z motocykla i stwierdził, że nigdy od zakończenia kariery, nie wiadomo jak byłby kuszony, na motocykl więcej nie wsiądzie. Niektórzy coś tam próbują na siłę, ale to jest maszyna. Nieobliczalna i mocna. W młodości na niej płyniesz. Ale czas biegnie. Nie masz już tego niezbędnego błysku, z sekundy na sekundę zdrowie się kończy i walczysz o życie. 

Zatem zmęczyłeś już ciało, wracasz do domu i co wtedy? Dobra książka, film przyrodniczy? Przy czym odpoczywasz?

Mam dom z ogrodem. Zawsze jest zajęcie. No i nie przesadzajmy, że jakoś katuję organizm. Z żoną przytniemy drzewka, coś wypielimy, podlejemy. Teren jest przyjemny. Wokół pełno lasów. Spacerujemy więc często, czasem nad Wisłę, mamy niedaleko. Staram się nie być bierny. Jak pojadę nad morze i widzę te tłumy leżących ludzi, to ich nie rozumiem. Ja nie potrafię. Poleżę pięć minut z rodziną i zaczyna mnie nosić. Ubieram spodenki i biegnę. Piątka w jedną stronę, piątka w drugą po plaży. Po drodze kąpiel w zimnej wodzie. Wracam, poleżę kilka minut i znowu coś kombinuję. Nie potrafię leżeć. 

Zatem dużo zdrowia i jak najliczniejszych, corocznych spotkań z kolegami z toru.

Dziękuję i życzę wszystkim dużych emocji na torach.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI