Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Zawodnicy podczas swoich karier doświadczają rozmaitych przygód. Zarówno tych, które później budzą uśmiech na twarzy, jak i tych, które pokazują, jak bardzo sprzyjało im szczęście. Swoje dwa – dalekie od zabawnych – życiowe epizody opowiedział Tomaszowi Lorkowi, były lider Stali Gorzów, Piotr Świst.

– Szczęście miałem na pewno w 1990 roku w Wiener Neustadt. Wcale nie chciałem tam jechać. Jakiś wewnętrzny głos mówił mi: „nie jedź”. Jestem katolikiem, ale nie do tego stopnia, aby startować z różańcem. Tam jeździliśmy w sześciu. W jednym z biegów próbowałem nie uderzyć Ryszarda Dołomisiewicza. Jednak nie udało się, zahaczyłem go i poleciałem przez  bandę. Do dziś, jak oglądam ten wypadek, słyszę głos człowieka, który wołał karetkę. To był doktor, który tak naprawdę w karetce uratował mi wtedy życie. Powiedział mi później, że przeżyłem tylko dlatego, że miałem bardzo mocne serce. Być może dlatego, że mama urodziła mnie naturalnie – opowiada Piotr Świst o kulisach najgroźniejszego upadku w swojej karierze.

Drugi raz Piotrowi Świstowi szczęście sprzyjało podczas pobytu w Rumunii.

– To był chyba 1986 rok. Pojechaliśmy do Braili na Puchar Pokoju i Przyjaźni. W pokoju byłem ze Sławkiem Drabikiem. Przez okna widzieliśmy, jak z centrum  miasta uciekały psy i koty. W nocy przysnęliśmy. W pewnym momencie usłyszałem hałas i wkrótce zobaczyłem jak pęka ściana w naszym pokoju. Z dołu ktoś zaczął krzyczeć, abyśmy uciekali. To był, jak się później okazało, nasz trener Marian Spychała. Pamiętam, że szybko uciekaliśmy z pierwszego piętra. Darek Baliński się tak wystraszył, że wyskoczył z okna wprost na… drzewo. Na pewno gorzej mieli Rosjanie, którzy w innym hotelu mieszkali na czternastym piętrze. Pamiętam, że całą noc spędziliśmy na jakimś skwerze, ponieważ budynki uległy zniszczeniu – wspomina Piotr Świst.