Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Przyjechał facet z Gorzowa pt. Bartek Zmarzlik w gości do Wrocka i na tamtejszym „Olimpico” w dwa dni dołożył cztery razy miejscowemu idolowi i swemu najgroźniejszemu konkurentowi do tytułu IMŚ ‘2021 „Magicowi” Janowskiemu. Na koniec na kresce połknął innego spartańskiego asa Artioma Łagutę i zadowolony wrócił do domu. Mnie to nawet zdenerwowało, bo w gościach nikt kulturalny, he, he, tak się nie zachowuje, poza tym nie lubię jak mi biją sąsiada. Po Pradze szedłem do kościoła, a nawet starsze sąsiadki z Wilkszyna mnie zaczepiały: – Mówili w telewizji, że nasz Janowski wygrał!

 

Dzisiaj przemknę się chyłkiem. Żartuję: to tylko sport. Zmarzlik jest wielkim championem pod wieloma względami, to prawdziwy ambasador speedwaya. Do kibiców na wrocławskim stadionie powiedział: – Przyjechałem z Gorzowa na inną ziemię, ale i tu dostałem wielkie wsparcie z trybun i super, bo przecież ważne, żeby wygrywał Polak. 

Do kamer zaś uszczęśliwiony, uśmiechnięty dodał: – Ja już nic nie muszę, chcę tylko mieć fun z jazdy i dawać taką samą radochę kibicom. 

Rzeczywiście, o ile w piątek od wrocławskiej widowni niosło się zupełnie niestosowne na taką okazję klubowe „WUTEES, WUTEES”, o tyle w sobotę słychać już było prawilne „Polska, Polska!”. 

Zmarzlik w sobotę znów zaczął lekkopółśrednio, a nawet trochę niemrawo, lecz pokazał, że ważne jest jak facet kończy. Mirek Jabłoński w kanale miał rację, że finałowy atak Bartosza na Łagutę nie był całkowicie odwzorowany na legendarnej akcji Tomka Golloba z 1999 roku na Jimmy Nilsena, ale był… podobny. Jest taka świetna, wesoła sztuka teatralna (polecam!) Paula Pörtnera z 1963 roku  pt. „Szalone nożyczki”. Tak, bo to były zwariowane nożyce w wykonaniu Zmarzlika, takie na zabój, na wyda, nie wyda. 

– Pomyślałem na ostatnim łuku: „cztery litery do tyłu i tnę” – ujawnił na mecie zwycięzca. 

– Ja cię nie mogę! Kilka razy to powiem, bo teraz nie umiem nic mądrzejszego – wydzierał się do mikrofonu nasz najlepszy żużlowy komentator telewizyjny Tomek Dryła.

Jak zwykle na „Olimpico” japę darł też spiker zawodów (ten facet czasem zakłócał mi nawet telewizyjną transmisję!), który ponoć chwilę wcześniej już obwieszczał urbi et orbi victorię miejscowego  Łaguty. Przedwcześnie. Artiom kolejny raz okazał się co prawda szybkim, ale bezbarwnym, śpiącym królewiczem (carewiczem?) na torze. Potem do kamer zapewniał, że zasługuje na tytuł mistrza świata i wie jak wygrywać ze Zmarzlikiem. Czyżby? Szybki silnik i anlasy (z innej szafy?) to jeszcze nie wszystko. Jaja (cojones) też by się przydały. Niegdyś Tai Woffinden palnął do mediów niczym zawodowy bokser, że kiedy jest w formie, to nikt nie jest w stanie go pokonać. I od tego czasu… zaczął cieniować. Tak więc uwaga z tymi przechwałkami. 

Czasem wydaje mi się, że Bartek Zmarzlik wsiadł do wehikułu czasu. Tylko nie wiem, w którą stronę porusza się w „czasoprzestrzeni”. Jedzie na żużlu dynamicznie i bardzo nowocześnie niczym z XXII wieku, a jednocześnie śmiało można go zaliczyć do oldschoolowych dawnych wielkich championów speedwaya. Jedynego z dzisiejszych czasów (Tomek Gollob w Hallu Sławy oczywiście już jest). Reszta to jakieś popierdółki. Krzysiek Cegielski (kiedyś nasz numer 2 po Gollobie) w kanałowym studiu miał rację, że dzisiejsi – nawet ci czołowi – ściganci popełniają na trasie błąd za błędem. Albo kontrują motocykl tam, gdzie trzeba wjechać na dwa koła, albo jadą po trawie, gdy należy się wynieść, albo są pod płotem i głupio otwierają rywalom bramę przy kredzie itd. Co chwila ich podnosi, zaś na każdej koleinie wyciąga ich jak wędkarz dżdżownicę z ziemi. Generalnie, poniewiera ich na tych rwących maszynach jak alfons tanią dziwkę. Zobaczcie na jutiubie w jaki płynny sposób motocykl prowadzili Hans Nielsen, Erik Gundersen, czy Ole Olsen. A jeszcze wcześniej Ove Fundin, że o wielkim Maugerze i jego taktycznej mądrości już nie wspomnę. To była poezja ruchu. Żadnej szarpaniny ze sprzętem. Co prawda, Zmarzlik jeździ inaczej, nie taką aksamitną techniką, tylko bardziej „po dawnemu hamerykańsku”, lecz to jest absolutne kuglarstwo, gdy składa się w łuk na jednym kole, do tego skręconym w bok. Albo z tyłkiem na pałąku. Takie rzeczy tylko Gollob, a dawniej Kelly Moran, Bruce Penhall, Mike Lee, czy Peter Collins.

Taaa, bo żużel dzieli się właśnie na kuglarzy i jeźdźców bez głowy. Powiecie, że dzisiaj są dużo szybsze i mocniejsze, trudniejsze w prowadzeniu motocykle od Kowalskiego, czy innego Hollowaya niż dawniej. To tylko takie gadanie. Złej baletnicy przeszkadza i rąbek u spódnicy. Porównajcie tory kiedyś a dziś. Teraz to autostrady! Taki Hans Nielsen był mistrzem świata na stojącym silniku, a potem zdobył tytuł na leżaku. Był championem w jednodniowym finale IMŚ, ale wygrał też pierwszy cykl GP w 1995 roku! A niemiecki  skoczek narciarski Jens Weißflog skacząc podczas swej kariery dwoma różnymi stylami  (najpierw narty pięknie ułożone w locie równolegle, zaś potem w literę V, tak jak to obowiązuje dzisiaj) zdobył indywidualnie dwa złote medale olimpijskie. Czyli talent i mistrzowska klasa obronią się w każdych warunkach. 

Żużlowym numerem dwa jest obecnie Maciek Janowski, który jednak na tych dwóch wrocławskich GP otrzymał „najniższy wymiar kary”, bo jego forma sprzętowa nagle przeminęła (uleciała na moment?) z wiatrem. Zwłaszcza pod koniec w sobotę. I na miłość Boską! Kandydat do mistrzowskiej korony nie może aż tak przewalać startów! Chce być jak widowiskowi Chris Morton, czy Kelly Moran, którzy dawali show, wyprzedzali, lecz nigdy nie zdobyli medalu w IMŚ? Nie wszystkich da się łyknąć na trasie! Dalej są A. Łaguta i Madsen, i… nic. Gdzieś na horyzoncie czasem majaczy sylwetka Lindgrena, ale tego walecznego z GP, a nie tego słabszego sobowtóra z Włókniarza Częstochowa. Właśnie, kto „Medalikom” podmienił „Fredkę”? Woffinden w sobotę zmienił spadochron (razem skaczemy ekstremalnie w Skydive Wrocław – to znaczy on już skacze, a ja zaczynam) na lepszy i dofrunął do finału. Zobaczymy jednak na ile to jest, hm, łabędzi śpiew tego Anglo-Australijczyka. W końcu, trzykrotnego IMŚ. Sajfutdinow, według mnie, wciąż nie ten. I to jest cały dzisiejszy żużel, bo Griszy Łagucie się nie chce. Trochę słabo. 

Dziwna ta punktacja GP. Nieważne, ile punktów podniesiesz z toru, ważne, żebyś miał farta w półfinale i finale. Zmarzlik zdobył w sobotę 18 pkt., ale za wygraną zapisano mu do klasyfikacji generalnej cyklu (IMŚ) 20 oczek. Poobijany Sajfutdinow zeskrobał tylko 8 pkt., lecz za piątą lokatę dopisano mu do „generalki” aż 12 pkt. Ale już taki Woffinden, choć w zawodach przywiózł 16 pkt., to do tabeli może doliczyć sobie jedynie 14 oczek za czwarte miejsce w biegu finałowym. I jest stratny. A pamiętacie, że Mark Loram w 2000 roku został IMŚ nie wygrywając w owym sezonie żadnego turnieju GP?! Potem zmieniono więc punktację na taką, w której… mogłeś nie zdobyć mistrzowskiego tytułu, choćbyś wygrał wszystkie turnieje GP! Taaa, speedway od zarania jest skażony idiotycznymi regulaminami. Pierwszy finał IMŚ na Wembley w 1936 roku, jeszcze przed II wojną, wygrał z kompletem 15 pkt. Bluey Wilkinson, lecz championem został Lionel Van Praag, gdyż miał więc punktów bonusowych z… eliminacji, a dokładnie z półfinałów. Bo je też liczono do ostatecznej punktacji. 

Nieszczęsna BSI na piątek we Wrocku chciała przygotować tor przyczepny do walki, a tak jej to wyszło, że prawdziwe zawody zaczęły się dopiero od 9. biegu. Z kolei w sobotę nawierzchnię zmajstrowano na twardo i jako pierwszy szerzej wyprzedzał dopiero w IV wyścigu Maciek Janowski. Potem zrobiło się więcej szybkich ścieżek i ta GP stała się naprawdę zacna. Była bardzo dobrą reklamą czarnego sportu. Inna sprawa, że ja uważam ataki po małej za ciekawsze, trudniejsze niż szarże pod płotem. Niestety, kibice zauważają tylko wyprzedzanki na orbicie. 

Tomek Dryła to już drugi Ciszewski w żużlu, ale ma tego pecha, że pracuje w stacji zakodowanej. Tak więc znają go tylko fani speedwaya i kilku innych sportów motorowych. A szkoda, bo zasługuje na więcej. Mirek Jabłoński zna żużel od podszewki jako zawodnik i rozwija się jako komentator. Jest teraz bardziej stonowany. Legendarny red. Jan Ciszewski, z którym się kolegowałem i współpracowałem, też miewał swoje wpadki, lapsusy, a to właśnie one tworzą legendę komentatora, więc i ja tu zbuduję legendę Tomka Dryły:

„Oni są nienormalni!” – to o Zmarzliku i Janowskim, i ich pojedynkach na torze. 

„Oni są nagrzani” – to o żużlowcach pod taśmą. 

Na szczęście, ja nie byłem nagrzany, choć to był sobotni wieczór, więc mogłem te „Drylssonowe” perełki Wam zapisać.

Nie wiem, czy dobrze widziałem, lecz zdawało mi się, iż telewizory z dumą pokazały na trybunach chyba laskę z serialu „Lombard”. Hm, speedway to niszowa dyscyplina, więc takie „gwiazdy” przyciąga? A może mam już starcze zwidy?

Po piątkowej GP napisałem, że „Magic” czołgał się na starcie i miał szczęście, że nie wyleciał z finału, obsobaczyłem Woffindena za słabą jazdę, wyśmiałem polskie obywatelstwo Chugunova, doczepiłem się do wrocławskiego toru, aczkolwiek to BSI go przygotowała… A i tak w komentarzach niektórzy wyzwali mnie od wrocławskiego szowinisty. To zgroza, że są ludzie, którzy nie potrafią ze zrozumieniem przeczytać prostego tekstu. Dać im do ręki coś z Kafki, Joyce’a, Hellera, czy naszego Głowackiego to nie przebrną nawet przez okładkę. Sorry, ale moje dziennikarstwo jest jak Media Markt: nie dla idiotów!

A dziś wraca liga. Betard Sparta jedzie rozszarpać „Szpital na perypetiach”, czyli osłabioną Staleczkę Gorzów (hm, wiecie, że nie tylko hieny, ale i lwy często żywią się padliną?), zaś leszczyńskie „Byki” chciałyby na trzęsącej się o utrzymanie Zielonce przypieczętować swój awans do play offów i powiedzieć „bye bye” Czewie. Tyle, że nie mów hop… Taka moja przestroga dla faworytów. I żeby nie było: wszystkie drużyny są nasze i wszystkie lubię. Niech zatem wygrywają lepsi.

Bartłomiej Czekański