Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Lodówka zrobiła imprezę – domówkę. Nazapraszała samych znajomych. Wszyscy bawią się nieźle: odkurzacz się nawciągał, kaloryfer już rozgrzany, kuchenka daje ostro w palnik, pralka się rozkręca, w łazience wiatrak dmucha suszarkę… Słowem, melanż na całego. Gospodyni chodzi po mieszkaniu i rozdaje zimne drinki. Patrzy, a pod ścianą stoi smutny trabant. Podchodzi do niego i mówi:- Ej, trabant, a co Ty tak stoisz i się nie bawisz? Masz tu seteczkę, walnij sobie, to się od razu rozruszasz. A trabant na to: – Nie mogę, jestem samochodem.

Speedway – taka branża, całe życie na melanżach. Do 17 lutego, czyli do Środy Popielcowej, trwa karnawał jakby. Jakby, bo pandemiczny, więc ograniczony do równie ograniczonych domówek. U mnie melanże teraz są słabe, gdyż żona okrutnie mnie pilnuje:

– Nie pij, Bartek! Pamiętasz, jak się ostatnio zachowywałeś po alkoholu na imprezie u Kowalskich?
– Nie!

Odmawiam więc kumplom wyjścia z nimi na piwo. Rozczarowani mówią:

– Podaj choć dwa powody, dla których nie chcesz z nami wyskoczyć w sobotę wieczorem na browarka!
– Proszę bardzo: mam ładną żonę i jest świetna w „tych” sprawach.
– To prawda, tu musimy się z tobą zgodzić. Wygrałeś Bartku.

Oczywiście to tylko taki głupi żart. W dodatku nie mój. Kabaretowy.  

Kiedyś brać żużlowa to się umiała bawić, że ho, ho! Taaa, melanż za melanżem (czytam, że „to od francuskiego mélange: połączenie, mieszanina, jak… obraz wymiocin po imprezie”). Teraz więc będę wspominał. Na przełomie lat 70. i 80. w Sparcie Wrocław, kiedy nasz trener i mechanik Marian Milewski poszedł do domu, to w klubowym warsztacie przy ul. Mickiewicza 91 urządziliśmy popijawę. Brakowało zakąski, więc Piotrek Bruzda, już wicemistrz świata w parach (z Edziem Jancarzem w 1975 roku), wyciągnął z torby… miód i sałatę. Piter zawsze był proekologiczny i prozdrowotny. Ależ się po tym rzygało! Innym razem integrowaliśmy się w… krzakach za tramwajowymi torami, naprzeciw siedziby Sparty. Lato było. Upał. Skończyło się na tym, że bodaj Zenek Kostka (reprezentant Polski na tournée po Antypodach, czwarty w IMP i zwycięzca jednego z turniejów o „ZK”) zasnął na płocie, bo go zmogło, gdy próbował przedostać się na otwarty jeszcze wówczas Basen Olimpijski. Pomocnik klubowego mechanika z żarzącym się petem w zębach z kolei przysnął w klubowym warsztacie na… beczce z metanolem. Nakrył go działacz, kierownik biura klubu, Stasiu Łęczycki i zrobiła się chryja. 

Inną razą przyszła do mnie na całonocne urodziny cała drużyna Sparty. Poza zaopatrzeniem w niezbędne płyny, przynieśli mi też potężny bukiet kwiatów. Towarzyszył temu straszny wrzask sąsiadów, gdyż chłopaki nie zdążyli do kwiaciarni, więc sprywatyzowali róże, które rosły na moim osiedlowym podwórku. Następnego dnia kilku moich gości pojechało na MDMP do Rybnika (wtedy mogli w tej imprezie wystartować nawet i 25-letni żużlowcy). 

– Najgorzej to było pójść na prezentację, bo ziemia kręciła się pod nogami – opowiadali mi Krzysiek Zabawa i Rysiek Jany. Ten drugi i tak zdobył bodaj 9 punktów! Właśnie, ów największy naturalny talent (niestety, trochę zmarnowany) w historii Sparty, czyli Ryszard Jany (medalista MPPK, reprezentant Polski na tournée po Anglii) wraz z rodzicami i licznym rodzeństwem żył w domku przy ul. Godebskiego, ledwie kilkadziesiąt metrów od Stadionu Olimpijskiego i ówczesnej siedziby Sparty. Obok wspomnianego domku Janych była tak zwana sex szopa (potem przemianowana na sex piwniczkę), w której nasza młoda, za to zgrana paczka ostro imprezowała.

I kiedyś  na melanżu w  tej sex szopie Rysiek, albo ktoś inny, bo mam dobrą pamięć, tylko krótką, koniecznie chciał pokazać pewnej dziewczynie jak to jest na nurka, więc przebrał się w płetwy, okulary i rurkę do pływania. To było jedyne jego odzienie. Śmiechu było co niemiara. Taaa, zwłaszcza, gdy Jany z pominięciem bielizny próbował założyć dżinsy i zamkiem błyskawicznym przyciął… swoje cohones. Wezwaliśmy pogotowie i skończyło się na tym, że Rysio, zwany „Żółtym”, do końca imprezy siedział nagi w misce z zimną wodą. No, wesoło było. Jak on następnego dnia dosiadł motor żużlowy, to już jego tajemnica. 

Działo się. Piło się i się jeździło „na szlace”, bo organizmy były jeszcze młode i silne. A ja dodatkowo zaczynałem już wtedy „dziennikarzyć” (w 1976 roku). Po gorzałkę na Sępolnie szło się do słynnej pobliskiej knajpki „Balladynki” (którejś nocy jakiś obcy zamordował panią, która tam stróżowała – to nie była łatwa okolica), albo się robiło bimber. Pamiętam, że kiedyś „Żółty”, czyli rzeczony Jany przed swoimi imieninami, na które zaprosił gości, za późno nastawił aparaturę, więc ze słoika piliśmy… zacier. Ciepły. Ohyda! Kiedy na początku lat 80. pół drużyny starej Sparty zostało zatrudnionych w charakterze pracowników technicznych na Stadionie Olimpijskim, to natychmiast w łazience przy parku maszyn ustawili oni fachową aparaturę i urządzili bimbrownię. Cały stadion na okrągło chodził zawiany. Majster-brygadzista o siódmej rano chwalił punktualność swoich pracowników (tzn. żużlowców Sparty) nie wiedząc, że oni od wczoraj nie wychodzili ze swej służbowej pakamery, gdzie przez całą noc imprezowali. Przy okazji… hodowali tam króliki. Bywałem. O godzinie 13 codziennie odbywał się tradycyjny „Wyścig Pokoju” na trasie do „Balladynki”. Z przodu na komarku zasuwał brygadzista, a za nim na rowerach doginali dzielni żużlowcy Jany, Zabawa, Heniu Piekarski i kilku innych. Na piwko.

Nasi koledzy z Sępolna byli ratownikami na basenie przy Stadionie Olimpijskim. Kiedy kończyliśmy trening na torze, to ku uciesze opalającej się gawiedzi przejeżdżaliśmy obok alejką na motorach żużlowych, by je odstawić do warsztatu Sparty przy ul. Mickiewicza. Za te jazdy strasznie nas ganiał pan Milewski, którego nazywaliśmy „Maniksem”. Były niedozwolone, bo do klubu dla bezpieczeństwa należało maszyny prowadzić, żeby nie potrącać ludzi i nie wjechać pod tramwaj, co szkółkowiczom, nieobytym z wyrywnymi maszynami, się zdarzało. A po godz. 18 koledzy ratownicy wyganiali ludzi z basenu i wtedy my tam się bawiliśmy. Pływaliśmy np. ze studentkami z pobliskiego akademika AWF, czyli z dzisiejszego hotelu „Olimpia”. Przy księżycu i piwku.


Kiedyś Krzychu Zabawa skombinował skądś starą syrenkę. Nie miała kierunkowskazów, więc siedzący z przodu na miejscu pasażera Jany w turbanie z ręcznika na głowie (suszył włosy po basenie), nogą przez okno… robił za kierunkowskaz i bezczelnie krzyczał: „Cześć Manix!”. Niestety, wtedy właśnie trener Milewski wychylił się zza płotu, bo coś tam robił u siebie w ogródku na pobliskim Biskupinie. I afera była. Na koniec Zabawa zarządził sportowy konkurs rzutu cegłą w jego syrenkę, oczywiście z pewnej odległości. Trafił tylko on. W przednią szybę. Myśmy szczęśliwie chybili.

Nie byłem, ale opowiadano mi. Robert Słaboń (medalista IMP, dwukrotny zdobywca „ZK”, reprezentant kraju) kiedyś zrobił imprę u siebie na Krzykach. Generalnie, u niego piliśmy zawsze tylko dobre trunki (to nie była biedna rodzina, jak na tamte czasy). Gdy pewnego razu zabrakło płynów, to jeden z kolegów ponoć pojechał na żużlowej, ligowej jawie Roberta do pobliskiej knajpki „Zielony Kącik” (świetnie dawali tam jeść i spotykaliśmy się tam ze wspomnianym Słaboniem i innymi ówczesnymi żużlowcami Sparty: Markiem Kałużą, bo obok mieszkał, czy Heniem Jaskiem, który w pobliżu wynajmował pokój), udał się pod sam bufet i zamówił koniak na wynos. I nie zbił wracając!

Z innych klubów dochodziły podobne opowieści. Jest taka anegdota o jednej z naszej ikon, którą już opłakujemy (ikonę, nie anegdotę), że po meczu ligowym w szatni przepraszał kolegów z drużyny, że się napił i nie mógł wystąpić w tym spotkaniu, a oni za zdziwieniem i śmiechem mu odpowiedzieli: – Przecież dziś zdobyłeś 14 punktów! 

Nic nie pamiętał! Wiem, będzie zaraz zgorszenie wśród Czytelników. Ale takie szalone to były lata 70. i 80. w żużlu (nie było wtedy szmalu, ale był fun), że o wcześniejszych nie wspomnę… bo ich nie znam z autopsji. Wiara miała fantazję, lecz potrafiła przy tym pięknie ścigać się nawet na najgorszych torach. Jeszcze były u nas zimy, więc zdarzało się, że niektóre drużyny wyjeżdżały do ligowej inauguracji w lany, świąteczny poniedziałek z musu nawet bez jednego treningu na torze! Po przedsezonowym tuningu zawodnicy docierali przed meczem silniki na stojakach! Nikt niczego nie przekładał. I dawali radę. Na mokrej nawierzchni, nawet na wyjeździe! Kozacy! Kiedyś Robert Słaboń, jak słyszałem, po drodze z Wrocka na mecz w Lesznie, zdjął swoją żużlową jawę z przyczepki i docierał ją… jadąc w pełnym ruchu aut! Bez hamulców!

Potem już w latach 90., gdy byłem menedżerem, też się działo! Żużlowców można było spotkać w nocnych klubach i  często w tak modnych wówczas „agenturach” z miłymi paniami. Niektóre busy z naszymi chłopakami, gdy jechaliśmy na mecz, to zwłaszcza w okolicy Antonina pod Ostrowem, też dziwnie ściągało na pobocze, gdzie zwykle stały „czarne stopy” czy „leśne ssaki”, jak wówczas nazywano te zapracowane niewiasty.

Absolutnie nie podam tu żadnych nazwisk „jeźdźców apokalipsy”, żeby nie doprowadzić do rozwodów. 

Był pewien problem, gdyż wówczas przed meczem trzeba było sędziemu pokazać prawo jazdy, a niektórym policja już je zarekwirowała za jazdę na podwójnym gazie. Jako menago Sparty miałem dwa takie przypadki w latach 1996-97. Jeden udało się na szczęście jakoś szybko odkręcić.

Raz, pod Piłą po meczu o mało nie zgubiłem wtedy jednego z naszych krajowych liderów, zresztą reprezentanta Polski. Stanęliśmy w przydrożnym zajeździe na popas, czyli na kolację. Kibice, którzy tam już byli, na chwilę porwali naszego gwiazdora do swojego stolika, gdzie gorzałka lała się strumieniem. Po 20 km zajarzyłem, że go nie ma w żadnym z naszych busów! Zawróciłem i niedaleko tej knajpy zobaczyłem białe adidasy wystające spod krzaka. Gwiazdor spał na trawie snem sprawiedliwego. Uratowany, bo musiałby po przebudzeniu doginać do Wrocka z buta, a blisko nie jest!

Teraz trochę wcześniej: pamiętam, że noc przed barażowym rewanżem z Unią w Lesznie w 1991 – jako etatowy menedżer firmy Aspro do spraw Sparty – spędziłem z żoną oraz z Chrisem Louisem i Kelvinem Tatumem na wrocławskiej dyskotece. Angole potrafią się fajnie bawić, śpiewać, tańczyć. Wcale nie są tacy sztywni. Kelvin nazajutrz  walnął na „Smoku” czternaście i awansowaliśmy. Już w trakcie tego meczu w parku maszyn piliśmy szampana. Tryumfalna podróż drużyny Sparty Aspro do Wrocławia klubowym autokarem również była ciężka, szampańska. Końcówki nie pamiętam.

W latach 1996-2001 byłem abstynentem i nawet piwa nie tknąłem, więc moja imprezowa mobilność spadła do zera. Bawili się raczej beze mnie, bo na co komu w towarzystwie jeden trzeźwy? Do tego szef (menago). Ale widziałem jak po prestiżowych zawodach i bankiecie prezes jednego z klubów (znaaana postać) tańczył na dachach zaparkowanych samochodów. Wesoło było.

Słyszałem, że i w dzisiejszych czasach, w których króluje zimny profesjonalizm plus pogoń za kasą, niektórzy ściganci – ci starsi i ci najmłodsi, nawet z zaplecza kadry juniorów (Rafi Dobrucki, co wiem od prezesów klubowych, czasem musiał skacowanych delikwentów odsyłać do domu między jednym a drugim turniejem) –  też potrafią (potrafili?) zaszaleć jak, hm, prawdziwi ludzie z krwi i kości. Stres trzeba jakoś odreagować. Np. na zimowych obozach, lecz przecież nie tylko. Szczegółów takich melanżów i nazwisk nie ujawnię, choć je znam (acz np. o rozrywkowych wybrykach Ch. Holdera i Warda – Woffinden też kiedyś nie był niewiniątkiem – czy o alkoholowych wpadkach Lindbaecka wszyscy słyszeli), bo to nadal są czynni sportowcy i mieliby zewsząd przechlapane, zaś ja konfiturą nie jestem. Nie, żebym pochwalał nadmierne imprezowanie sportowców, ale nie rzucę kamieniem, gdyż sam tam byłem i wino piłem. I cholera, jakoś nie żałuję.

Hm, analizowałem miniony rok i po lekturze internetowych wpisów doszedłem do smutnego wniosku, że prawie połowa Czytelników nie kuma moich felietonów i ich przesłania. Zdołowało mnie to, bo jeśli Czytelnik nie rozumie artykułu, to nigdy nie jest to jego wina, tylko autora. Biorę to na klatę. Moja żona w swoim stylu próbowała mnie pocieszyć (z naciskiem na słowo „próbowała”):

– Bartolku, ty się tak nie frustruj. U ciebie przecież to normalka. Z twoimi felietonami jest dokładnie to samo, co z twoim penisem: docierają do połowy.

To rzecz jasna kolejny dowcip dla podbarwienia felietonu. Ukradłem go tym gadułom „standuperom” z Comedy Club.

Na koniec, jeszcze raz życzę Wszystkim Czytelnikom portalu Po-Bandzie.com.pl na cały na rok i coraz bardziej zbliżający się sezon ‘2021 zdrowia, powrotu do normalności, żeby pandemia wygasła, szczepionka zadziałała,  również spełnienia marzeń, samych radosnych chwil i jak najwięcej żużla w żużlu! I powrotu pełnych stadionowych trybun. Żużel w telewizji jest fajny, lecz to jednak jak lizanie cukierka przez szybę…

BARTŁOMIEJ CZEKAŃSKI

5 komentarzy on Żużel. Strzały Czekańskiego: Karnawał, czyli jak bawiła się stara żużlowa wiara
    Wariat
    4 Feb 2021
     9:10pm

    kiedyś …..lubiłem Cię słuchać w tv i nie tylko bo też
    umiem czytać, i….co ?
    wóda be ? i wracasz do „normalności”
    Promujesz się tutaj ? jebnij chmielone i odlot palancie i może thc Ci pomoże heh

    Tomek
    5 Feb 2021
     9:01am

    Masakra. Megalomanii ciąg dalszy. Wciąż to samo, na wszystkich łamach. Dobił mnie ostatecznie jakiś Pana felieton o niedawno zmarłym Zenonie Plechu, w którym było z tego co pamiętam tylko jedno zdjęcie mistrza i chyba z pięć Pana.

    Michał P.
    5 Feb 2021
     12:20pm

    Fajnie się to czyta, taki tekst z przymrużeniem oka….. Pan Bartek to dla mnie taki Paweł Zarzeczny polskiego żużla

    Kordoś
    5 Feb 2021
     8:28pm

    Megalomania level hard!!! Załóż chłopie swoją stronę i tam pisz o sobie, nas już nie męcz.

    OldFan
    7 Feb 2021
     3:23pm

    Panie Bartku. Niech się Pan nie przejmuje „szczekającymi” (zgodnie z powiedzeniem o karawanie). I pisze dalej, bo warto. Jak odpalił Pan i pokręcił manetką swój motor z „właściwym” wydechem na pikniku przed meczem, to ludzie biegli w to miejsce, by posłuchać z bliska. Tej dawnej muzyki (i zapachu) żużla. A historię Klubów czy Zawodników tą oficjalnie znaną i tą zza kulis warto przekazać. Jeszcze trochę i nikt nie będzie pamiętał, jak kiedyś bywało. Jak tą o pewnym młodym zawodniku z Wrocławia, co uznał, że się wtrąci w obcy spór „Między mostami”, a potem przez to miał zdrutowaną szczękę i przerwę w startach (Pan wie pewnie o Kogo chodzi). Ile osób Go jeszcze pamięta we Wrocławiu czy Łodzi? A warto przypomnieć. Hejterzy są i pewnie będą. I nie ma co się nimi przejmować i pisać dla reszty. A szczególnie tych, którzy doceniają Pańską pracę. Zdrówka i dalej tak dobrego pióra życzę.

Skomentuj

5 komentarzy on Żużel. Strzały Czekańskiego: Karnawał, czyli jak bawiła się stara żużlowa wiara
    Wariat
    4 Feb 2021
     9:10pm

    kiedyś …..lubiłem Cię słuchać w tv i nie tylko bo też
    umiem czytać, i….co ?
    wóda be ? i wracasz do „normalności”
    Promujesz się tutaj ? jebnij chmielone i odlot palancie i może thc Ci pomoże heh

    Tomek
    5 Feb 2021
     9:01am

    Masakra. Megalomanii ciąg dalszy. Wciąż to samo, na wszystkich łamach. Dobił mnie ostatecznie jakiś Pana felieton o niedawno zmarłym Zenonie Plechu, w którym było z tego co pamiętam tylko jedno zdjęcie mistrza i chyba z pięć Pana.

    Michał P.
    5 Feb 2021
     12:20pm

    Fajnie się to czyta, taki tekst z przymrużeniem oka….. Pan Bartek to dla mnie taki Paweł Zarzeczny polskiego żużla

    Kordoś
    5 Feb 2021
     8:28pm

    Megalomania level hard!!! Załóż chłopie swoją stronę i tam pisz o sobie, nas już nie męcz.

    OldFan
    7 Feb 2021
     3:23pm

    Panie Bartku. Niech się Pan nie przejmuje „szczekającymi” (zgodnie z powiedzeniem o karawanie). I pisze dalej, bo warto. Jak odpalił Pan i pokręcił manetką swój motor z „właściwym” wydechem na pikniku przed meczem, to ludzie biegli w to miejsce, by posłuchać z bliska. Tej dawnej muzyki (i zapachu) żużla. A historię Klubów czy Zawodników tą oficjalnie znaną i tą zza kulis warto przekazać. Jeszcze trochę i nikt nie będzie pamiętał, jak kiedyś bywało. Jak tą o pewnym młodym zawodniku z Wrocławia, co uznał, że się wtrąci w obcy spór „Między mostami”, a potem przez to miał zdrutowaną szczękę i przerwę w startach (Pan wie pewnie o Kogo chodzi). Ile osób Go jeszcze pamięta we Wrocławiu czy Łodzi? A warto przypomnieć. Hejterzy są i pewnie będą. I nie ma co się nimi przejmować i pisać dla reszty. A szczególnie tych, którzy doceniają Pańską pracę. Zdrówka i dalej tak dobrego pióra życzę.

Skomentuj