Żużel. Sławomir Jędraś: Moje pierwsze zawody obfitowały w dodatkowe, dramatyczne wydarzenia – parę upadków, dwa złamania

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sławomir Jędraś to były sędzia, pochodzący z nie żużlowego Pleszewa, choć korzenie ma w innym miejscu i regionie. Zawsze pozytywny, skory do weryfikowania wstępnych ocen, a przy tym pogodny, przez co w większości ośrodków zjednywał sobie przyjaciół, mimo piastowania niewdzięcznej roli rozjemcy. O kiełkującym zainteresowaniu speedway`em, wspomnieniach z okresu za pulpitem i obecnych priorytetach życiowych. O tym wszystkim porozmawialiśmy z byłym arbitrem. Czy jest w nich jeszcze miejsce na żużel? Przekonajmy się…

 

Zapamiętałem Cię jako człowieka serdecznego, sympatycznego, ale jednocześnie, na wieżyczce, stanowczego i nie pozwalającego sobie w kaszę dmuchać?

 Taki mam charakter. Jestem byłym wojskowym, więc tam trzeba było czasami zachować stanowczość i grubą skórę. Praca na wieżyczce to, paradoksalnie, pokrewne zajęcie. Generalnie jednak uważam, że ludzie są z natury bardzo życzliwi, czasami tylko należy w nich tę cechę pobudzić.

Pleszew gdzie mieszkasz,  to miejsce skąd pochodzi choćby była premier Hanna Suchocka, zaś etymologia słowa jest taka, że to łysina na wysoczyźnie. Tam było miło, spokojnie, sielankowo wręcz. Po co więc Ci był zgiełk, hałas, ten cały żużel?

 W zasadzie to ja pochodzę z Warszawy. Żużlem zajmowałem się od dziecka praktycznie. To znaczy – zajmowałem. Byłem blisko. Początki na warszawskiej Skrze. Zapytałem po meczu ojca: – „Tato, co to były za zawody. Oni jeździli wkoło, a myśmy z bratem zjeżdżali na pupie po trawie na dół?” Odpowiedział, że to był mecz Polska – Holandia, w którym między innymi Alfred Smoczyk startował. Nie byłem świadomy co się działo, ale od małego przesiąkałem żużlem.

Zdajesz sobie sprawę, że taka pamięć jest karalna, bo niektórym wydaje się, że żużel powstał dopiero, kiedy oni się nim zainteresowali?

 Niby tak. Warszawa i speedway. Dla wielu niepojęte. Czasem tak to wygląda. Potem z całą rodziną jeździliśmy do ciotki w Łodzi. Kończyło się uroczystym obiadem, a po nim wszyscy ruszali na mecz Tramwajarza, stamtąd na stację i z powrotem do Warszawy. Kiedy dorastałem, jako nastolatek, wakacje spędzałem u innej ciotki, mieszkającej z dziadkami w… Bydgoszczy. Oni wszyscy byli pozytywnie zakręceni na punkcie Polonii. Ba, nawet próbowałem tam jeździć w szkółce. Wycyganiłem od dziadków dokument, mówiąc, że zapisuję się na koszykówkę. Na druczku nie pisało jaka konkretnie dyscyplina wchodzi w grę, tylko: „wyrażam zgodę na uprawianie przez wnuka sportu.” Zadziałało. Okazałem się jednak za słaby fizycznie i dałem spokój. Zwiedzałem te żużlowe ośrodki. Warszawa, Łódź, Bydgoszcz. Warszawa była wtedy mocna w dirt tracku. Lata później sędziowałem jeszcze cztery mecze ligowe w stolicy. To tak gwoli ciekawostki. Za czasów Marka Kraskiewicza, przy Racławickiej na Gwardii.

To skąd ten Pleszew?

 Po promocji trafiłem najpierw do Żagania, później do Żar. Stamtąd najbliżej miałem do Zielonej Góry, gdzie na własne oczy widziałem debiut na torze… Andrzeja Huszczy. Czasami, jak były jakieś ciekawe zawody, to i do Leszna się jechało. Trochę taki ze mnie żużlowy obywatel świata (śmiech). Osiadłem wreszcie Pleszewie, skąd niedaleko miałem do Ostrowa. Wtedy arbitrem mógł zostać tylko działacz, delegowany przez klub. Gdy postanowiłem zostać sędzią, pierwsze kroki skierowałem więc do Ostrovii. Tam jednak powiedziano mi, że działacza na odległość nie potrzebują. Nie odpuściłem. Nie zraziłem się. W następnym tygodniu pojechałem do Leszna. Tam spotkałem cudownego faceta, dyrektora klubu Jasia Nowickiego. On stwierdził krótko: „Masz czas. Masz pieniądze. Masz zapał. To ja Cię zapisuję. Nie widzę problemu” Od ręki wydał mi legitymację, a tydzień później wysłał dokumenty zgłoszeniowe do centrali.

Nie od razu jednak zostawało się sędzią?

 Mozolna droga. Najpierw praktyki przy licencjonowanym arbitrze. Na swój koszt. Ja akurat cały czas byłem pod opieką ś.p Leszka Bartnickiego z Gdańska. Pod koniec terminów wykorzystał swoje kontakty i zorganizował dwa turnieje, jeden w Gorzowie, drugi w Gnieźnie, które już samodzielnie, choć pod jego okiem, mogłem poprowadzić od początku do końca. Wcześniej sporadycznie dopuszczał mnie do pulpitu. Najczęściej kiedy zawody były już rozstrzygnięte, emocje opadały, wtedy mogłem kilka wyścigów puścić. Potem dopiero, po kilkunastu miesiącach, egzamin i wówczas mogłeś samodzielnie zasiąść za pulpitem. Leszek to był bardzo serdeczny, oddany człowiek. Nawet kiedy zwracał mi uwagę, że za wcześnie puszczam taśmę, albo za długo trzymam, robił to z wdziękiem, w taki sposób, że nie mogłeś mieć żadnej urazy. Bardziej starszy kolega, przyjaciel niż oschły belfer. Nie zdarzało się jednak żebym wystartował zawodników bez zapalenia zielonego światła (śmiech). Takich możliwości nie było nawet technicznie. Na pulpicie obowiązywała ścisła kolejność. Najpierw zielone, potem taśma. Inaczej nie ruszyła.

Jak wyglądał egzamin?

Musiałeś poprowadzić oficjalne zawody. Mój odbył się w Lesznie. Pamiętam, że był to swoisty ewenement. Turniej młodzieżowy. Indywidualne Młodzieżowe Mistrzostwa Wielkopolski. Znałem tylko jednego uczestnika. Sławomira Buśkiewicza. Pozostali to byli absolutni debiutanci, tuż po egzaminach licencyjnych. Zawody obfitowały w dodatkowe, dramatyczne wydarzenia. Parę upadków. Dwa złamania. Jeden z chłopaków tak się załatwił, że ze startu poszedł na koło, motocykl go nakrył, uderzył w klatkę piersiową i to był jego pierwszy i ostatni start w karierze jak się okazało. Wystąpił wtedy też między innymi Arek Matuszak z Ostrowa. Podczas tych zawodów złamał sobie kciuk, a potem przez kilka sezonów liderował Ostrovii. Różnie układały się losy tych juniorów. Mam wrażenie, że wtedy rzucono mnie trochę na pożarcie. W tego typu imprezach zwykle sporo się działo na torze. Pierwotnie miał sędziować ten turniej śp. Roman Siwiak z Gorzowa. Na miejscu zapytał, czy jestem gotów poprowadzić te zawody samodzielnie. Odparłem, że naturalnie. To było ryzyko i wyzwanie zarazem. Tor był po strasznej ulewie. Tam są te specyficzne skosy na łukach. Przy krawężniku stała woda. Ściągnięto ją oczywiście, ale mimo to tworzyło się tam błoto. Zacząłem działać. Poleciłem więc, co nie do końca było zgodne z regulaminem, ale była taka praktyka, by ten fragment mazi obrysować białą kredą, zawężając tor od wewnątrz na obu wirażach. To był owal przygotowany pod starty sześciu zawodników. Obowiązywał wtedy taki przepis, że w niektórych turniejach rangi szczególnie mistrzostw świata, ścigano się po sześciu. Było niezmiernie szeroko i można było bez uszczerbku zawężać. Potem nakazałem jeszcze wyjazd po dwóch zawodników z każdej strony toru i wykonanie mniej więcej ośmiu okrążeń przez każdego, po całej szerokości, żeby nawierzchnię odsypać i przemielić. Cała szesnastka w tym uczestniczyła. W sumie przejechali kilkadziesiąt kółek. Zawody w końcu ruszyły, dojechały do końca, a te złamania… . Często tak bywa w zawodach młodzieżowych. Ambicja ponosi debiutantów. Każdy chce od razu wygrywać. Tam warunki były trudne, więc nadmierna brawura prowadziła do nieszczęścia. Niekoniecznie z winy trudnej nawierzchni. Naturalnie egzamin zaliczyłem, choć łatwo nie było. Dostałem 4+ bo tylko przy jednej sytuacji zarzucono mi, że za długo czekałem z przerwaniem wyścigu. Wydawało mi się, że chłopak wstanie, ale nie zdołał zebrać motocykla.

To był czas boomu na obcokrajowców. Panował jednak deficyt osób ze znajomością angielskiego?

 Podpadłem wtedy szefowi GKSŻ Andrzejowi Grodzkiemu. Podczas odprawy w Warszawie padło pytanie, jak się kto czuje w angielskim, na co ja odparłem, że z koniem się kopał nie będę. Jeżeli chcą mnie zrozumieć, to na odprawę niech przychodzą z tłumaczem, albo nauczą się polskiego. Nie spodobało się. Miało być światowo, a tu się Jędraś wychylił. Oczywiście podstawy tego języka znałem, ale nie biegle i nie na tyle, żeby się swobodnie porozumiewać. Nie zamierzałem ośmieszać się sformułowaniami w rodzaju „ja chcieć”, „ja być”, „ja zrobić”. Tylko w bezokolicznikach. To moje wystąpienie bardzo negatywnie wpłynęło na pana Andrzeja. W całej karierze zdołałem poprowadzić tylko dwa spotkania w najwyższej klasie. Dosyć skutecznie zostałem zepchnięty na drugą linię. Ale nie narzekam. W pierwszej i drugiej lidze było równie ciekawie.

Gdybyś zainwestował w naukę języka, mógłbyś zostać arbitrem międzynarodowym. Nie było pokusy?

Tak postąpił Marek Wojaczek. Sam pojechał na swój koszt na egzamin. Bez rekomendacji PZM. Zdał ten egzamin i dopiął swego. Mnie zadowalało to, że żużel, który był moją pasją i miłością, pozwalał mi w nim czynnie uczestniczyć. Zostałem arbitrem. To była nieliczna, zaryzykuję, elitarna grupka. Gdy zaczynałem było nas trzydziestu. Kiedy kończyłem przygodę zostało raptem piętnastu. Ludzie za bardzo się do tego nie garną. Zyskać nie można, a stracić wiele. Po zawodach jedziesz do domu, a psychika męczy. Myślisz. Tu spaprałem, tam należało inaczej. Nie jest to łatwy chleb. Bywało, że człowiek wracał zdołowany. To też często nie były łatwe powroty. Owszem. Zazwyczaj, kiedy nic szczególnego się nie wydarzyło, miałeś komfort, ale bywało również mniej spokojnie.

Wystarczyło podjąć słuszną decyzję, ale „przeciwko” gospodarzom i można było nie mieć czym wracać. Warsztaty samochodowe w niedziele nie pracują?

No tak. Taka jest prawda. Opowiem ci o sytuacji z twojego podwórka. W Grudziądzu miałem takie zawody. Start wygrał delikatnie czerwony, a na wejściu postawił motocykl gwałtownie, dosłownie w poprzek toru. Barykada. Żółty ewakuacja na zewnątrz, trącił niebieskiego, ten białego i cała trójka w płocie. Klasyczne domino, spowodowane przez czerwonego. Nie puściłem powtórki w czterech. Wykluczyłem sprawcę, czyli czerwonego. Straszny jazgot zrobił się na stadionie. Przecież on nic nie zrobił, nawet nie leżał. Nikogo nie dotknął. Do tego pierwszy łuk. Co ten sędzia wyprawia. Ta sytuacja była później przedmiotem zainteresowania, podczas kończącego sezon seminarium sędziowskiego w stolicy. Wytłumaczyłem swoją decyzję i o dziwo nawet Andrzej Grodzki potwierdził, że to było słuszne rozstrzygnięcie. Przestrzegł nawet pozostałych, żeby nie bali się wykluczać gospodarzy w kontrowersyjnych sytuacjach. Na szczęście miałem wtedy czym wracać po meczu (śmiech). Kiedy miejscowi zwyciężają, to szybko zapominają co się wydarzyło po drodze.

Oglądasz współczesną ligę?

 Mieszkam teraz u swojej dziewczyny, a tam mam tylko Polsat (śmiech). Serio zaś powiem tak, można zaobserwować, że niektórzy koledzy nadal mają kompleks wykluczania gospodarzy. Rozumiem presja, kibice na trybunach, VIP-y, działacze, ale to niczego nie powinno zmieniać. Miałem taką przygodę. Gospodarze nieprawidłowo zamienili tory. Wykluczyłem obydwu. Przed tym starciem w meczu był remis. Potem ulewa i zawody trzeba było przerwać. Miejscowi przegrali, a o wyniku decydował ten ostatni przed deszczem wyścig, który goście dojechali na 0-5. Wtedy po zawodach spędziłem jeszcze przynajmniej godzinę na wieżyczce. To było w Nowej Hucie. Wieżyczka obszerna, wygodna. Organizatorzy zadbali, żeby nikt się tam nie dostał. Nie narzekam. Przy okazji załatwiliśmy sprawy formalne. Protokolarne. Kiedy więc kibice się rozeszli, wsiadłem do samochodu i mogłem wracać. Uczciwie muszę przyznać, że organizatorzy dbali o sędziów. Nie słyszałem o większych skandalach z niszczeniem mienia, czy naruszeniem nietykalności. A emocje? One towarzyszą zawsze.

Arbitrów niewielu, a przy okazji mają zamknięte usta. Nikt nie chce się wychylić z wypowiedziami o konkretnym meczu, wydarzeniu, decyzji władz?

Odnoszę takie wrażenie, że koledzy są na swój sposób wręcz zastraszani. Nie należy się oficjalnie wypowiadać, nie powinno się należeć do żadnej organizacji. Wiesz, że istniała do niedawna taka instytucja jak Stowarzyszenie Sędziów Żużlowych? Trzy lata temu przed Grand Prix w Warszawie odbyło się kolejne spotkanie, w którym uczestniczył jeden tylko czynny arbiter – Ryszard Bryła z Zielonej Góry. Po za nim wyłącznie emeryci. Uznaliśmy, że nie ma sensu tego ciągnąć i rozwiązaliśmy organizację. Wydaje mi się, że czynni sędziowie niechętnie patrzą na zaangażowanie w taką instytucję. To chyba najlepszy, najbardziej spektakularny przykład, że w tym gronie nie dzieje się dobrze. Ewidentnie, pewnie trochę na własne życzenie, nie mają takiej siły przebicia, jak chociażby jeszcze kilkanaście lat temu my mieliśmy. Nasze Stowarzyszenie było organem współpracującym z GKSŻ. Potrafiliśmy wnosić na forum mnóstwo problemów wymagających rozwiązania, czy interwencji. Szkoda, że to już tylko historia. W najlepszym okresie do Stowarzyszenia nie należało tylko dwóch ówcześnie czynnych arbitrów. To była duża, prężna i aktywna organizacja, w której działało ponad 30 osób. Z czasem ci czynni rakiem się wycofywali, zostali tylko emeryci, więc uznaliśmy, że dalsze funkcjonowanie mija się z celem. To co zostało ze składek przeznaczyliśmy na pomoc byłym zawodnikom i Stowarzyszenie odeszło w niebyt.

Może to pieniądze wszystko niszczą? 

Myśmy za wcześniejszych czasów, realizowali swoją pasję. Nie dla sławy, czy pieniędzy. Nie posądzam chłopaków żeby coś miało się radykalnie zmienić. Może tylko uwarunkowania zewnętrzne. Za moich czasów, podczas tych weekendowych seminariów, nie tylko uczyliśmy się rzemiosła, szlifowaliśmy wiedzę, ale też świetnie się ze sobą bawiliśmy. Stanowiliśmy grupę przyjaciół do wypitki i do wybitki jak to się mówi. Teraz podobno te seminaria wyglądają bardzo smutno.

Warto było?

O Jezu – no pewnie. Cudowny czas i świetna, życiowa przygoda. Coraz nas mniej, ale gdy wróci Grand Prix na Narodowym przyjedziemy do Warszawy. Jeśli PZM nie zapewni wejściówek, to sobie je zwyczajnie kupimy. To jeszcze mglista perspektywa. Covid-19 czuwa. Wszystko się odsuwa. Ale wreszcie będzie taka możliwość.

W międzyczasie PESEL trochę się postarzał, czyli co? Kwarantanna z doglądaniem ogródka i wnuków?

Coś w tym jest. Nie wyściubiam bez potrzeby nosa po za dom. Siedzę sobie z moja dziewczyną, chodzimy  do ogródka. Krzewy, róże poprzycinane, śliwka wyprostowana. Kołek wbity, sznurek wciągnięty. Śliwka już nie jest pochyła. Nauczyłem się pozyskiwać sok z brzozy, bardzo zdrowy. Mnóstwo pożytecznej, dobrej roboty, takiej na co dzień odkładanej na wieczne nigdy – zrobione. Wszystko ma więc swoje walory. W każdej sytuacji można znaleźć coś pozytywnego.

Syn nie chciał pójść śladami ojca?

Jego w pewnym momencie zafascynowała koszykówka NBA. Świetnie zna angielski, więc wykupował sobie jakieś pakiety telewizyjne i pielęgnował tę swoją, autorską pasję, jednocześnie pracując nad językiem angielskim. Córka i syn ukończyli ekonomię. W spadku po żonie i po mnie dostali biuro rachunkowe. Radzą sobie w biznesie doskonale. A speedway po prostu lubią. Mamy Canal+ więc żużel jest wciąż obecny. Nawet dzieciaki w weekendy mówią: – „Mama, teraz wiesz – żużel.” A mama kupiła sobie swój telewizor i odpowiada: – „To wy sobie oglądajcie żużel, a ja pooglądam seriale” (śmiech).

Serdecznie dziękuję za to odrobinę sentymentalne, nieco nostalgiczne i po trosze historyczne spotkanie…

Dziękuję i pozdrawiam wszystkich kibiców żużla.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI