Żużel. Sierakowski: Co z tym SoN-em? Czy nie można wrócić do tradycyjnego nazewnictwa, nadając zawodom rangę?

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kolejna runda SoN w trakcie. Trochę nie podołali Łotysze z torem, ale koniec końców awansowali do finału w Manchesterze. Ta sztuka z kolei nie powiodła się zdziesiątkowanym Rosjanom, obrońcom… no właśnie. Czego? Tytułu? Raczej nie. To nie mistrzostwa. Zatem pozostańmy przy obronie pierwszej pozycji. Do tego, jak ćwierkają jaskółki, o ile potrafią ćwierkać, Rosjanie nie mieli zbytnio się starać o promocję, bowiem rodzima federacja z góry zapowiedziała, że nie zdąży na czas z wizami. Ot – życie.

 

Wróćmy jednak do nieszczęsnego SoN, co to takie ni pies ni wydra. FIM niechętnie organizuje imprezy rangi mistrzostw globu, zadowalając się co najwyżej, rywalizacją indywidualną. Trudno nie zgodzić się, że w takim Moto GP, niezależnie od szczebla i zaawansowania technologicznego, zwarcia drużynowo, czy parami nie miałyby większej racji bytu. Ani tradycji, ani w zasadzie realnych możliwości. Stąd pewnie brak zainteresowania ze strony decydentów. Tylko od czego tam Castagna i spółka? Ktoś powinien wytłumaczyć notablom specyfikę i różnicę między speedway`em a choćby takim Moto GP, wspominając przy tym o historii, tradycji i możliwościach marketingowych, co akurat pewno najbardziej podziałałoby na wyobraźnię rządzących.

A owe w żużlu zacne. O tradycjach teraz, żeby nie było wątpliwości. DMŚ datują się oficjalnie od sezonu 1960, lecz już rok wcześniej, w niemieckim Oberhausen rozegrano edycję sondażową. Przyjęło się. Podobało, zatem FIM… nadała rangę, nazywając zawody mistrzostwami świata i tak to kulało się aż do roku 1994. Podobnie z młodszym bratem drużynówki, czyli rywalizacją duetów, którą wymyślił szwedzki działacz nazwiskiem Ringblom. Ta została zapoczątkowana dwiema tym razem, próbnymi edycjami i mimo niechęci Polaków, a ściśle ówczesnego szefa wszystkich szefów nad Wisłą, pułkownika Rościsława Słowieckiego, począwszy od roku 1970 zagościła w kalendarzu, jako następna forma mistrzostw globu. I tym sposobem, przez kilka dekad, mieliśmy w żużlu trzy rodzaje światowego czempionatu. Drużynowo – klasycznie, z udziałem czterech pięcioosobowych reprezentacji, w formie czwórmeczu. Parami – z udziałem duetów, z czasem poszerzonych o rezerwowego. I wreszcie indywidualnie – w formie jednodniowego finału, z gęstym sitem eliminacji po drodze.

Aż nadszedł ów nieszczęsny rok 1994. Wtedy to bagrowano pierwszy raz. Zrazu odwołując z kalendarza dotychczasowy czempionat par, młodszego brata drużynówki, zaś rywalizację reprezentacji z czasem nazywając już nie mistrzostwami, a tylko Pucharem, wciąż jednak świata. Od tegoż roku 1994, po sezon 1998 duety nazwano drużynami i rywalizowano o tytuły „drużynowe” choć nadal „światowe”. Od edycji 1999 powrócono do czteroosobowych zestawień, zaś dwa lata później drużynówkę przemianowano na ów „Puchar” – jednak wciąż świata i pod auspicjami FIM. Tak to sobie trwało do końca roku 2017, kiedy to… znudziło się FIM organizowanie mistrzostw, jako… mistrzostw. Wymyślili tedy ów SoN, czyli Speedway of Nations, tyle, że już bez nie tylko nazwy ale i oficjalnej rangi mistrzostw. I kogo to ma rajcować? Nie ma naszych i złych wrogów, więc czym się podniecać? Nie ma adrenaliny i walki o coś – tu medal. Oficjalny, „prawdziwy”, a nie udawany i naciągany, jak wciąż próbuje się kreować zawody o kawałek szkła nad Wisłą.

Rozumiem, że powrót do klasycznej, pięcioosobowej drużynówki byłby w obecnych żużlowych realiach trudny, jeśli nie niemożliwy. W SoN rozegrano dwa półfinały, w każdym zaś wystąpiło siedem reprezentacji. Razem daje to 14 krajów, uczestników. Nieźle – prawda? To jednak mocno zamazany obraz sytuacji. Tylko co, gdyby te same nacje miały wystawić ekipy złożone z aż pięciu ścigantów, najlepiej potrafiących nie spaść z motocykla i z PESEL-em poniżej 60(+)? Ile z nich dałoby radę? Krajowe federacje też w wielu krajach to prywatne poletka, bądź ugór, ciągnięty przez pojedynczych pasjonatów. Takie są niewygodne fakty. Zatem pozostańmy przy owym nieszczęsnym SoN, tylko na Boga – niech to są mistrzostwa świata, a nie turniej o uścisk dłoni Pana, Wójta, a Plebana. Nic przecież nie kosztuje nadanie zawodom nazwy, a z nią rangi i potencjału. Są mistrzostwa – są media, w tym telewizja, łatwiej o darczyńców, tych lokalnych, a z mediami, również globalnych. Są też kibice, zwabieni batalią „o coś”. Cenniejszego niż kryształ Karwowskiego z „Czterdziestolatka”. Nic nie kosztuje, a efekt znakomity. Co hamuje FIM?

No i to rozstawienie, czy też rozlosowanie w poszczególnych półfinałach. W jednym trzy czwarte „prawdziwego” żużla, a w drugim ćwierć i pobocza sportu. Kto to ustalał? Moim zdaniem, powinien być, wzorem futbolu, prowadzony przez światową federację ranking. Tylko na jakiej podstawie taki miarodajny stworzyć w żużlu? Ani mistrzostw, ani pucharów klubowych. I się FIM zapętla. Na podstawie SGP wszystkiego załatwić się nie uda, a podrzędne imprezy, bo takimi są pozostałe w obecnej formie, nie będąc atrakcyjnymi dla czołówki, nie są… miarodajnymi właśnie.

Z juniorami potrafili sobie poradzić. Jadą tercety, czyli de facto pary, a nazywa się to drużynowymi mistrzostwami świata. Czyli jak się chce – to można. Nie żaden junior SoN, tylko mistrzostwa świata. Panie Castagna – możnowładcy z FIM sami na to nie wpadną, a na lobbowanie ze strony PZM też bym raczej nie liczył. Niestety. Pora najwyższa uświadomić „władzom” nie tylko specyfikę i tradycje, ale, jeśli inaczej to nie przemawia, również możliwość zarobku. Jeżeli tak przyziemne argumenty są współcześnie decydujące, to trudno – znak czasów, ale my musimy się przystosować. Ktoś tylko musi tam na górze, skutecznie przemówić bossom do rozumu. A to już Pańska, panie Armando, z racji funkcji, rola.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI