– Na pewno nie jest tak dobrze, jak byśmy sobie życzyli, ale z drugiej strony mamy powody, żeby z optymizmem podchodzić do dalszej części rozgrywek. Nasi zawodnicy pokazują, że stać ich na osiąganie korzystnych wyników, więc w nadchodzących kolejkach powinniśmy wyrwać jeszcze trochę punktów. Zamierzamy trzymać się co najmniej środka tabeli, który zagwarantuje nam awans do fazy play-off, a jeśli będzie taka możliwość, to spróbujemy zaatakować wyższą pozycję – mówi trener For Nature Solutions Apatora Toruń, Robert Sawina, z którym porozmawialiśmy o tegorocznej postawie „Aniołów”, nadchodzącym derbowym pojedynku z ZOOLeszcz GKM-em Grudziądz i klimacie derbów sprzed lat. – W tym aspekcie współczesne pokolenia żużlowców mogą nam wiele pozazdrościć – podkreśla nasz rozmówca.
ŻUŻEL MOŻESZ OBSTAWIAĆ DO 500 ZŁOTYCH BEZ RYZYKA W FUKSIARZ.PL. ZAREJESTRUJ SIĘ TERAZ
Po dziewięciu kolejkach toruńska drużyna zgromadziła dziewięć punktów i zajmuje piąte miejsce w tabeli. Jak w klubie odbieracie ten rezultat?
Z pewnością nie jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani. Mimo tego, że mamy utrudnione zadanie, bo nie możemy korzystać z usług zawieszonego na skutek wojny w Ukrainie Emila Sajfutdinowa i musimy stosować w każdym meczu zastępstwo zawodnika, zdajemy sobie sprawę, że mogło być dużo lepiej. Gdzieniegdzie porobiliśmy jednak trochę błędów, a ponadto nie zawsze dopisywało nam szczęście i musieliśmy mierzyć się z różnymi trudnościami, więc pogubiliśmy nieco punktów, które znajdowały się w naszym zasięgu. Gdybyśmy dopisali je do swojego konta, to dzisiaj znajdowalibyśmy się w zupełnie innym miejscu i bylibyśmy znacznie bardziej zadowoleni. Na pewno nie jest tak dobrze, jak byśmy sobie życzyli, ale z drugiej strony mamy powody, żeby z optymizmem podchodzić do dalszej części rozgrywek. Nasi zawodnicy pokazują, że stać ich na osiąganie korzystnych wyników, więc w nadchodzących kolejkach powinniśmy wyrwać jeszcze trochę punktów. Zamierzamy trzymać się co najmniej tego środka tabeli, który zagwarantuje nam awans do fazy play-off, a jeśli będzie taka możliwość, to spróbujemy zaatakować wyższą pozycję. Wiadomo, że w tym momencie musimy zachowywać już znacznie większą czujność i nie możemy pozwalać sobie na zbyt wiele potknięć, ponieważ w tabeli jest bardzo ciasno i nie brakuje drużyn, które mogą wyrzucić nas poza play-offy. Najważniejsze, żeby robić swoje i nie musieć oglądać się na innych.
Na półmetku rundy zasadniczej można było odnieść wrażenie, że znaleźliście się na fali wznoszącej, ale potem przyszła porażka w Częstochowie połączona ze stratą punktu bonusowego, co pewnie trochę popsuło wam humory.
To było jedno z tych spotkań, które naprawdę bardzo bolą, bo postawa drużyny zbyt mocno odbiegała od tego, co chcielibyśmy oglądać. Tamtego dnia błyszczeli Robert Lambert i Patryk Dudek, którzy zanotowali wybitne wyniki, ale nieco słabiej niż zwykle pojechał Paweł Przedpełski, a na dodatek Jack Holder zaliczył najsłabsze spotkanie w tym sezonie. Gdyby oni zapunktowali tak, jak we wcześniejszych meczach, to raczej zdobylibyśmy bonus, a może nawet powalczylibyśmy o coś więcej. Obawiałem się takiego meczu, w którym pojawią się większe dziury w składzie, ponieważ przy naszym i tak już niełatwym położeniu kadrowym to jeszcze bardziej komplikuje możliwość walki o korzystny wynik. W takim momencie pole manewru staje się niewielkie, bo na dłuższą metę nie ma się kim wspierać, żeby zalepiać pojawiające się luki. To jest paskudna sprawa, bo człowiek chciałby, żeby coś takiego się nie powtarzało, ale z drugiej strony trzeba liczyć się z tym, że każdy ma prawo mieć gorszy dzień. Mimo wszystko wychodzę z założenia, że to, co zdarzyło się w Częstochowie było tylko drobnym wypadkiem przy pracy, bo jednak w pozostałych meczach – no może z wyjątkiem inauguracji we Wrocławiu – widzieliśmy zupełnie inne oblicze tej drużyny. Trzymajmy się tego, że to jest nasz tegoroczny standard, dzięki któremu można budować nadzieję na sukces. Wierzę, że teraz znowu zaczniemy łapać wiatr w żagle.
W odniesieniu do seniorów statystyki wskazują, że głównymi motorami napędowymi Apatora stali się Robert Lambert i Patryk Dudek, a Jack Holder i Paweł Przedpełski spuścili nieco z tonu względem poprzedniego sezonu. Czy w ich przypadku można mówić o jakichś poważniejszych problemach?
Jeśli mam być szczery, to w perspektywie całego tego sezonu ja nie mam żadnych wielkich zastrzeżeń do seniorów. To są profesjonaliści, którzy znają swój fach i robią wszystko na sto procent. Na każdym kroku widać ich zaangażowanie i determinację. Być może miewają wpadki i nie zawsze jadą tak równo, jak byśmy sobie życzyli, ale zebrani w jedną całość z reguły dają zespołowi praktycznie wszystko, co powinni. Ja przynajmniej tak to odbieram. Każdy z nich potrafi dorzucać pokaźne zdobycze punktowe i napędzać drużynę w danej chwili. Wszyscy mieli momenty, gdzie byli wiodącymi postaciami zespołu. Nie możemy powiedzieć, że ktoś regularnie nas zawodzi. Jak jeden zdobywa parę punktów mniej, to drugi dla odmiany przywozi parę punktów więcej. Tak powinna funkcjonować prawdziwa drużyna. Nie dziwmy się, że czasami pojawiają się jakieś braki czy niedociągnięcia, bo wszyscy cały czas szlifują swoją formę, dogrywają pewne rzeczy i stawiają czoła pojawiającym się trudnościom, dlatego ze względu na różne czynniki nie zawsze są w stanie pokazać pełnię swoich możliwości. Pamiętajmy też, że nasi seniorzy mierzą się w tym sezonie z przepotężnym wyzwaniem, bo muszą objeżdżać nie tylko swoje biegi, ale również zastępować Sajfutdinowa. W tym momencie mają już najechane tyle wyścigów, ile mieliby mniej więcej po dwóch meczach więcej, gdyby startowali w kompletnej drużynie. To jest nietypowa sytuacja, więc trzeba się w tym odnaleźć, a przy okazji dostosować się do znacznie większych obciążeń fizycznych i sprzętowych. Teraz wkraczamy w okres upałów, więc skala trudności jeszcze bardziej rośnie. Wszyscy jednak intensywnie pracują, żeby nie było gorzej, tylko lepiej. Chłopacy zdają sobie sprawę, w jakim jesteśmy położeniu i wiedzą, że potrzebujemy jak najwięcej punktów od każdego z nich, żeby wygrywać spotkania i myśleć o sukcesie na koniec sezonu. Mam nadzieję, że z biegiem czasu wszystko jeszcze bardziej się ustabilizuje i będziemy gotowi do rywalizacji w kluczowych spotkaniach.
Piętą achillesową zespołu nadal pozostają juniorzy, których wsparcie w tym roku szczególnie by się przydało, żeby wszystko nie spoczywało wyłącznie na barkach seniorów. Najbardziej może martwić, że po Krzysztofie Lewandowskim i Denisie Zielińskim, którzy tworzą podstawowy duet młodzieżowców, nie widać za bardzo oznak progresu, a to przecież są zawodnicy, od których można już co nieco wymagać.
W tym miejscu na pewno mamy największe rezerwy, bo juniorzy rzeczywiście przywożą znikome zdobycze punktowe. Często odczuwamy, że właśnie tego najbardziej nam brakuje. Krzysiu Lewandowski cały czas dochodzi do siebie po niedawnej kontuzji. To jest dość powolny proces, ale każde kolejne spotkanie powinno przybliżać go do celu, jakim jest osiągnie lepszych wyników oraz podbudowanie pewności siebie. W tym chłopaku drzemie spory potencjał, który w każdej chwili może eksplodować. Myślę, że stać go na to, aby na tym etapie kariery regularnie dowozić od trzech do pięciu punktów. Tyle przynajmniej byśmy od niego wymagali, bo to nie jest za dużo. W przypadku Denisa Zielińskiego mamy do czynienia z dobrą postawą w zawodach juniorskich i Ekstralidze u24, ale kiedy przychodzi do rywalizacji w najwyższej klasie rozgrywkowej, to coś się w nim blokuje i nie potrafi tego podtrzymać. On każdego dnia nad tym pracuje, jak nie na torze, to z psychologiem, żeby dorzucać coś więcej do dorobku zespołu. Wszyscy wychodzimy z założenia, że to, co prezentuje teraz, nie jest jeszcze szczytem jego możliwości. Zdajemy sobie sprawę, że niektórzy mogą czuć się sfrustrowani postawą naszych juniorów, ale trudno doszukać się jakichś poważnych błędów oraz zaniedbań w postępowaniu chłopaków czy samego klubu. Są przecież zajęcia ogólnorozwojowe, jest praca nad sferą mentalną, jest praca na torze, jest dostęp do dobrego sprzętu, więc wszystko wydaje się zabezpieczone. Jeżeli widzimy, że coś jest nie tak, to analizujemy to w szerokim gronie i próbujemy temu zaradzić. W tej sytuacji nie możemy się zniechęcać, tylko musimy konsekwentnie trzymać się tego, co robimy i wierzyć, że przejdziemy z tego marazmu do fazy, która będzie dla nas w jakiś sposób budująca. Nie pozostaje nic innego, tylko cierpliwie czekać na przełamanie, które czasami potrafi nadejść w najmniej spodziewanym momencie. Do naszego składu dołączył niedawno Mateusz Affelt, który w zamyśle powinien wzmocnić trochę rywalizację w grupie juniorskiej i sprawić, że wszyscy zaczną się wzajemnie napędzać do rozwoju. Chcielibyśmy, żeby juniorzy przynajmniej na Motoarenie notowali lepsze wyniki. To właśnie tam najczęściej trenują i mają możliwość dobrze się dopasować, więc powinno być im łatwiej podnosić punkty z toru.
Skoro wywołał Pan temat meczów domowych, to przy tym na chwilę się zatrzymajmy. Na początku maja przegraliście u siebie z Motorem Lublin 42:48, co pewnie wprowadziło delikatny niepokój, ale potem pokonaliście częstochowian 48:42, z kolei w poprzedniej kolejce wygraliście z osłabionymi leszczynianami 53:37. Wiadomo, że ostatnio wiele mówiło się o tym, że nie czujecie się najlepiej na Motoarenie i nie macie zbyt wielkiego atutu własnego toru. Po tych dwóch spotkaniach chyba nadal trudno powiedzieć, że postawa drużyny przed własną publicznością jest taka, jakiej byście oczekiwali.
Po meczu z Częstochową na pewno byliśmy zadowoleni, że po prostu wygraliśmy, ale nie ukrywam, że trochę inaczej to sobie wyobrażałem. Liczyłem, że będziemy mieli więcej przestrzeni, ale w rzeczywistości męczyliśmy się przez całe zawody i musieliśmy walczyć o zwycięstwo do ostatniego biegu. Finalnie na pewno mieliśmy spory niedosyt. Później okazało się, że wygraliśmy za mało, żeby w rewanżu zdobyć chociaż bonus. Być może nie popełnialiśmy za dużo błędów na torze, ale mieliśmy chwilowe momenty niemocy, które powinniśmy wyeliminować. Jeżeli chodzi o ostatni mecz z Lesznem, to punktowo wyglądało to lepiej, ale musimy pamiętać, że rywal przyjechał do nas bez dwóch swoich liderów, a mimo tego postawił nam twarde warunki i sprawił, że momentami wyglądaliśmy kiepsko na jego tle. Bez wątpienia w obu tych spotkaniach chcieliśmy zaprezentować większą moc, jednakże wychodzi na to, że wszystko wymaga czasu i jeszcze trochę pracy. Dążymy do tego, żeby lepiej odnajdywać się na własnym torze. Wiemy już, w jakim kierunku powinniśmy iść z przygotowaniami nawierzchni, ale wiadomo, że w różnych temperaturach pojawiają się delikatne różnice i zawodnicy za każdym razem muszą dostosowywać się do nieco innych warunków.
Wysoka skuteczność na własnym torze na pewno jest potrzebna, żeby walczyć o korzystny wynik na koniec sezonu. Wydaje się jednak, że po tym, co widzieliśmy ostatnio, nie może Pan być dużo bardziej spokojny o kolejne mecze na Motoarenie.
W ekstralidze w ogóle nie ma o czymś takim mowy. Rozgrywki bywają nieprzewidywalne i nie możemy zaplanować sobie, że od teraz na pewno będziemy już wszystko kontrolować. Oczywiście zrobimy co w naszej mocy, żeby wypracowywać korzystne wyniki, ale żaden mecz nie będzie dla nas łatwy i nigdy nie będziemy mogli w ciemno założyć, że wszystko na pewno ułoży się po naszej myśli. Tutaj każdy rywal w najmniej spodziewanym momencie może wznieść się na wyżyny swoich możliwości, więc żadne spotkanie nie będzie spacerkiem, podczas którego będziemy mogli się rozluźnić czy potestować sobie jakieś eksperymentalne rozwiązania. Ja jestem pełen uznania do każdego zespołu, z którym przyjdzie nam rywalizować i podchodzę z pokorą do wszystkich zawodów.
Teraz przed wami drugi z rzędu mecz na własnym torze. Tym razem w derbowym pojedynku zmierzycie się z ZOOLeszcz GKM-em Grudziądz. Przystąpicie do tego spotkania z dwupunktową zaliczką wywalczoną na grudziądzkim owalu, więc wydaje się, że to będzie dla was dobra okazja, żeby podbudować stan waszego konta i umocnić się w czołowej szóstce gwarantującej awans do fazy play-off.
Podobnie jak w meczu z Unią Leszno, nie wyobrażam sobie innego scenariusza niż zgarnięcie pełnej puli punktów. To jest nasz cel, którego nie ma sensu ukrywać. Nie zamierzam jednak wywierać presji na zawodników, że mają wygrać określoną liczbą punktów. Nie ma być żadnego przymusu. Najważniejsze, żeby wszyscy zrobili swoje jak najlepiej, a przy okazji czerpali radość z jazdy. Ja nie ukrywam, że coraz bardziej nie mogę się doczekać kolejnych spotkań z udziałem naszej drużyny, bo zdążyliśmy już przekonać się, że mamy w składzie żużlowców, którzy potrafią czarować i robić cuda na torze. Myślę, że ich obecność wielokrotnie bardzo pozytywnie wpływa na poziom widowiska.
Wróćmy jednak do GKM-u. Grudziądzanie nie mają łatwej sytuacji kadrowej, bo nie mogą korzystać z zawieszonego na skutek wojny w Ukrainie Wadima Tarasienko i są zmuszeni do stosowania zastępstwa zawodnika, a na dodatek od jakiegoś czasu muszą radzić sobie bez swojego lidera Nickiego Pedersena, który odniósł poważną kontuzję. Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji będzie wam łatwiej, ale ostatnio „Gołębie” pokazały, że nie zamierzają składać broni i porządnie zaskoczyły, wygrywając u siebie z leszczynianami i częstochowianami, a ponadto zgarniając bonus w Lesznie. To zapewne robi wrażenie i sprawia, że tak napędzony rywal wzbudza znacznie większy respekt.
My szanujemy każdego przeciwnika i nikogo nie zamierzamy lekceważyć. Nie pozwolimy sobie na żadne rozluźnienie czy podejście do tego meczu na pewniaka, bo to zazwyczaj źle się kończy. Nawet jeśli na papierze ktoś wydaje się słabszy, to na torze wcale nie musi taki być. Nikogo nie wolno stawiać na straconej pozycji i skazywać na porażkę. Osłabiony przeciwnik z reguły nie ma nic do stracenia i potrafi być bardzo niewygodny, o czym przekonaliśmy się przy okazji ostatniego meczu z Unią Leszno. W Grudziądzu zapewne czują, że rodzi się przed nimi jakaś szansa, więc będą szczególnie zdeterminowani i spróbują ją wykorzystać. Po ostatnich meczach tego zespołu tylko utwierdziliśmy się w przekonaniu, że wbrew pozorom to może być bardzo wymagający rywal, który tanio skóry nie sprzeda i napsuje nam sporo krwi. Mamy jednak swoje zadanie do wykonania, któremu chcemy sprostać, więc nie możemy za dużo rozmyślać o mocy grudziądzan, tylko musimy skupić się na jak najlepszym wykonaniu naszej pracy.
Jak na razie Grudziądz może kojarzyć się Panu bardzo dobrze. W pierwszej połowie maja odnieśliście tam zwycięstwo po niezwykle zaciętym meczu, który rozstrzygnął się w ostatnim biegu. Tamta wygrana była wam niezwykle potrzebna po niemrawym początku sezonu.
Wtedy poczułem, że ta drużyna ma charakter i wszyscy są zdolni do tego, żeby wyciskać z siebie maksimum w tych najtrudniejszych oraz decydujących momentach. Zdałem sobie sprawę, że możemy dysponować naprawdę sporą siłą. To było bardzo przyjemne uczucie, które – mam nadzieję – jeszcze wielokrotnie w tym sezonie będzie towarzyszyć nie tylko mnie, ale wszystkim sympatykom toruńskiego żużla. Nie ma co ukrywać, że po takim meczu radość była przeogromna. Dla takich chwil warto działać w tym sporcie.
Co zrobić, żeby drużyna wytrzymała takie zacięte spotkanie i na koniec była w stanie przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę? Wydaje się, że to jest bardzo stresująca sytuacja, której towarzyszy spore napięcie.
Jako trener muszę wyczuć jakich bodźców potrzebują poszczególni zawodnicy, żeby utrzymać się na odpowiednim poziomie jeździeckim, a przy okazji nie zatracić wiary i determinacji. Chłopacy muszą widzieć, że my w nich wierzymy. Na każdym kroku staramy się ich wspierać, żeby czuli, że nie są sami w tych najtrudniejszych momentach. Zależy nam na tym, żeby byli odważni w poszukiwaniu ustawień sprzętu, a także nie mieli paraliżu, jeżeli coś zrobią nie tak. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek odczuwał, że mamy do niego jakiekolwiek pretensje. Osobiście koncentruję się na tym, aby pokazywać chłopakom, że w moich oczach są doskonałymi zawodnikami. Przypominam im, że o jakichś niepowodzeniach mogą decydować drobne niuanse, których nie warto za długo rozpamiętywać. To wszystko o czym mówię jest bardzo ważne – zwłaszcza przy naszej obecnej sytuacji kadrowej – ale chciałbym podkreślić, że to nie dotyczy tylko takich zaciętych meczów, jak ten w Grudziądzu, ale wszystkich spotkań, w jakich przychodzi nam rywalizować. To jest mój sposób na budowanie drużyny.
Skoro rozmawiamy o Grudziądzu, to chyba warto przypomnieć, że w czasach zawodniczych przez rok jeździł Pan dla tego klubu. To był 2004 rok. Trafił Pan do ówczesnego GTŻ-u, występującego wówczas w pierwszej lidze, po słabszym ekstraligowym sezonie w Toruniu.
Znalazłem się w Grudziądzu, bo miałem dosyć presji w ekstralidze, gdzie wszystko musiało być zrobione na 120 procent. Czułem się wypalony i niezbyt zmotywowany, żeby podjąć tam walkę w kolejnym sezonie, więc zszedłem do niższej klasy rozgrywkowej. Dałem sobie czas, żeby przemyśleć różne sprawy i zastanowić się czy jeszcze chcę rywalizować na najwyższym poziomie. Jak teraz na to patrzę, to na pewno pozytywnie mogę wspominać ten roczny epizod w grudziądzkim klubie. Poznałem tam wielu fajnych ludzi, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt. Pod względem sportowym zaliczyłem natomiast całkiem niezły sezon i mniej więcej w połowie rozgrywek uświadomiłem sobie, że pierwsza liga jednak nie jest miejscem, w którym chciałbym zostać na dłużej. Pamiętałem jak to wszystko wyglądało w ekstralidze i zdążyłem się za tym stęsknić. Pierwsza liga odbiegała poziomem i profesjonalizmem, co nie do końca mi się podobało i nie najlepiej na mnie wpływało. Tylko w ekstralidze mogłem poczuć, że jestem częścią pewnego bardzo ekskluzywnego towarzystwa. Pod wpływem pobytu w Grudziądzu poczułem się pobudzony i zmotywowany, żeby wrócić do elity i pokazać, że wciąż się tam nadaję. Wychodzi na to, że musiałem stracić ekstraligę, żeby tak naprawdę docenić, że mogę w niej startować. Jazda dla Grudziądza ostatecznie wyszła mi na dobre, bo potem zaliczyłem bardzo dobry sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej. Finalnie okazało się, że to był dla mnie ostatni rok w roli topowego zawodnika, bo później przyszedł już schyłek mojej kariery.
Czy będąc w tym roku na meczu w Grudziądzu dało się poczuć, że to są derby?
Kibice na pewno o tym przypominali poprzez atmosferę na trybunach, ale z perspektywy parku maszyn to raczej było niezauważalne. My nawet nie rozmawialiśmy na ten temat. Raczej nie dało się odczuć, że to jest coś szczególnego. Traktowaliśmy to jak każdy inny mecz, który po prostu chcieliśmy wygrać. Kiedy byłem zawodnikiem, to przeżywało się to znacznie bardziej. To były jednak zupełnie inne czasy i zupełnie inne drużyny. Teraz przynajmniej możemy to z uśmiechem wspominać. W tym aspekcie współczesne pokolenia żużlowców mogą nam wiele pozazdrościć, bo oni już raczej nigdy nie doświadczą tego, czego my doświadczaliśmy.
Za Pana czasów w derbach regularnie rywalizowaliście nie z GKM-em Grudziądz, tylko z Polonią Bydgoszcz. Jakie to wywoływało emocje u was oraz w całym waszym otoczeniu?
Jazda w derbach z jednej strony była źródłem ekscytacji, a z drugiej olbrzymiego stresu. Wszystko się w nas mieszało. Mobilizacja była podwójna, bo w takim spotkaniu każdy chciał wypaść jak najlepiej. Przed zawodami trenowało się dwa razy więcej, żeby tylko nikogo nie zawieść. Człowiek się spinał i próbował robić wszystko nadzwyczaj dobrze. Czasami to przeszkadzało, bo jak przystępowaliśmy do rywalizacji ze zbyt mocno przegrzanymi głowami, to potrafiły wychodzić z tego różne dziwne sytuacje. Zamiast studzić emocje, to dodatkowo się nakręcaliśmy. Całe miasto żyło derbami, zarówno przed meczem, jak i po meczu. Czuło się napięcie i atmosferę wielkiego święta. Korzystne wyniki w derbach były szczególnie doceniane przez kibiców, dlatego bardzo chcieliśmy zapracować na uznanie z ich strony. Jak poszło nam dobrze, to wszyscy rozmawiali o tym przez cały następny tydzień i wspominali najlepsze biegi z naszym udziałem. W przeciwnym wypadku pojawiały się oznaki rozżalenia. Kibice na trybunach podgrzewali atmosferę i toczyli swoje pojedynki. Podczas zawodów były regularne wyprawy na bitwy z jednego sektora do drugiego. Bardzo często dochodziło do różnego rodzaju zamieszek. Każdemu derbowemu meczowi towarzyszyła potężna obstawa policji, która musiała być przygotowana dosłownie na wszystko. Wszelkie służby były w stanie najwyższej gotowości, żeby przynajmniej próbować zadbać o bezpieczeństwo. Derby przyciągały też uwagę lokalnych gazet. Dziennikarze z przeciwnych obozów na różne sposoby starali się ze sobą rywalizować. Gazeta Pomorska bardzo stronniczo pisała o Bydgoszczy, a nasze toruńskie Nowości próbowały nas bronić i przeciwstawiać się krzywdzącym głosom konkurencji. Bydgoscy dziennikarze bywali wobec nas bardzo uszczypliwi i starali się dokładać swoje trzy grosze. Krótko mówiąc – naprawdę wiele się działo.
Często można usłyszeć, że wasze derby zajmowały szczególne miejsce w hierarchii spotkań danego sezonu.
Traktowaliśmy to jak sprawę honorową. Wszyscy mnożyli rangę tych spotkań razy dwa. Z obu stron była olbrzymia determinacja, żeby pokazać, kto jest lepszy i ważniejszy w regionie. Jedni i drudzy potężnie się stawiali. Derby trzeba było wygrywać, bo one miały swój ciężar gatunkowy. Liczyło się tylko pokonanie rywala zza miedzy. Przede wszystkim należało wygrywać u siebie. Jeżeli do tego udawało się dorzucić zwycięstwo na wyjeździe, to wszyscy odbierali to jako potężny bonus – coś na zasadzie, jak byśmy wygrali dwa inne mecze w lidze. Powrót do domu po takich zawodach to były niekończące się opowieści o naszych przeżyciach i spostrzeżeniach. My świętowaliśmy wtedy praktycznie po każdym wygranym meczu, ale po wygranych derbach mieliśmy na to jeszcze większą ochotę. Derbowe porażki przeżywało się za to podwójnie i trudno było się z nimi pogodzić. Najgorzej, jak przegrywaliśmy przed własną publicznością. Wtedy tydzień to było za mało, żeby się podnieść. Dla nas to był najpoważniejszy cios, jaki tylko mogliśmy przyjąć.
Jakie mieliście relacje z bydgoszczanami?
Myślę, że czuliśmy się zdystansowani wobec siebie. Na torze i poza torem bywało między nami ostro i niezbyt koleżeńsko. Miewaliśmy różne konflikty i poważne nieporozumienia. Nie zawsze kończyło się na pyskówkach i słownych przekomarzaniach. Pamiętam, że kiedyś bydgoszczanie powozili trochę Wojtka Żabiałowicza, a on potem poustawiał ich nieco w parku maszyn. To był żużlowiec, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać i momentalnie reagował, jeśli coś mu nie pasowało. Teraz możemy się z tego śmiać, ale wtedy to były dla nas sprawy życia i śmierci. Ja na przykład dosyć długo nie rozmawiałem z Tomkiem Gollobem. Jesteśmy z tego samego rocznika, więc w naszych młodzieńczych latach chcieliśmy toczyć zacięte boje, żeby zaznaczać swoją pozycję i pokazywać temu drugiemu jego miejsce w szeregu. Po latach przyszło jednak pojednanie i później było już wszystko w porządku. Obecnie nasze relacje ze wszystkimi bydgoszczanami wyglądają zupełnie inaczej i stoją na dużo wyższym poziomie. Za czasów zawodniczych musieliśmy jednak toczyć swoje wojenki i wywoływać różne kontrowersje, bo taka wtedy była nasza natura. Pamiętam, że w tych zamierzchłych czasach bydgoszczanie z reguły przygotowywali bardzo niebezpieczny tor, który w ogóle nie powinien być dopuszczony do zawodów. To tylko potęgowało nasze negatywne nastawienie do przedstawicieli tego klubu. Konieczność jazdy na tak fatalnej nawierzchni wywoływała w nas dyskomfort psychiczny i fizyczny. Nie wszyscy posiadali odpowiednie umiejętności, więc łatwo można było zrobić sobie krzywdę. Ci najbardziej zaprawieni w żużlowych bojach mieli jednak w sobie dużo sportowej złości, żeby pokazać, że jednak jakoś damy sobie radę w tych paskudnych warunkach.
U schyłku swojej kariery przez dwa lata miał Pan okazję występować w Derbach Pomorza i Kujaw, ale po stronie Polonii Bydgoszcz. Jak trudne to było dla Pana przeżycie?
To był okres, kiedy w tej derbowej rywalizacji nie było już tak wiele negatywnych emocji, a poza tym ja znajdowałem się na zupełnie innym etapie swojej kariery, więc za bardzo tego nie przeżywałem. Powiem szczerze, że nawet niespecjalnie utkwiło to w mojej pamięci. O wiele lepiej pamiętam momenty, kiedy rywalizowałem z toruńskim klubem jako trener Polonii Bydgoszcz. Chciałem wtedy pokazać torunianom, że jestem tam i warto mnie zauważyć.
Jak widać po dziesięciu latach w końcu udało się Panu zwrócić ich uwagę (śmiech). To na koniec zapytam jak po tych pierwszych miesiącach odnajduje się Pan w roli trenera toruńskiej drużyny? Wdrożył się Pan już wystarczająco dobrze po tej wieloletniej przerwie od pracy szkoleniowca?
Czuję, że wciąż jeszcze dużo pracy przede mną. Mam pewne zaległości, które trudno nadrobić w tak krótkim czasie. Z każdym kolejnym meczem pojawiają się nowe tematy, które muszę zgłębiać. Nie ukrywam, że towarzyszą mi różne emocje. Momentami jest radość, ale nie brakuje też smutku, rozżalenia czy poczucia bezradności. Czasami chciałoby się bardziej pomóc, jednakże z różnych przyczyn nie można znaleźć właściwego rozwiązania. Mam świadomość, że Toruń zasługuje na jak najlepszego trenera, więc daję z siebie wszystko i pokornie podchodzę do swoich obowiązków. Staram się wywiązywać ze swoich zadań najlepiej jak potrafię. Zależy mi na tym, żeby niczego nie przeoczyć. Chcę stanowić jak największe wsparcie dla zespołu i sprawić, że wszyscy będą zadowoleni. Na co dzień bywa trudno, ale jestem pozytywnie nastawiony. Na pewno nie żałuję swojej decyzji. Wierzę w pozytywne zwieńczenie tego sezonu, bo chciałbym, żeby cały żużlowy Toruń miał się z czego cieszyć na koniec rozgrywek.
Rozmawiał KAROL ŚLIWIŃSKI
Żużel. Pech młodego żużlowca. Fani chcą mu pomóc
Żużel. Ależ słowa Zmarzlika o Motorze! Dlatego zostaje!
Żużel. Junior tłumaczy wybór Polonii. Jest zachwycony atmosferą
Żużel. Zagraniczny junior już za chwilę?! Są nowe szczegóły!
Żużel. Włókniarz nie dał rady Sparcie… bez czterech gwiazd! (RELACJA)
Żużel. Motor Lublin znów zadziwił całą Polskę! Oto nowe stroje!