Wiktor Lampart i jego menedżer Rafał Trojanowski. Fot. media społecznościowe zawodnika
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Rafał Trojanowski to czołowy przedstawiciel młodzieżowej „złotej ery” Stali Rzeszów. Obok Rafała Wilka, Piotra Winiarza, Macieja Kuciapy, czy Sławomira Sitka, w połowie lat 90-tych, regularnie zgarniał medale  finałowych czwórmeczów o MDMP. Potem objechał kilka klubów. Jedne wspomina dobrze, inne nieco gorzej. Jedno było niezmienne – ilekroć dochodził do dobrej dyspozycji na torze – łapał kolejną kontuzję. Ostatecznie zakończył ściganie na swą czterdziestkę. Od kilku sezonów prowadzi team Wiktora Lamparta, w którym, jak sam przyznaje, spędza za kółkiem więcej czasu, niż w czasie własnej kariery.

Rafał, jesteś niezwykle zapracowanym facetem. Przedwczoraj w słoweńskim Krsko, wczoraj w drodze do domu, dziś do późna w warsztacie, a jutro już w… Gdańsku?

To fakt. Dziś po 19.00 skończyliśmy pracę w warsztacie, a jutro pakowanie i w nocy nad morze. Tam kolejne treningi w czwartek i piątek a w sobotę planujemy sparing. Na pewno tej jazdy, tyle że za kółkiem jest dużo więcej, niż w czasach kiedy startowałem jako zawodnik. Wiktor w sezonie ma wiele młodzieżówek, startuje w zawodach indywidualnych, więc trzeba być przygotowanym na długie podróże.

Czyli kondycyjnie również?

Pod tym względem jest wszystko w miarę ok. Wagę trzymam jak w latach swojej kariery. Sylwetkę również. Z kondycją tez chyba jestem na podobnym poziomie jak dawniej. Ta obecna rola nie jest tak męcząca jak same starty na torze, ale wymaga pewnej sprawności. Z tym nie mam jeszcze problemów. Od „starych” czasów zmieniła się chyba tylko fryzura(śmiech). Nosiliśmy w latach 90-tych fryzurę na „czeskiego piłkarza” – z przodu krótko, z tyłu długo i to pewnie długo nie wróci.

To jak było z Twoim żużlem? Idziesz przez Rzeszów, słyszysz jeżdżą, podchodzisz i pytasz trenera, czy możesz się zapisać. Sasza Petrow, Bułgar, skinieniem głowy odpowiada, co Ty zrozumiałeś jako przyzwolenie, a po bułgarsku znaczy zaprzeczenie. I tak zostałeś żużlowcem?

(śmiech) Niezupełnie. Nie będę chyba oryginalny. Mieszkałem niedaleko stadionu. Od dziecka lubiłem motocykle, wcześniej ściganie się na rowerach. Tych torów malowanych kredą było wtedy w bród na każdym osiedlu. Najpierw rywalizowaliśmy na rowerach, później na motorynkach. Żużel był wówczas w Rzeszowie sportem numer jeden. Ja jednak przygodę ze sportem zacząłem jako… piłkarz. Coś tam kopałem w orlikach Stali Rzeszów. Tyle tylko, że już wtedy plany miałem jasne. Od początku oświadczyłem trenerowi, że z chwilą ukończenia 15-tu lat przechodzę na żużel. Wtedy obowiązywał limit wieku dla treningów w szkółkach. Piłka była tylko „na przetrwanie”. Trener wiedział, że piłkarza ze mnie nie będzie. Za tych moich czasów było nas w szkółce u Saszy Petrowa mnóstwo, a rywalizacja bardzo poważna od samego początku.

Wróćmy na chwilę do blokowiska i wyścigów na rowerach. Każdy z chłopaków ścigał się wówczas jako swój idol z toru. Kim wtedy byłeś? Rzeszowskie gwiazdy swoich czasów: Kuźniar, Czarnecki, Krzywnos, Stachyra, czy czołówka światowych aren?

Na pewno najczęściej Januszem Stachyrą. Imponowała mi  waleczność i nieustępliwość pana Janusza. Z czasem zostałem Tomkiem Gollobem. Jesteśmy podobnego wzrostu. Podpatrywałem Jego sylwetkę na motocyklu. Zawsze jednak byli to zawodnicy ambitni i bardzo widowiskowi. Takim chciałem być. Agresywny styl jazdy, nieuznawanie straconych pozycji. Ambicja i brawura. To było to. Zobaczyłem w pewnym momencie w akcji Henkę Gustafssona i on mi wówczas zaimponował. Młody Szwed z długą, bujną, kręconą czupryną. Też barwna postać.

Ale Henka po meczu piwko w parkingu, papierosek?

No nie. To było w ogóle nie do pomyślenia. Z jednej strony mieliśmy mocny rygor, a z drugiej żaden z nas nie miał takich zapędów. Tego nie było w programie szkolenia (śmiech).

Wspomniałeś Jaśka Stachyrę. Jedna rzecz Was łączy. On startował w zawodach ze złamanym obojczykiem Ty przystępowałeś do licencji z taka sama kontuzją?

No tak. Złamałem obojczyk dzień przed egzaminem na treningu. Lekarz co prawda stwierdził pierwotnie, że skoro ruszam ręką, to nic mi nie jest i startowałem do egzaminu z bólem, lecz nieświadomie. Przygotowywałem się normalnie. Rozgrzewka, pompki. W głowie miałem zakodowane, że to stłuczenie, więc musi boleć. Licencję zdobyłem. Następnego dnia okazało się jednak, że trzeba było wpakować obojczyk na cztery tygodnie w gips, bo był złamany.

To nie dlatego, że Sasza Petrow dotrzymał słowa i skoro obojczyk nie był złamany, to On Ci go złamał?

No nie. Anegdota wzięła się stąd, że było trochę komplikacji z moim wyjazdem na tor. Startowałem obwiązany bandażem elastycznym. Trener żartował, że jeśli okaże się po powrocie, iż nic mi nie dolega, to sam mi ten obojczyk złamie. „Na szczęście” okazało się, że jest złamany (śmiech).

Szesnastolatek ze złamanym obojczykiem skutecznie podchodzi do licencji – nie zniechęcało? Przecież to musiało boleć?

Na pewno bolało, ale my, jak mówiono, byliśmy chłopaki ze Stali. Mieliśmy swoje charaktery i charakterki, swoje ambicje. Przyznać się w tym gronie do słabości – to nie był najszczęśliwszy pomysł. Do bólu można się przyzwyczaić. Przez większość kariery wydawało mi się, że dobrze sobie z nim radzę po złamaniach. Dopóki nie pokiereszowałem nogi. Wtedy odczułem skutki mocno.

Może fakt uzyskania licencji z kontuzją był jak klątwa na dalszą karierę? Ile razy wracałeś po przerwie do poprzedniej dyspozycji, wydawało się, że teraz otwierają się bramy żużlowego raju, tyle razy kolejna kraksa, uraz i następny mozolny powrót po wyleczeniu?

Rzeczywiście. Miałem ich sporo. Być może powodem był przerost ambicji nad formą sportową. Chciałem teraz, zaraz, natychmiast. To nie wychodziło na zdrowie. Dosłownie i w przenośni. Bywało też tak, że po upadku, albo w czasie choroby wsiadałem na motocykl, bo dla mnie nie istniało przyznanie się do bólu, czy rezygnacja ze startu. To zaś kończyło się czasem kolejnym upadkiem i kontuzją. Tato namawiał – nie jedź, bo jesteś pobijany, czy chory. Tylko kto chciał słuchać. Młody wiedział „lepiej”. Nie stosowałem się do tego i później kończyło się zwykle poważniejszymi urazami. Moje niesforne zachowanie nie miało oczekiwanych finałów. W Rzeszowie trzeba było trzymać gaz. Tory były cięższe niż teraz. Kopne, selektywne, dziury, koleiny. Silniki były agresywne, sprężone. Trudno się nad nimi panowało. Zaryzykuję, że jeśli chodzi o kondycję i siłę, to byliśmy chyba jednymi z najlepiej przygotowanych do startów. Jeżeli mówimy o sile, to raczej nie było potrzebne. Podrzucaliśmy setki kilogramów na klatę w siłowni. Dźwigaliśmy tony tych ciężarów. Myślę z perspektywy, że to bardziej utrudniało nam jazdę niż pomagało.

Na torach spędziłeś niemal ćwierć wieku. Od lat szesnastu do czterdziestki. W tym czasie siedem klubów, ale dwa powroty. Krążyłeś na początku między rodzinnym Rzeszowem a Krosnem?

No tak. Na początku trzymałem się blisko domu. Mieliśmy wtedy taką współpracę Rzeszowa z drugoligowym Krosnem. Praktycznie mieliśmy tam drugą drużynę. Przyszedł jednak taki moment, że trzeba było przenieść się dalej w świat. Jedyne czego mogę żałować, to fakt że nie odważyłem się wcześniej. Sportowo sporo zyskałem. Inne kluby, inni ludzie, inne podejście. To były bezcenne doświadczenia. Szczególnie dobrze wspominam swoje starty w Poznaniu. Bardzo fajni sponsorzy i działacze, super ekipa chłopaków. Atmosfera robiła wynik. Bez presji. Podobnie sezony spędzone w Orle Łódź. Charyzmatyczny prezes pan Witold Skrzydlewski. Było ekstra i nie ma czego żałować.

Rafał Trojanowski i Wiktor Lampart. fot. Jarosław Pabijan

Zanim jednak przyszedł czas na Poznań i Łódź najpierw był obiecujący początek w kategorii juniorskiej. Dwa złota i srebro MDMP w latach 1994-96. Rzeszów był wtedy młodzieżową potęgą?

No tak – Rafał Wilk, Piotrek Winiarz, Maciek Kuciapa, Sławek Sitek – była paka. Ale też ciężko było przebić się do składu. Ja byłem najmłodszy w tym gronie. Inne czasy. Sprzęt mieliśmy klubowy, więc bywało, że kiedy trafiłeś dobry motocykl, trener przed zawodami informował: – Rafał wyciągaj silnik. Na tym sprzęcie jechał w meczu starszy zawodnik, który akurat miał problem z motocyklem. Kiedy więc trafiłeś coś szybszego, lepszego nie mogłeś się za długo nacieszyć, bo trzeba było oddać kolegom. Takie były czasy. Nie było lekko. Rywalizacja i konkurencja były bardzo duże. Każdy trening mieliśmy jak mini Grand Prix. Wyścigi „o skład” zamiast ustawiania motocykli, testowania i sprawdzania nowych pomysłów. Stąd też pewnie sporo tych kontuzji, bo każdy wyjazd na tor to był jak walka o życie. Każdy chciał się pokazać, zatem jazda bywała ostra.

Teraz juniorów jak na lekarstwo, a w teamie sprzętu jak kiedyś na cały klub?

Pewnie tak, chociaż akurat w Rzeszowie na sprzęt, jego ilość nie mogliśmy narzekać. Faktem jest jednak, że były to motocykle standardowe, fabryczne. Wydawało nam się, że mamy nowe, porównywalne motocykle, a tym czasem mocno odstawaliśmy od silników po tuningu, choćby u Otto Weissa. Na tym naszym długim lotnisku trzymaliśmy full gaz i było dobrze. Jechaliśmy do przodu, odważnie, do końca, więc udawało się wygrywać. Na wyjazdach zaczynały się problemy. Przerost ambicji często kończył się upadkami i kontuzjami.

Jako młody chłopak marzyłeś pewnie o czapce Kadyrowa, może nawet tytule mistrza świata?

Jak każdy sportowiec. Ja też miałem takie marzenia, ale dość szybko przyszło je zweryfikować.

Pościgi, strzelaniny, rekiny wydawało się, że to domena Sławka Drabika, ale Ty mogłeś to przeżyć na własnej skórze. Wyjazd z kadrą na zawody do RPA. Bardziej przygoda, wakacje, czy jednak sport?

To był 1996 rok. Dużo fajnych wspomnień. Bardzo egzotyczna wyprawa. Rodzice nie bardzo chcieli się zgodzić, kiedy usłyszeli, że miałbym tam ścigać się na żużlu. Byli troszeczkę przerażeni. Ja też miałem pewne wątpliwości. Obawy. Okazało się, że był to jeden z najbarwniejszych wyjazdów na zawody żużlowe. Niezmiernie się cieszę, że mogłem tam być. Piękny kraj, bardzo bogaty. Mnóstwo przeżyć i wspomnień. Tory zupełnie inne niż w Polsce czy Europie. Bardziej pod sidecary. Metalowe, bądź betonowe bandy, krawężniki z wkopanych do połowy opon samochodowych, rynny i koleiny jak wtedy na naszych drogach. Pełna egzotyka. A Sławek Drabik był wtedy naszym kapitanem. Tam każdy mieszkający biały miał w domu pistolet, czy karabin. Zabrali nas wtedy za miasto i mogliśmy postrzelać z prawdziwej broni. Sporo mieliśmy tych wycieczek. Kopalnie złota. Można było wynieść sztabkę, kto by ją podniósł jedną ręką nad głowę. Mimo wyciskania wcześniej 100 kilogramów na siłowni nikomu to się nie udawało. Kształt sztabki złota jest taki, że jedną ręką jest to nie do zrobienia. Potrzeba by było kleju. Rekiny też mnie nie pożarły. Byliśmy na plaży i kąpaliśmy się w Durbanie, a potem okazało się, że w pobliżu pływają… rekiny. Oglądaliśmy po fakcie relację nagrywaną z helikoptera i tam było widać dokładnie jak blisko podpływają. Myśmy plażowali nieświadomie – może i dobrze (śmiech). W jednym z wieżowców mogliśmy też pojeździć na… łyżwach. Gorąco, skwar, środek afrykańskiego lata, a na siódmym, czy dziesiątym piętrze lodowisko. Zaskoczenie. U nas wtedy niespotykana historia. Krótkie rękawki i jazda po lodzie. Miałem wrażenie, że Johannesburg jest podobny do Nowego Jorku. Drapacze chmur, zwarta zabudowa, wielki świat. Bardzo ciekawy wyjazd. Zawody także zacięte. Miejscowi dobrze radzili sobie na tych specyficznych torach. Przy tym startowaliśmy popołudniu, w temperaturze ponad 30 stopni. Nie było to przyjemne doznanie. Parkingi na wolnej przestrzeni, bez zadaszenia, zabudowy, skrawka cienia. Ale pełen luz, nikt nikogo nie poganiał. Miałeś problem z motocyklem, czekano cierpliwie aż sobie poradzisz. Zawody przyciągały też sporo kibiców. Szczególnie te rozgrywane wieczorami. Przychodziło też mnóstwo mieszkających tam Polaków. Fajna, rodzinna, piknikowa atmosfera. Choć wieczorami widoczność była… ograniczona tak to ujmijmy.

Gdyby Ci ktoś jeszcze raz zaproponował ponowny, świadomy wyjazd?

Bardzo chętnie. Super wrażenia. Pisałbym się w ciemno.

Dla Wiktora Lamparta jesteś teraz mechanikiem, mentorem, starszym kolegą – jak widzisz wasze relacje?

Do ekipy Wiktora dołączyłem po namowach Dawida – jego brata. Bardziej jako menadżer. Miałem stworzyć profesjonalny team i pokierować karierą młodszego z rodzeństwa. Dobrać mechaników, ogarnąć sprawy warsztatowe i logistyczne. Odchodząc z Rzeszowa Wiktor nie miał praktycznie nic i wszystko należało od podstaw poukładać. Ogólnie w żużlu ciężko teraz znaleźć ekipę dla juniora. Startów więcej niż wśród seniorów, więc roboty też huk, a wypłacalność średnio gwarantowana, tak to określmy. Ci z doświadczeniem wybierają pracę u seniorów, z pewną pozycja w zespołach. Finansowo też nie mogliśmy sobie pozwolić na topowych mechaników, bo zwyczajnie nie było nas stać. Początkowo jednym busem z Dawidem. Stopniowe zakupy sprzętu. I tak powoli, powoli rozwijaliśmy team. Z mechanikami też ogarnęliśmy. Nauczyłem dwóch kolegów Wiktora z jego rodzinnej wioski i oni teraz pomagają w pełni profesjonalnie, choć początki bywały trudne. Trochę musiałem się napocić, żeby szybko ogarnęli temat. Teraz to fajna ekipa, fajni chłopacy i super team.

Treningi w Krsko na Słowenii to oswojenie z motocyklem, pierwsze, próbne galopy na odkurzaczach, czy testy ligowego sprzętu?

Nie, nie. Tylko próby. Jeszcze czekamy na nowe silniki. Przy takich pierwszych wyjazdach chodzi o zapoznanie, przypomnienie sobie, oswojenie, nie zaś ściganie. One służą pokręceniu kółek, przywróceniu czucia motocykla. Tylko i aż tyle. Myślę, że teraz w Gdańsku będą już poważniejsze testy, aczkolwiek na nowe silniki wciąż czekamy.

Mówicie głośno o celach na nowy sezon?

Zdajemy sobie sprawę, że konkurencja wśród juniorów wydaje się mniej liczna, ale też żeby przetrwać w żużlu trzeba wyrywać regularnie punkty seniorom. Spoczywanie na laurach w swojej kategorii kończy się rozczarowaniem już w wieku 22 lat. Najbliższy sezon zapowiada się jako jeden z trudniejszych w naszej ekipie. Ubiegły rok Wiktor i cały team miał słaby. Nie potoczył się tak, jak byśmy tego chcieli. W tym chcemy walczyć o udział w mistrzostwach świata juniorów. Chcemy też być we wszystkich finałach zarówno juniorskich, jak też seniorskich. Główne zawody i zadanie na sezon to tytuł MIMP, zaś Wiktor ma ambicje bycia najlepszym wśród krajowych juniorów. Cele stawiamy odważne, nie boimy się mówić o nich głośno, bo tak po prostu trzeba. Nie ma sensu krygować się, czy chować za frazesami. Cel jest jasny – zdobyć wszystko co możliwe pośród juniorów i wypracować dobrą markę na kolejne lata. Wiktor jest charakternym chłopakiem. Zwykle słucha i uczy się na cudzych błędach, choć bywa różnie. On jest w wieku mojej córki, więc wiem jak mogą wyglądać takie rozmowy. Nie jestem od poklepywania po plecach i opowiadania, że wszystko jest ok, kiedy nie jest. Swoją rolę widzę z zapobieganiu, by nie powtarzał moich błędów, czy błędów Dawida. Młodość ma swoje prawa – zgoda. Jednak nie mogę sobie pozwolić na bezkrytyczne wykonywanie wszystkich pomysłów Wiktora. Mam być trochę jak strażnik. Człowiek jest tak skonstruowany, że czasem wręcz dąży do tego, niepomny doświadczeń i podpowiedzi, by popełniać uchybienia na swój rachunek. Najlepiej jednak uczyć się na cudzych potknięciach. Młodzież miewa swoje wizje i charaktery. Czasem musi po prostu się sparzyć.

Oby więc sezon wypalił. Z piekła do nieba wśród juniorów to krótka droga. Zatem połamania kół i osiągnięcia celów.

Nie dziękuję, by nie zapeszyć. Wierzę głęboko, że będzie to znacznie lepszy sezon niż poprzedni.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję i pozdrawiam kibiców.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI