Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Maciej Fludziński to znana postać w żużlowym światku. Jako dziecko marzył o karierze żużlowca, ale problemy zdrowotne nie pozwoliły mu wsiąść na motocykl. Został tatuażystą. W jego studio zaczęli pojawiać się zawodnicy i po latach zrealizował swoje marzenia. Wsiadł na żużlówkę, ale miłość do żużla omal nie odebrała mu możliwości pracy jako tatuażysta. Obecne problemy zdrowotne nie pozwalają mu na pracę, ale popularny „Fluto” nie wyklucza powrotu…

 

Na swoim profilu ogłosiłeś, że zamykasz studio… Decyzję podjąłeś ze względów zdrowotnych?

Nie do końca. Faktycznie dopadły mnie ostatnio problemy zdrowotne, ale to nie jest główny powód. Rozmawiałem z właścicielami lokalu, chciałem by studio przetrwało. Zaproponowałem udostępnienie lokalu znajomym, ale właściciel – mimo propozycji podwyższenia czynszu – nie wyraził zgody. Trudno. To tylko cztery ściany…

Ale miejsce z klimatem i to żużlowym… 

No tak, z tego co jednak słyszę ludzie przywiązali się do mnie, nie do lokalu. Daje mi to ogromną przyjemność i siłę.

Zamknięcie lokalu oznacza koniec tatuowania?

Mam nadzieję, że nie. Nie lubię narzekać, użalać, ale realia są takie, że mam ciężko chore serce. Lekarze nie dawali mi zbyt wielkiej nadziei, zaplanowałem nawet własny pogrzeb, ale nie zamierzam poddawać się. Chcę jeszcze tatuować, ale na razie zdrowie mi nie pozwala. 

Żużel, tatuaże, a może muzyka? Co było pierwsze?

Zaczynałem od żeglarstwa. Mój ojciec był oficerem marynarki handlowej. Pływał jako nawigator, dlatego pierwsze zainteresowania były związane z wodą. Żużel pojawił się równie szybko. Tata interesował się tym sportem, zabierał mnie często na zawody. Po latach wspominał, że na początku płakałem od głośnego ryku motocykli. Ale zaszczepił we mnie miłość do sportu, do motocykli. Mieszkaliśmy w Sopocie na ulicy Chrobrego. Na sąsiedniej, na Chopina mieszkał cztery lata starszy Jarek Olszewski. Często ścigaliśmy się razem na motorynkach. Na rowerze jeździłem oczywiście w „żużlowym” ślizgu, a na motorach przede wszystkim na jednym kole. 

Chciałeś zostać żużlowcem…

Oczywiście. Marzyłem o tym. Jak tylko nadarzyła się okazja zapisałem się do szkółki. Nie było wtedy prowadzonego naboru, dlatego Mój wujek, Tadeusz Dolewski napisał list polecający do trenera, Bogdana Berlińskiego. Wujek szkolił hokeistów Stoczniowca. Znał dobrze rodzinę Berlińskich, bo Mirek trenował u niego w szkółce. Pan Bogdan Berliński pytał co potrafię. Na motorynce przejechałem po bieżni dwa okrążenia na jednym kole. Trener uznał, że „czuję” motocykl i pozwolił mi przychodzić na zajęcia. Zaczynałem z moim rówieśnikiem Markiem Derą. Razem robiliśmy badania lekarskie w przychodni sportowej, potem razem „kręciliśmy” się po warsztacie. 

I pewnie zaraz wsiadłeś na „żużlówkę”…

Właśnie nie. Trener chciał, bym nabrał pokory, udowodnił, że naprawdę chcę. Wsiadałem w pociąg, potem przesiadałem się na tramwaj „ósemkę” i jechałem na Elbląską. Razem z Markiem Derą sprzątałem, myłem motocykle i pomagałem starszym zawodnikom. Imponował mi Jarek Kalinowski, który zawsze sam pracował przy sprzęcie. Byłem w klubie codziennie. Klubowy mechanik, Stanisław Kowalski dziwił się, skąd mam tyle zapału. Trzy miesiące cierpliwie szykowałem się na pierwszą jazdę. 

I…

Przed pierwszym treningiem dostałem ostrego ataku astmy i lekarz wybił mi żużel z głowy…

Dyscyplinie pozostałeś jednak wierny… 

Tak. Ostatnio zdrowie nie dopisuje, więc odpuszczam podróże na stadion, ale śledzę zawody w telewizji. Na stadionie ostatni raz byłem dwa lata. Nigdy nie wypisuję programów. Wolę obserwować zawodników. Patrzę jak pokonują wiraże, jak pracują na motocyklu… Program wypisywałem tylko raz – na turnieju jubileuszowym Zenona Plecha.

Skąd wzięły się tatuaże?

Od dziecka rysowałem. Często żużel, ale nie tylko. Potrafiłem narysować portret pasażera, gdy jechałem pociągiem. Pracując jako marketingowiec w firmie zajmującej się dystrybucją taśm dwustronnych, codziennie przechodziłem koło pierwszego w Sopocie studia tatuażu. Zaglądałem… Kiedyś odważyłem się wejść. Po tygodniu miałem pierwszy tatuaż – delfina w maoryskich wzorach. Spodobał mi się dźwięk „maszynki” do malowania tatuażu. Wydawało mi się to proste i sam postanowiłem spróbować. Razem z Jarkiem Skierką otworzyliśmy nasze studio Seagull Tattoo. Jak się okazało, wcale nie było to łatwe… Nie było internetu, tutoriali, sprzętu. Wiele rzeczy trzeba było wykonywać samodzielnie, jak choćby lutowanie igieł, ale dawaliśmy radę.

W jaki sposób zostałeś tatuażystą żużlowców?

Wszystko zaczęło się od Jarka Hampela, którego spotkałem na zawodach w Nassjö, gdzie Vetlanda swego czasu rozgrywała spotkania. Udając dziennikarza z Polski udało mi się dostać do parkingu. To były czasy, gdy kibice z Polski pojawiali się raczej sporadycznie, dlatego Jarek był zaskoczony widząc rodaka. Zapytał, czym się zajmuję. Jak usłyszał o tatuażach, to od razu zapytał, czy dałbym radę poprawić jego tatuaż zrobiony wcześniej w Anglii. Wymieniliśmy się kontaktami. Szczerze mówiąc nie przypuszczałem, że się odezwie. Byłem mocno zaskoczony, gdy któregoś dnia zadzwonił. Pamiętam do dziś, jak do mnie przyjechał i zademonstrował parkowanie driftem. To było coś!

W Szwecji byłeś towarzysko, na wycieczce? 

Nie, jeździłem tam do pracy, robić kolejne „dziary”. 

Jak tam trafiłeś?

Do mojego studia przyszedł kiedyś Szwed w … czapeczce Tony Rickardssona. Rozmawialiśmy o żużlu i to on podsunął mi pomysł, by wyjechać tam do pracy. 

Kto był kolejny?

Jarek przekazał mój numer telefonu Łukaszowi Jankowskiemu. Potem był gdańszczanin Maciej Formela…

Ilu zawodników nosi twoje prace?

Skrupulatnie liczę: mam 55 zawodników. 

Na liście jest trzykrotny mistrz świata, Tai Woffinden, wielki miłośnik tatuażu?

Nie, ale kiedyś byliśmy umówieni na spotkanie. Ustaliliśmy wzór, dograliśmy termin. Ostatecznie nie przyjechał, bo się rozchorował. Ale jak się widzimy to zawsze mi pokazuje nowe dzieła.

Żużlowców traktujesz jakoś specjalnie?

Jestem bardziej elastyczny, jeśli idzie o wybór terminu. Staram się, by nie musieli zbyt długo czekać.

Ze swoimi klientami nawiązujesz przyjaźnie…

To prawda. Z żużlowcami łączy nas wiele pasji, dlatego szybko łapiemy kontakt. Jarek Hampel traktował mnie jak swój talizman. Na każdym Grand Prix, na którym się pojawiałem, Jarek kończył zawody na podium. Nawet w Sztokholmie w 2014 roku. Miał grypę, ale Bosse Wirrebrand prosił, by nie brał zwolnienia, bo to byłoby problematyczne dla szwedzkiej drużyny. „Mały” myślał raczej o wycofaniu się z zawodów, a ja przed zawodami powiedziałem mu, by się nie martwił. Zawody zakończył … z kompletem 21 punktów. Kiedyś Michał Przybylski, mechanik Jarka proponował nawet, że będą mi opłacać przyjazdy na zawody. Nie przyjąłem propozycji „Czarnego”, ale jak mogłem to zawsze starałem się dopingować Jarka na zawodach. Takich kontaktów mam więcej. Tomasz Chrzanowski, Davey Watt, Szasza Łoktajew, Tomas Jonasson… Przyjaźnię się nie tylko z moimi klientami. Lubię Emila Sajfutdinowa czy Tobiasza Musielaka, choć ci nie są miłośnikami tatuowania. Mógłbym długo wymieniać. Z wieloma mam częsty kontakt. Zawodnicy często mnie odwiedzają, czasem zjemy obiad, pójdziemy na plażę. Zdarzają się też wspólne wyjazdy, jak choćby wakacje z Jarkiem Hampelem na Dominikanie. 

Jesteś jedynym „żużlowym” tatuażystą?

Niektórzy zawodnicy jeżdżą do studia w Gnieźnie, ale takim, który próbował jazdy na żużlu to w Polsce jestem chyba jedynym. Podobne pasje i zamiłowania ma pochodzący z Grudziądza Danny Cash, który mieszka w Szwajcarii. Z tego co słyszałem jeździł na treningi do Landshut.

 

Jakimi klientami są żużlowcy?

To normalni, wrażliwi ludzie. 

Są wytrzymali na ból?

Z tym to akurat jest różnie. Na torze są kozakami, ale w studio – tak jak inni ludzie – najczęściej  reagują na ból. Prawdziwym twardzielem jest Tomas Jonasson. On może leżeć u mnie godzinami… A inni? Muszę przyznać, że w większości przypadków mylę się. Jak myślę, że będzie problem – okazuje się, że zawodnik daje spokojnie radę, a innym razem – wprost przeciwnie. Nie ma zatem żadnej reguły, prawidłowości.

Dominują motywy żużlowe?

Niekoniecznie. Kacper Gomólski, Krystian Pieszczek, Davey Watt i  Troy Batchelor mają tatuaże „tematyczne”, ale już Jarek Hampel czy Paweł Przedpełski nie mają żadnej dziary związanej z żużlem. 

Żużlowcy przyjeżdżają tylko zimą? 

W większości przypadków tak, ale są też zawodnicy, którzy potrzebują odreagować, zmienić temat. Kiedyś był u mnie Piotrek Pawlicki cały dzień, a następnego dnia z powodzeniem startował w Szwecji. 

Zawodnicy przyjeżdżają z gotowymi pomysłami, wzorami, czy zdają się na ciebie?

Tak jak większość klientów – jest różnie. Jedni są zdecydowani, mają gotowy szablon, ale przed pracą uzgadniamy i czasami sugeruję inne rozwiązania. Często się godzą. To ważne, że potrafią zaufać. W końcu to ja jestem tu specjalistą.

Zdarzają się wpadki?

Oczywiście. Wystarczy, że klient nagle poruszy się, ja nie zdążę zabrać maszynki i mamy jakiś problem do „naprawy”. Miałem klienta, który pracował w piekarni. Zaraz ze studia pojechał do pracy, zdjął folię i niezabezpieczony tatuaż był wiele godzin narażony na ciepło, mąkę… Nie było w tym mojej winy, ale poprawialiśmy…

Jakiś czas temu głośno było o twojej pracy na ciele Krystiana Pieszczka i nieszczęsnym napisie po angielsku…

Jak Krystian przyszedł do mnie z propozycją nowego tatuażu „coś” mi nie grało. Napis nie bardzo mi się „układał”. Nie jestem lingwistą, nie znam wszystkich języków perfekt. Poprosiłem, by skonsultował pisownię. Uzyskał potwierdzenie dwóch specjalistów językowych. Zrobiła się jednak „burza” w internecie i by nie narażać się na jakiś niepotrzebny hejt dorobiliśmy pięść. Dzisiaj i po tym nie ma śladu. „Krycha” ma tatuaż, z którego może być dumny. Co ciekawe – larum było tylko w Polsce, za granicą zawodnicy też to widzieli i nikt nie zareagował. Kiedyś u Piotrka Pawlickiego zabrakło „a” w tekście. Chris Holder szybko to zauważył… 

Często zdarzają się poprawki? Czy dominują raczej nowe prace?

Oczywiście idealnie jest pracować na czystym ciele. Ale prace są różne – poprawki, zmiany, przeróbki. To normalne.

Myśląc o tatuażach które wykonujesz jest taki, do którego chętnie wracasz pamięcią, który kosztował wiele pracy, ale dziś napawa dumą? 

Może to zabrzmi nieskromnie, ale jestem dumny z każdej pracy. Nie ma znaczenia, czy to była mała biedronka czy tatuaż pokrywający całe plecy. Każdy rysunek wymaga zaangażowania, a dla mnie różnią się tylko czasem wykonania. Faktycznie mam jednak dwie prace, które traktuję w sposób szczególny. Jedna to gotycka czaszka pokrywająca całe plecy mojego przyjaciela z Rzeszowa, Mike’a. To był bardzo trudny tatuaż szczególnie pod względem zwymiarowania go na plecach. Jeszcze trudniejszą pracą – w czasach gdy nie było specjalnych drukarek i wszystko trzeba było robić odręcznie – był kalendarz Majów pokrywający dwie trzecie pleców. To było najpoważniejsze jak do tej pory wyzwanie. Przygotowanie samej odbitki zajęło mi dziesięć godzin. Teraz mógłbym to otrzymać w dwie minuty z drukarki.

Jak wygląda cały proces?

Kiedyś w poniedziałek miałem dzień konsultacyjny, gdy omawialiśmy projekt i zasady przygotowania do zabiegu, ustalaliśmy termin. Potem pracowałem do oporu. Z czasem zauważyłem, że to bez sensu. Poniedziałek był wyczerpujący, a tatuaży nie dało się robić na akord. Później starałem się spotykać bezpośrednio przed pierwszą sesją. Proste tatuaże wykonywałem jednego dnia, bardziej skomplikowane – dzieliliśmy na sesje. 

Masz jakąś uniwersalną radę dla osób, które chcą się tatuować?

Należy trzy razy przemyśleć nim się cokolwiek zrobi. To złota zasada modelarzy… Wprawdzie dzisiaj laserowo można tatuaż usunąć, ale nigdy to nie będzie wywabione w 100 procentach.

Niewiele brakowało, a przez swoją pasję już wcześniej musiałbyś zakończyć pracę…

To prawda. Kupiłem motocykl, jeździłem nim po lodzie i za zgodą trenera Stanisława Chomskiego pojawiłem się na treningu na gdańskim stadionie. Nie chciałem się ścigać, tylko udowodnić sobie, że potrafię przejechać okrążenie w ślizgu kontrolowanym. Na pierwszym łuku udało się, a na drugim wpadłem w dziurę. Upadłem, motocykl uderzył mnie w ramię. Złamanie było bolesne, ale nie chciałem przerywać treningu chłopakom, dlatego własnym samochodem pojechałem do szpitala. Nie zwykłem narzekać, w życiu miałem wiele wypadków czy to na rowerze czy motorze. W szpitalu na SOR przez cztery godziny cierpliwie czekałem na swoją kolej. Lekarze przerazili się, gdy zobaczyli rentgen… To było tzw. wybuchowe złamanie ramienia. Operacja trwała pięć godzin. Mogło być jeszcze gorzej, ale trenowałem wtedy boks, trochę schudłem i organizm był wytrzymalszy…

Długo trwała przerwa i rehabilitacja?

Na kilka miesięcy musiałem zamknąć studio. Jak tylko mogłem utrzymać maszynkę do tatuowania to, z ręką jeszcze na temblaku, wróciłem do pracy. Rehabilitacja odbywała się w pracy. Często „podpierałem” ją drugą ręką. Zresztą do dzisiaj to ramię nie odzyskało pełnej sprawności, ale co zrobić.

Wróćmy do twoich zainteresowań. Mówiąc o wypadku wspomniałeś o boksie. Skąd się to się wzięło?

Znów żużel. Rozmawiałem z trenerem Maćka Janowskiego, Mariuszem Cieślińskim. Ważyłem sporo i kombinowałem jak schudnąć. Mariusz zaproponował mi … boks. Dał mi namiary na kolegę, który miał klub w Gdańsku Brzeźnie. Jak pojechałem na zajęcia to się zdziwiłem… Zaczęliśmy od biegania, ja 200 metrów nie byłem w stanie wtedy przebiec. Dopiero potem był właściwy trening. Byłem wykończony, trener był przekonany, że nie wrócę, ale nie odpuściłem. Jak zacząłem boksować okazało się, że mam dryg. I trener zapisał mnie na zawody. Na zawody nie pojechałem, bo doszło do tego wypadku na torze.

Wszystko u ciebie ma jakiś związek z żużlem. Muzyka też?

Nie, to akurat poszło jakoś niezależnie. Pamiętam, jak pani w szkole nie pozwalała mi dotykać pianina, by nie brudzić klawiatury… Po wielu latach wziąłem lekcje gry na pianinie i kiedyś u kolegi zagrałem walc Szopena. Jego mama – tamta nauczycielka – była zaskoczona co ze mnie wyrosło…

Znajomość z Agnieszką Chylińską to przypadek, czy poznaliście się po sąsiedzku, w Sopocie?

Agnieszka znalazła kontakt do studia w internecie. Zadzwoniła do mnie i była przekonana, że „ulegnę” magii jej nazwiska. Mocno się zdziwiła, gdy usłyszała, że musi czekać osiem miesięcy na spotkanie. Gdyby jeździła na żużlu, szybciej znaleźlibyśmy termin… A tak… Im bardziej się opierałem, tym bardziej nalegała. W końcu pojawiła się w sierpniu i po dłuższej rozmowie: 5 minut o tatuażu, godzinie o życiu – polubiliśmy się. Dałem się przekonać i umówiliśmy się na środę, 15 sierpnia. 

Pasja do żużla, tatuaże, muzyka, boks… To chyba jeszcze nie wszystko. Powinniśmy chyba wspomnieć o twoich zamiłowaniach do iluzji…

Kiedyś przyjechał do mnie Maciej Dzięgielewski, znany jako „Y”. Kręcił filmiki i chciał zrobić specjalny pokaz Patrykowi Dudkowi. Spodobało mi się i postanowiłem spróbować. Kilku mistrzów tego fachu nauczyło mnie kilku sztuczek. Niestety, to zajęcie wymaga ogromu ćwiczeń, a ja nie mogłem się temu całkowicie poświęcić…

Inną pasją jest wspomniane przez ciebie modelarstwo.

Tak, od małego dziecka składałem modele z Małego modelarza. Największym osiągnięciem był dla mnie Dar Pomorza, który podarowałem szwagrowi. Nawet zafundował mu wodowanie… Teraz pracuję nad modelem statku ratowniczego Halny. Robię też modele z metalu czy bawię się modelarstwem szkutniczym. Takie zajęcie wymaga cierpliwości, ale potrafi odstresować i dać mnóstwo satysfakcji.

Tatuaże są trwałe, ale nie wieczne. Natomiast rysunki na nagrobku Henryka Żyto pozostaną dla potomnych…

Zadzwonił do Piotrek Żyto i zapytał, czy mógłbym przygotować projekt. To był dla mnie zaszczyt, móc przygotować projekt nagrobka. Kiedyś projektowałem czapkę Tomka Chrzanowskiego. Wszystko co związane jest z żużlem niezwykle mnie wciąga. 

Zamykasz studio. To kultowe miejsce dla wielu żużlowców. Nie żal?

Oczywiście, szczególnie przez pierwszych kilka dni było mi ciężko. Mam do tego miejsca ogromny sentyment. W końcu spędziłem tu 21 lat. Ale… W Toruniu uwielbiałem ściganie na torze przy ulicy Broniewskiego. Dzisiaj wszyscy chodzą na Motoarenę. Zamykam studio, ale chciałbym – jeśli zdrowie pozwoli – wrócić do tatuowania. Wtedy będę miał swoją motoarenę…

Zawodnicy też pewnie czekają…

Tak, mam już trzech zawodników, którzy ustawili się w kolejce. Między innymi Lukas Fienhage, którego jeszcze nie widziałem, ale z którym świetnie rozmawia mi się przez telefon. Nawet teraz pisał do mnie.

W studio stał żużlowy motocykl, na którym próbowałeś jeździć. Co z nim się stało?

W okresie pandemii nie mogłem pracować, nasze studio musiało być zamknięte. Pomógł mi wtedy Michał Drymajło z Rzeszowa. Gdy chciałem zwrócić dług, nie pozwolił. Dlatego teraz, kiedy już nie bardzo mam co z nim zrobić, przekaże właśnie Mike’owi. Mam ogromny sentyment do tego motocykla. Nie miałem sponsorów, dlatego obszycia, a także kombinezon – prócz imion córek, które znalazły się na szyi kevlaru, pokryte były logami zawodników, z którymi się przyjaźnię.

Życzę szybkiego powrotu do zdrowia i tatuowania. W końcu żużlowcy czekają!

Rozmawiał: Tomasz Rosochacki

Zawodnicy, którzy korzystali z usług Macieja Fludzińskiego: Troy Batchelor, Patryk Beśko, Oskar Bober, Łukasz Bojarski, Kamil Brzozowski, Arkadiusz Buczyński, Tomasz Chrzanowski, Artur Czaja, Marek Dera, Patryk Dolny, Patryk Dudek, Oskar Fajfer, Maciej Formela, Kacper Gomólski, Adrian Gomólski, Oskar Ajtner-Gollob, Jarosław Hampel, Christian Isometta, Łukasz Jankowski, Tomas H. Jonasson, Karol Jóźwik, Daniel Kaczmarek, Andriej Karpow, Dominik Kosakowski, Janusz Kołodziej, Łukasz Kłyszewski, Krzysztof Kuczwalski, Peter Ljung, Hubert Łęgowik, Aleksandr Łoktajew, Leon Madsen, Adrian Osmólski, Przemek Pawlicki, Piotr Pawlicki, Maciej Pawłowski, Wojtek Pilarski, Krystian Pieszczek, Łukasz Przedpełski, Paweł Przedpełski, Piotr Prucnal, Emil Pulczyński, Łukasz Sówka, Andy Smith, Adam Strzelec, Marcel Szymko, Piotr Świst, Jack Brian Smith, Mike Trzensiok, Marcin Turowski, Sebastian Ułamek, Grzegorz Walasek, Davey Watt, Patryk Wolniewiński

Nasza redakcja zorganizowała zrzutkę pieniędzy na rzecz Macieja Fludzieńskiego. Sopocki tatuażysta skomentował akcję na swoim profilu.