Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W maju 2025 roku Szwed skończy 92 lata. Jest, zdaniem wielu, największą żyjącą legendą czarnego sportu z pięcioma tytułami indywidualnego mistrza świata na koncie. W sierpniu tego roku wsiadł na rower, aby wspólnie z byłymi żużlowcami – Markiem Cieślakiem oraz Chrisem Mortonem przejechać część ostatniego etapu rowerowej wyprawy Cardiff – Wrocław i wspomóc angielską fundację Ben Fund. O żużlu, tym starym i nowym oraz o tym, jak w podeszłym wieku zachowywać niesamowitą witalność organizmu w poniższej rozmowie. 

 

Ove, zanim zaczniemy rozmawiać o żużlu mam dosyć nietypowe pytanie. Urodziłeś się w 1933 roku. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej byłeś sześcioletnim chłopakiem. Masz jakieś wspomnienia z okresu wojennego?

Faktycznie, dosyć nietypowe pytanie. Tak, oczywiście, że mam. Pomimo, że jako Szwecja nie braliśmy czynnego udziału w wojnie, to pamiętam doskonale, że okna i światło były w tamtym czasie zasłaniane czarnym papierem i że z racji braku dostępu dla osób cywilnych do paliwa nasz rodzinny samochód w tamtym okresie wyłącznie stał w garażu. Pamiętam również, że parę miesięcy taty nie było w domu, ponieważ był na jakimś szkoleniu wojskowym.

Ove Fundin. fot. Jarosław Pabijan

Twój ojciec, Arvid, zmarł w wielu 49 lat. Nie doczekał wielkich sukcesów syna na żużlowych torach, ale to on – ponoć –   „zaszczepił” Ci bakcyla do motocykli.

To prawda. Tato zmarł w 1952 roku. Jeszcze przed moimi narodzinami miał motocykl i na nim jeździł. Z samym żużlem jako tako mnie nie zapoznał, ale to nie kto inny, jak on dał mi pieniądze na kupno pierwszego mojego motocykla, które później honorowo zdążyłem mu jeszcze zwrócić. Bardzo żałuję, że na torze widział mnie tylko jako juniora i nie dożył czasów, kiedy po raz pierwszy zostałem mistrzem świata. 

No właśnie, jak zaczynałeś swoją karierę to tak, jak większość młodych chłopaków marzyłeś o tytule mistrza świata?

Tu Cię zaskoczę Łukasz, ale wcale nie. Chciałem się po prostu ścigać na  żużlu i jak najczęściej wygrywać. Moje marzenia nie sięgały wtedy tak daleko, aby marzyć, że kiedyś będę najlepszy na świecie. 

Wielokrotnie wspominałeś, że sporo dały Ci starty w Anglii. W 1955 roku trafiłeś do zapolu Nowrich i to z nim byłeś najdłużej na Wyspach związany. Startowałeś tam do 1964 roku, do momentu, kiedy klub został zamknięty. Startów w  Anglii pewnie tak szybko by nie było, gdyby nie kto inny jak Aub Lawson.

Auba spotkałem na swojej życiowej drodze w 1954 roku. Rok później, kiedy wracaliśmy z Australii, podróż statkiem zajęła nam wtedy pięć tygodni. Aub powiedział, że jeśli chcę, to pomoże załatwić mi miejsce w Norwich. Złapaliśmy ze sobą dobry kontakt i myślę, że on ostatecznie bez mojej wiedzy skontaktował się już wcześniej z klubem w Norwich. Po przybyciu do Anglii ktoś się z nami z klubu się spotkał i wraz z Aubem pojechałem prosto do Norwich. Jak się okazało, zostałem tam przez wiele sezonów. Pierwszy sezon mieszkałem u Phila Clarka i jego rodziny. Były różne rodzaje torów i pierwsze starty wcale nie były łatwe. Trzeba było się wszystkiego uczyć. Co ciekawe, i może dziś dziwnie brzmi, w tamtych czasach nie miałem samochodu i na tor chodziłem sobie pieszo. 

Aklimatyzacja w Anglii nie była łatwa, choćby ze względu na barierę językową.

Wszystko sią zgadza. Anglia to nie był łatwy, ale bardzo słuszny sportowo krok. Na pewno pierwszy sezon był najtrudniejszy. Nie byłem lubiany przez kolegów z zespołu, ponieważ finalnie, jak się okazało, zająłem miejsce jednego z „tubylców” w zespole. Mój angielski nie był na jakimś dobrym poziomie i choćby te dwa elementy sprawiały, że czułem się po prostu samotny. 

Język angielski szkoliłeś na bieżąco w kinie, gdzie spędzałeś czas wolny… 

Tak. Popołudniami czy wolnymi wieczorami chodziłem do kina, czy po sklepach, aby osłuchać się języka. To raz, a dwa oderwać się tak po ludzku od żużla. Wracając do poprzedniego pytania. Co tydzień wracałem do Szwecji, aby wystartować w spotkaniu swojego szwedzkiego zespołu, ale uwierz, że kalendarz był tak napięty, że niezmiernie rzadko miałem czas na spotkanie ze swoimi najbliższymi. Wtedy tak naprawdę miałem na liczniku około 100 spotkań co sezon.

Gdzieś wyczytałem, że Twoim idolem był nie kto inny, jak Olle Nygren? 

Olle był bez wątpienia gwiazdą szwedzkiego żużla. To się zgadza. Byłem pod wrażeniem jego umiejętności, ale określenie, że był idolem czy wzorem do naśladowania jest na wyrost zdecydowanie. Ja jak już mówiłem Ci wcześniej, chciałem się ścigać, a jak już się za to wziąłem, to chciałem robić to po prostu jak najlepiej potrafię. 

W swojej karierze wywalczyłeś pięć złotych medali w indywidualnych mistrzostwach świata. Startowałeś w wielu finałach. Który wspominasz po latach najlepiej, a który jest tym, który pozostawił „niesmak”? 

Na pewno najbardziej jestem dumny z finału w 1956 roku i pierwszego złota. To było coś niesamowitego być po raz pierwszym najlepszym zawodnikiem świata. Najgorzej z kolei wspominam ten finał  z 1957 roku, czyli rok później. W dodatkowym biegu o złoto wyprzedziłem na trzecim okrążeniu Barry’ego Briggsa. Jechałem, jakmi się wydawało. stosunkowo blisko wewnętrznej, a jednak Barry zdołał się wcisnąć i mnie wypchnął. Pewnie sędzia mógł przerwać bieg, ale z drugiej strony pewnie ja bym to samo zrobił, gdybym był na jego miejscu. Widocznie nie było aż tak blisko białej linii. Nie wykorzystałem wtedy tego, co miałem po trzecim okrążeniu i skończyłem ze srebrem, które wydawało mi się najgorszym medalem z możliwych.

Aby dogłębnie porozmawiać o Twojej karierze pewnie musielibyśmy konwersować godzinami, a wciąż jesteś osobą zajętą. Zabrzmi to głupio, ale jest coś, czego żałujesz ze swojej przebogatej w sukcesy kariery? 

Pytanie wcale nie jest głupie. Powiem Ci po latach, że gdybym może traktował żużel poważniej, w sensie posiadania od wczesnych lat kariery kogoś, kto by mi pomagał w kwestii menadżerowania, to może wyniki byłyby jeszcze lepsze. Kto wie?

W trakcie swojej kariery wielokrotnie bywałeś w Polsce. Jak wspominasz wizyty w naszym kraju?

Po raz pierwszy do Polski przyjechałem ze swoim szwedzkim zespołem w roku 1952 i ta wizyta najbardziej zapadła mi w pamięci. Pamiętam, że wtedy ze swoimi motocyklami podróżowaliśmy polską koleją i było to ciekawe przeżycie. Odjechaliśmy wtedy pięć lub sześć spotkań, o ile się nie mylę. Pierwsze z nich było we Wrocławiu i tam zaprzyjaźniłem się z Bronisławem Ratajczakiem. Była to znajomość do tego stopnia, że byłem później w Polsce na jego ślubie i razem spędzaliśmy również czas w Zakopanem. Doskonale pamiętam takich zawodników, jak choćby Szwendrowskiego czy Kupczyńskiego. To były takie czasy, że obie strony ryzykowały sporo utrzymując ze sobą kontakt. Wiadomo o jakim okresie historycznym mówimy. Oni mieli zakaz kontaktowania się z nami, a nawiązując go sporo ryzykowali. Żałuję bardzo jednej rzeczy. Wielu dobrych zawodników z Polski nie miało wówczas, poprzez ustrój, możliwości rozwoju poza granicami Waszego kraju, a jestem przekonany, że paru z nich na pewno zrobiłoby za granicami Polski spore kariery. 

W swojej karierze widziałeś parę śmiertelnych wypadków na torach. W jaki sposób one na Ciebie wypływały w kwesti dalszej rywalizacji na torze? 

To prawda. Miałem takie historie, ale nigdy one na mnie nie działały pod względem mniejszej woli do walki na torze. Przyczyna była prosta. W pewnym momencie nabrałem może dziwnej pewności siebie, że mi osobiście nic groźnego na torze się nie wydarzy. Z takim przeświadczeniem zawsze wsiadałem na motocykl. Ja zawsze starałem się jechać stabilnie, bez podejmowania za dużego ryzyka na torze. Starałem się zawsze trzymać wewnętrznej strony toru. To dawało mi poczucie, nazwijmy to, komfortu. Jak się okazało, karierę skończyłem bez większych urazów. Najgorszą kontuzją było złamanie kości w stopie…

Żużel. W Lesznie są tym przerażeni! Będą pustki na trybunach? – PoBandzie – Portal Sportowy

Żużel. Mistrzowie zatrzymali Cierniaka! Menadżer chwali zawodnika – PoBandzie – Portal Sportowy

Żużel. Jest zapatrzony w Bewleya i wybrał Falubaz. Talent Motomyszy rwie się do jazdy – PoBandzie – Portal Sportowy

Kogo uważasz za najlepszego mechanika, który przygotowywał Ci motocykle? 

Tak naprawdę ja nigdy się nie doczekałem jakiegoś dedykowanego „osobistego” mechanika. Motocykl w Anglii przygotwywał mi mechanik naszej drużyny Les Mullins i naprawdę doskonale czynił swoją pracę.

Odpuścieś kiedyś jakiekolwiek spotkanie. Pytam pod takim kątem, że nie jechałeś w nim na 100 procent?

Nie. Nigdy nic takiego nie miało miejsca. Nie było momentu, aby rywal mógł liczyć na moją wcześniej ustaloną słabszą postawę. 

Byli jacyś zawodnicy, z którymi szczególnie nie lubiłeś rywalizować? 

Myślę, że nie było takich na mojej drodze. Byli może lepsi lub gorsi pod kątem dokonań, ale da mnie każdy z nich był tak samo groźny na torze podczas rywalizacji. 

To kto, zdaniem wielkiego Ove Fundina, jest największym żużlowcem wszech czasów?

Nie ma takiego (śmiech – dop.red.). Każdy z tych, którzy byli najlepsi startował w różnych epokach tego sportu. Nie ma takiego, który wedle mnie zasługuje na to miano. Jest, jak wiesz, paru być może i jestem wśród nich ja, których możemy nazwać najlepszymi w danym okresie historii żużla. 

fot. Jarosław Pabijan

Walczyłeś nie tylko na torze, ale i w życiu. Ponad trzy dekady temu musiałeś zmierzyć się z rakiem. Diagnoza brzmiała jak wyrok…

To niestety prawda. Kiedy dowiedziałem się, że mam raka, to byłem pewien, że umrę w ciągu paru najbliższych lat. Nie ukrywam, że przygotowałem się podświadomie na swoje odejście, a z drugiej strony wierzyłem, że uda mi się pokonać chorobę. Wiara jest najważniejsza. Miałem kilka operacji, stosowałem się do zaleceń lekarzy, wierzyłem, że się uda i dzięki Bogu tak też się ostatecznie stało. Diagnoza o raku jest bolesna, ale zawsze należy walczyć i wierzyć. Absolutnie nie należy się poddawać. 

W sierpniu tego roku wsiadłeś na rower i odjechałeś część etapu rowerowego rajdu na rzecz poszkodowanych zawodników. Patrzyłem z niedowierzaniem, podziwiając Twoją formę…

Jeszcze jakoś się trzymam (śmiech – dop.red.). A tak na poważnie, to po chorobie zmieniłem diametralnie sposób życia. Codziennie ćwiczę, unikam mocnego alkoholu, pijam tylko wino. Papierosów nigdy nie paliłem i, co ważne, zawsze staram się dobrze spać. Staram się też zbytnio nie stresować problemami życia codziennego. 

W jakim kierunku powinien iść żużel?

Na pewno powinien cały czas się rozwijać i być jak najszerzej promowany. Powinien jak najszybciej być pokazywany na żywo w różnych miejscach świata. Dla mnie osobiście żużel jest sportem bardziej telewizyjnym, aniżeli Formuła 1. 

Jak porównasz swoje zarobki na żużlu do tych kwot, jakie krążą w tym sporcie obecnie?

Tu nie ma w ogóle czego porównywać. Ja zaczynałem tak naprawdę jako amator. Wyjechałem do Anglii i tam nie miałem nic, jak żużel jako pasja i jedyny sposób na zarabianie na życie. Owszem, myślałem o pieniądzach, ale raczej jako o czymś, co zapewni mi utrzymanie. Ja chciałem mieć za co żyć. Wygrywać wyścig za wyścigiem. Dzisiaj zawodnicy żądają moim zdaniem zbyt wiele w sensie wynagrodzenia i to w moim odczuciu zabija ten sport. 

Ty, po zakończeniu swojej kariery, założyłeś firmę transportową. 

Dokładnie tak. Pieniądze z żużla się skończyły i trzeba było szukać sposobu na utrzymanie swojej rodziny. Założyłem firmę transportową i normalnie się nią zajmowałem. Był moment w życiu, że decyzję o zakończeniu kariery należało podjąć i zająć się normalnym życiem. Wiele zdobyłem, nie byłem głodny sukcesów, a i nadszedł czas, że było ciężko o sponsorów, którzy płaciliby na tyle dobre pieniądze, aby przygodę z żużlem kontynuować. 

Znany jesteś ze swoich eskapad motocyklowych. Planujesz w najbliższym czasie kolejną? 

Cały czas jeżdżę na moim motocyklu, nawet dość często, ale w tej chwili nie planuję już żadnych dłuższych podróży. Ograniczam się do krótkich wypadów. 

Pamiętasz, kto nadał Ci przydomek FOX? 

Na pewno wziął się ze względu na moje rudawe, kiedyś, a już siwe włosy, ale kto gdzie i kiedy, tego Ci Łukasz nie powiem (śmiech – dop.red.).

Dziękuję za rozmowę. 

Dziękuję również.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA