Fot. OK Bedmet Kolejarz Opole
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Czy postawę Kolejarza Opole można potraktować jako największe rozczarowanie 2. Ligi? Oczywiście – nie, ale play-offy, zwłaszcza dwumecz finałowy, opolanom nie do końca wyszedł. O tym, dlaczego tak się stało i dlaczego wpływ na taki stan rzeczy miały wydarzenia sprzed lat przekonuje Damian Klos, który jako mechanik z niejednego żużlowego pieca jadł chleb, a w pierwszą niedzielę października wcielił się w rolę kibica. Jako się okazało po niespełna dwugodzinnym spektaklu przy ulicy Wschodniej – rozczarowanego kibica. Zapraszamy.

 

Duch lat osiemdziesiątych

Wraz z partnerką i teściami zasiadłem na ich ulubionym opolskim miejscu – w wysokim rzędzie krzesełek, na piętnastym metrze po starcie. Już dwie godziny przed meczem frekwencja była niewiele gorsza, niż na przeciętnym ligowym starciu. Publika # mocno Opole. Część zaciąga po ślunsku, część zafiksowane na speedwayu dziadki, trochę młodzieży, sporo gitarowych grubasków. Wraz z rosnącą liczbą kibiców, rośnie w powietrzu stężenie frytek, browara i kiełbasy. Przaśnie i wesoło.

Obok mnie, na jedyne wolne siedzisko wskoczył gościu odziany w czarno-szare moro. Dres, bluza, koszulka. Nie zdziwiłbym się, jeśli w tej tonacji byłyby też skarpety. Nie spojrzałem. Głośny, lekko zarośnięty, umiarkowanie pijany. Jadaczka nie zamykała mu się ani na sekundę. Taki typ prowodyra, pierwszy, co to odezwie gębę. Do tego ekspert, oj taaaaak. Świącik na sto procent zaopatrzył pół Opola w sprzęt, a Mateusz Świdnicki jedzie na boskich silnikach Ryszarda Kowalskiego. II ligi zaraz nie będzie. Ten jest dogadany z tymi, a tamten z tamtymi. Bez mała półtorej godziny analizy taktycznej, kto ile zrobi, który słaby, a kto będzie zapierdalał. Co bieg odpowiednie komentarze, których nie powstydziliby się eksperci NC+. W jego opowieściach mieszał się Leonard Raba z Bartkiem Zmarzlikiem, Łukaszem Kasperkiem i Wojtkiem Załuskim, „bez promila nie wpuszczanym na stadion”. Gość zaserwował także opowieść o ojcu, który chowa gdzieś przed rodziną swoją najcenniejszą pamiątkę z młodości – ręcznie pisane programy z czasów, gdy triumfy święcił nieodżałowany Jerzy Szczakiel. Wszystko to rzucone niby do znajomych, a powiedziane tak głośno, że słyszało dobre pół trybuny.

„Dawniej, to w kolejówce skracali nogi krzesłom – prawił, wskazując na kwitnące poza stadionem ruiny dawnej fabryki wagonów kolejowych – skracali nogi, żeby nie zjeżdżały z dachu. Nic się nie różniła publiczność od dzisiejszej, tylko te krzesła na kolejówce i ludzie na topolach. Dziewięć topoli było, dzisiaj jest jedna i nikt na niej nie siedzi. Trzydzieści lat takiego tłumu nie widziałem – fanatyk wczuwał się w klimat. W ciągu ostatnich pięciu lat bywałem na meczach w Opolu niezwykle często. I faktycznie – ten niedzielny był w pewnym sensie niepowtarzalny.

Herzlich wilkommen auf Landshut

Tymi oto słowy przywitał widoczną i słyszalną rzeszę  niemieckich przyjezdnych (czy cancel culture nie zje mnie za ten drobny chochlik?) opolski prezenter Janusz Stepek. Ten mecz pachniał hitem z kilku co najmniej powodów. Najważniejsze primo – Landshut Devils to czarny koń rozgrywek, a Kolejarz Opole ich potencjalny zwycięzca. Secundo – pojedynek niemiecko-opolski, to idealna okazja zapełnienia trybun. Księstwo Opolskie niejednokrotnie w dziejach znajdowało się pod panowaniem niemieckojęzycznym. Mieszka tu mnóstwo Schlesien – Slązaków, jeśli chodzi o tożsamość, zawieszonych między Polską, a Niemcami. W żadnym innym polskim województwie germańskie wpływy nie są tak widoczne. I był to solidny filar tegoż epickiego eventu.

Trzecia rzecz – wynik w Landshut. Gdyby Kolejarz Opole nie skiepścił pierwszego meczu, hordy Opolan przyszłyby na Wschodnią tylko po to, by odświętować upragniony awans. Zeżreć kiełbę, poprawić serwowanym tu i ówdzie raciborskim. Powrzeszczeć, potańczyć, a na deser nachlać się doszczętnie przed bolesnym, acz szczęśliwym poniedziałkiem w robocie. Wysoka, czternastopunktowa, wygrana Diabłów wróżyła jednak, że może być zacięte widowisko. Na kilka dni przed meczem dostałem informację, że pierwsza partia biletów jest wyprzedana. Po prostu nie mogło być inaczej. Aura również sprzyjała. W niedzielę świeciło piękne październikowe słońce. Byliśmy świadkami drugoligowej odsłony pamiętnego częstochowskiego finału z 2003 roku, kiedy to w 14 biegu Jonsson z Ułamkiem przynieśli nam tyle radości. Własnie, tylko tej radości zabrakło na koniec w Opolu…

Konsekwencja kluczem

Nie wszyscy patrzą przychylnie na zagraniczne drużyny w lidze polskiej. Przypomina się casus Lokomotivu Daugavpils, który dwukrotnie z rzędu wygrał 1. Ligę i nie dostąpił zaszczytu startów w elicie. Stąd też trofeum dla Landshut Devils na pewno nie jest wszystkim w smak. Zwłaszcza, że Niemcy de facto są w polskiej lidze debiutantem. Debiutantem nagrodzonym za konsekwencję i wiarę we własne możliwości. Gdyby spojrzeć na całokształt – możnaby rzec, że Landshut Devils, to zaprzeczenie Wolfe Wittstock. Zadbany stadion, estetyczne kevlary, będący murowanym atutem tor. Organizacja. Huckenbeck, Smolinski, supertalent Bloedorn. Dobre ruchy kadrowe, jak choćby wypożyczenie Berge, czy zastąpienie absurdalnego Niedermaiera niewiele tylko lepszym – ale lepszym – Mariusem Hillebrandem. Kondycja klubów z Bawarii i Brandenburgii, to jak RFN równane z DDR.

Niemcy zagrali skuteczny, bezpośredni, żużlowy futbol. Wykorzystali wszystkie szanse, jakie mieli. Los zesłał im kuriozalny, ciągnący się wieki finał IMŚJ, a Mads Hansen i Mateusz świdnicki nie mieli prawa po tysiąckilometrowej teleportacji busem być optymalnie przygotowani do zawodów tej rangi. To akurat pstryczek w nos GKSŻ, która powinna zwyczajnie zmienić godzinę rozegrania meczu i dać obu drużynom równe szanse.

Niemniej jednak w Opolu zabrakło konkretów i konsekwentnej, równej dyspozycji w kluczowym etapie sezonu. Finalnie zawiódł każdy po trochu. Temu przydarzyły się taśmy, tamten pogubił punkty na trasie. Jeszcze jeden, dotychczasowy specjalista od awansów, nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Inni – wypożyczeni z Ekstraligi – w najważniejszych meczach niekoniecznie sprostali oczekiwaniom kibiców i działaczy. Częściowo zawiódł i wyciosany z marmuru menago, który już na powrocie z Bawarii zaserwował na fejsbuku stricte pożegnalnego posta. Zawiedli także działacze, którzy pomimo szczerych starań i zgromadzenia sporych środków wypuścili z rąk sukces, który był tak namacalny. Tym razem w stawce nie było napakowanej gwiazdami Stali Rzeszów, powstającej z popiołów Polonii Bydgoszcz, bądź świetnych krośnieńskich Wilków. W pewnym momencie Kolejarz wygrywał wszystko i wszędzie. W Landshut na początku sezonu również wygrał – bardzo wysoko. Awans wydawał się niezagrożony. Jednak przy samej mecie zabrakło owej konsekwencji, a wszystkie drobne okoliczności jakby sprzysięgły się przeciwko opolanom.

Puzzle porażki

Cofnijmy się nieco w czasie. Kolejarz Opole zbudował solidną, drugoligową pakę już w 2018 roku. Lider drużyny Woelbert, obiecujący młodzi seniorzy z Częstochowy – Łęgowik i Polis. Niepozbawiony jeszcze żużlowych złudzeń Adrian Gomólski, kapitan Denis Gizatullin, brytyjski wynalazek trenera Żyty – Richie Lawson. I do tego on, cały na biało – Sebastian Ułamek. Świadectwo nielichych aspiracji. Absolutna gwiazda drugiej ligi, potencjalny hit transferowy przebity jedynie przez śp. „Ogóra” oraz Grega Hancocka w baśniowej rzeszowskiej kapeli Ireneusza Nawrockiego. Po drodze na Wschodnią ściągano też z Wysp Charlesa Wrighta, dostrzeżono gdzieś Madsa Hansena, a także kilkukrotnie wzmacniano potwornie słabą formację juniorską, której firmowym produktem był toporny, choć nie do za**bania „Wiedźmin” Kamiński. Projekt firmował Sebastian Ułamek. I osiągnięto ledwie ułamek sukcesu, jak można nazwać czwarte miejsce – za Stalą Rzeszów, TŻ Ostrovią oraz wspieranymi przez Unię Leszno „Niedźwiadkami” z Rawicza. Przyczyny? Słabnący już Sebastian, chimeryczna postawa chłopaków z Częstochowy, niestabilna druga linia. Brak punktów juniorów oraz fatalna atmosfera. Awantury o miejsce w składzie, oskarżenia o różne szachrajstwa. Dlaczego tyle czasu trawię na będący pozornie bez znaczenia sezon sprzed czterech lat? Ponieważ – moim zdaniem – wtedy zrodziła się większość obecnych problemów Kolejarza. Wtedy została obrana droga mająca być Złotym Szlakiem Leto Atrydy. Droga, która – póki co – kończy się widokiem upragnionego celu zza nieprzekraczalnego urwiska.

Złoty Szlak kontynuowano w kolejnym sezonie. Działacze postawili na prawdziwy dobrobyt. Sebę Ułamka zastąpił tandem drugoligowych gigantów: Bjarne Pedersen i Michał Szczepaniak. Zatrzymano Madsa Hansena, a także dwójkę krajowych seniorów – Łęgiego i Oskara. Oprócz tego był jeszcze orbitujący „Giza” i nieobliczalny Ilja Czałow. Mało? Nie zapominajmy o niekwestionowanym dotychczas liderze – Kevinie Woelbercie. Jeśli dobrze liczę, jest to ośmiu seniorów na pięć miejsc w składzie. Co z numerami 6 i 7? Juniorów standardowo wypożyczono. Tym razem niezłych – Patryk Wojdyło i Damian Lotarski nie brzmieli źle. Ten pierwszy do dziś całkiem fajnie jedzie. Stery tego zatłoczonego parostatku chwycił „trenyr” Korbel, a wszystko to zapodano kibicom podczas efektownej, przedsezonowej prezentacji. Sparingowe zwycięstwa z ROW-em Rybnik oraz Orłem Łódź mogły napawać nadzieją, lecz…

Im dalej w las, tym gorzej. Opolanie zawodzili w ważnych spotkaniach. Wyjazdowe porażki w Bydgoszczy, Krośnie i Pile. Okrutna, dwudziestodwupunktowa wtopa u siebie z ekipą znad Brdy… Za postawioną niemałym pieniądzem efektowną fasadą kryła się niewesoła rzeczywistość. Trener bez języka i autorytetu. Zarząd, dużo lepiej znający się na biznesie niż prowadzeniu drużyny sportowej. Niektórym płacono więcej, innym mniej. Jednym bardziej na czas, innym z opóźnieniami. Oprócz tego – powtórka ze Złotego Szlaku 2018. Totalny defekt kondycji sprzętowej i umiejętności jeździeckich zanotował w pewnym momencie Michał Szczepaniak. Częstochowianie jeździli w kratkę, a drużyną targały mniejsze bądź większe konflikty z kasą i walką o skład w tle. Pojawił się także problem z toromistrzem, a w zasadzie z wolą obu stron do współpracy. W decydującej fazie sezonu każdy miał jakieś wtopy na koncie. Bjarne nie był już tak szybki, a i Kevin Woelbert – bożyszcze lokalnych kibiców – notował czasem solidne kalafiory. Dolewając oliwy do ognia zakontraktowano Ernesta Kozę (by nie dać mu ani jednej szansy), natomiast trenyra Korbela zastąpił pod koniec rozgrywek sprawdzony menago Jarek Dymek. Kolejarz awansował wprawdzie do play-off, lecz przegrał w półfinale dwumecz z najlepszym od lat PSŻ-em Poznań. I nie pomógł nawet Erik Riss, wrzucony do składu kosztem Woelberta. Miał być spektakularny awans, a skończyło się kwasem i porażką.

O covidowym sezonie najmniej, gdyż w tym przypadku postawiono na delikatną ewolucję. Pozbyto się Kevina Woelberta (do dziś uważam to za fatalne posunięcie z perspektywy sportowo-wizerunkowej), „odpalono wszystek szrot”, do klubu zaś trafili tylko Rene Bach, Sam Masters oraz wieczny pechowiec Sebastian Niedźwiedź, który szybciutko zerwał więzadło w kolanie, spacerując po parku maszyn… Składem tym razem zarządzał Marek Mróz, wspierany przez kierownika drużyny – kolejnego trenyra – Krzysztofa Basa. Przygarnięto wszystkich jego podopiecznych ze Świętochłowic, aczkolwiek docelowo Marek Mróz żonglować miał na juniorce podrzucanymi z Falubazu myszkami. Jechał Raztaki, Raztaki i trzeba przyznać, że numery 6-7 zaczęły wreszcie punktować. Na liderów wyrośli: nowy kapitan – Oskar Polis oraz Australijczyk Masters. W odstawkę poszedł Bjarne Pedersen. Wydawało się, że klub zrobił krok w dobrą stronę, lecz…  zaczynając sezon od dwóch porażek, trudno nadrobić straty. Nie wystarczyło. Krosno było po prostu nie do pokonania, a loteryjnych momentami play-offów zabrakło. Tym razem kadrę czekała rewolucja. Złoty Szlak vol.4.

Ostateczna konfrontacja

Thorsell. Kudriaszow. Polis. Hansen. Brzozowski. Świdnicki/Kowalski. Krzykowski. Prowadzeni przez wysoko w Gnieźnie ocenianego Piotra Mikołajczyka. Po trzech sezonach odszedł z klubu dobrze zżyty z fanami Hubert Łęgowik. Poza drugim juniorem skład ten wyglądał na taki, który mógłby i w I lidze zawalczyć. Pomimo braku oczywistego konkurenta, tym razem włodarze chcieli być ultrapewni awansu i każdą pozycję obsadzili potencjalnym koksem. Koniec z walką o miejsce w składzie. Koniec z wynalazkami. Koniec patrzenia, gdy tak bardzo chciano dotknąć.

Efekt? Wygrane osiem meczów z rzędu. Menago wzbudzający szacunek zawodników. Świetny Thorsell. Kapitalny Kowalski. Rewelacyjny Świdnicki. Jego 15 punktów (21, jeśli weźmiemy pod uwagę punkty zdobyte przez jednostkę FGM) w Daugavpils – fantastyczna jazda. Jedyne słabe ogniwo, czyli Kamil Brzozowski, zastąpiony na kluczowe mecze kolejnym ekstraligowym gościem – Mateuszem Tonderem. Ochy, achy, ze wszystkich stron. Wizualizacje remontu stadionu i pierwsze, tak naprawdę chyba pierwsze graniczące z pewnością myśli i plany: „Co, jeśli awansujemy?”. Możni sponsorzy, doskonała organizacja klubowych spraw przez człowieka-instytucję: Magdę Gątkowską. Brak przecieków, że coś tam jest nie tak. Po drodze do finału Kolejarz zaliczył jedną jedyną wpadkę w Rawiczu. A mimo to, nie udało się. Klątwa? Pech? Złośliwy zbieg okoliczności? To ostatnie po części tak, lecz gdy porównany drogę Kolejarza Opole z Wilkami Krosno… Podobna publiczność, podobny potencjał, podobny (choć w drugą stronę) atut własnego toru. Podobnie mocne nazwiska. W przypadku opolan – w mojej opinii – brak jednak wizji, spojrzenia na kilka zakrętów wprzód.

Gdy umilkną fanfary

 Człowiek moro zaciska kciuki do białości. Po dziewięciu biegach gospodarze prowadzą sześcioma. Stadion kipi i trzeszczy. Na „koronie” stoją po trzy rzędy dusz. Po pierwszej serii szedłem do kibla całą przerwę na równanie. Emocje sięgają zenitu, a ja oglądam jakbym pierwszy raz był na żużlu. Poza parkingiem nie potrafię obecnie stać i wrzeszczeć z kibicami. Nie ten gatunek emocji. Choć sercem z Kolejarzem, obiektywnie czuję, że może być na noże. W dziesiątym „Smoli” wychodzi na podwójne prowadzenie wraz z chudziutkim Norickiem Bloedornem. Cisza. Hansen wyszarpuje 2:4. Konsternacja. Moro mówi, że teraz wszystko trzeba wygrać, że nie ma miejsca na porażkę. Jakiś dziadek z tyłu krzyczy, że on to p**rdoli, że idzie do domu, bo nie awansują i nie chce na to patrzeć. Pojawia się czynnik wątpliwości.

W dwunastym jest cudownie. Wrzawa, tłum faluje. Moro skacze i ryczy. Na trzecim kółku defekt Madsa Hansena. Z 5:1 dla Kolejarza robi się 3:2. Opolanie pod ścianą, a MachinenGewehr-42 naładowany. W trzech ostatnich biegach przewaga musi zwiększyć się o 10 punktów. Okazuje się to niewykonalne, gdy wsadzony z taktycznej Smolinski obejmuje prowadzenie w 14 biegu. Nie ma gwizdów, ani buczenia. Słychać niemy okrzyk płaczących w duszy trybun i piszczałki przyjezdnych z Landshut. Brak złudzeń, Opole zostaje w II lidze. Stadion otula grubym kocem psychosfera klęski (jedno z mych ulubionych sformułowań). Sporo kibiców opuszcza stadion. Moro najpierw się odgraża, potem wyzywa, później macha łapami, lamentuje, a na koniec wychodzi by wrócić za kilka chwil z browarem, aby oglądać ceremonię zwycięzców. Mówi komuś, że jutro wyjeżdża do Niemiec i chciał mieć dobre party w ostatni dzień… Robi mi się smutno, po raz pierwszy od początku meczu zaczynam z nim rzeczowo dyskutować.

Co dalej?

Menadżera już nie ma. Mads Hansen jest nierealny. Thorsell, to zawodnik ponad poziom II Ligi. Przepis o gościu ulegnie zmianie. Głośno też o innych nowinkach regulaminowych. Juniorzy? Nie zrobiono wystarczająco dużo, by zatrzymać Pawła Trześniewskiego. Oddano Mateusza Dula, w którym sztab szkoleniowy widocznie potencjału nie dostrzegł. Nie wydobyto wystarczająco z świętochłowickich „wychowanków”. Oskar Polis? Wciąż bardzo utalentowana, tykająca bomba zegarowa. Kibice? Sponsorzy? Działacze? Na pewno zawiedzeni, wściekli, rozczarowani. Dzień później poszedł w mediach artykuł, że na bankiecie zwyzywano potwornie Bartka Kowalskiego. Jestem w stanie sobie to wyobrazić. Pamiętam, jak po domowej porażce z Polonią Bydgoszcz w sezonie ’19 jeden z członków zarządu szyderczo bił w stronę obcokrajowców brawa, mówiąc: „Gwiazdy j**ane, tylko pieniądze byście chcieli brać”. W drugoligowej scenerii akcje z „szychami” są na porządku dziennym, vide prezes Kolejarza Rawicz drący się z polewaczki na kibiców z Opola. Quo vadis, Kolejarzu? Złoty Szlak się kończy, a Imperium nie zbudowano. Czy za rok ujrzymy kolejną odsłonę tego samego spektaklu? W tych samych strojach, tej samej scenerii, lecz z mocno zmienioną obsadą aktorską? Czy wreszcie ktoś, myśląc o kolejnym sezonie, zastanowi się trochę i pomyśli nie na chwilę, lecz na kilka kroków w przód. Rewolucja, ewolucja czy stagnacja? Okaże się już niebawem. Pewne jest to, że całe grono osób żyjących Kolejarzem, członkowie klubu, osoby funkcyjne, otwierający bramę Grzesiu, wspaniali kibice, oni wszyscy zasługują na to, by otworzyć wreszcie butlę szczęścia.

Strużka dymu na niebie

Diabły z Landshut skaczą w strugach lejącego się szampana. Żużlowcy Kolejarza spacerują po torze, kręcąc ze zrezygnowaniem głowami. Na trybunach zostało kilkuset najwierniejszych. Święto przerodziło się w stypę. Magda, nieoceniona dla opolskiego żużla osoba, która wkłada w klub całe serce, ogarnia dekorację zwycięzców. Widzę, że robi wszystko by powstrzymać erupcję wulkanu emocji. Chwilami wyobrażam sobie, co by było, gdyby. Przez minione kilka sezonów wiele razy tworzyłem wizje mistrzowskiej fety i swojego uczestnictwa w tejże. Wizja ta rozmywa się, niczym eteryczna strużka dymu z dogasającego grilla milknąca w nieskazitelnym błękicie opolskiego nieboskłonu. Siedziałem cztery godziny na dupie, a jestem wyczerpany. Wraz z Kobietą i teściami wstajemy i zbieramy się, nasłuchując kibiców skandujących: „Gdzie jest Po-lis? Gdzie ka-pi-tan?” Łysy kierownik drużyny rozkłada ręce w stronę trybun. A ja mam w głowie tylko dym, słońce i przemożną chęć namalowania tego słowem.

By the way, fajnie do was przemówić po kilku miesiącach.

DAMIAN KLOS

One Thought on Żużel. Opolskie impresje, czyli spóźniona anatomia zwycięskiej porażki przed milionami widzów
    Mateusz Bernacki
    13 Oct 2021
     12:35pm

    Świetny felieton,aż założyłem konto żeby to powiedzieć xD Fajne to nawiązanie do Diuny,a analiza nastrojów na stadionie w stolicy polskiej piosenki palce lizać (w końcu z pierwszej ręki).Piękny balans między słowotokiem Sierakowskiego,trafnością,szczerością i subtelnymi przytykami Koerbera i moim gustem 😀

Skomentuj

One Thought on Żużel. Opolskie impresje, czyli spóźniona anatomia zwycięskiej porażki przed milionami widzów
    Mateusz Bernacki
    13 Oct 2021
     12:35pm

    Świetny felieton,aż założyłem konto żeby to powiedzieć xD Fajne to nawiązanie do Diuny,a analiza nastrojów na stadionie w stolicy polskiej piosenki palce lizać (w końcu z pierwszej ręki).Piękny balans między słowotokiem Sierakowskiego,trafnością,szczerością i subtelnymi przytykami Koerbera i moim gustem 😀

Skomentuj