Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jeśli ktoś spoza środowiska żużlowego słyszy nazwę Haruhschi i pytany jest o pochodzenie marki najczęściej wskazuje Japonię. Jak się jednak okazuje, marka Haruhschi pochodzi z Niemiec. Dziś słynie z produkcji doskonałych tarczek sprzęgłowych oraz tego, że ich twórca nazywany jest potocznie „dziadkiem z szopy”. O tym jak producent tarczek z Niemiec  zdobywał przed laty żużlowy rynek w rozmowie z przedstawicielem generalnym firmy Michaelem Walczakiem, który – o czym mało kto wie – sam sprawdza, jak się czuje zawodnik na motocyklu podczas jazdy po torze.

 

Na początek naszej rozmowy proszę powiedzieć, w jaki sposób powstała marka Haruhschi, która dziś jest doskonale znana na rynku producentów tarczek sprzęgłowych.

Wszystko zaczęło się już w latach 60. ubiegłego wieku. Dwóch Panów, a zarazem przyjaciół, ścigających się na długim torze – Harms oraz Uhlig – mieli problemy z ówczesnymi skrzyniami biegów produkowanymi przez firmę Norton. Przez rodzinne koligacje poznali Pana  Schimkowskiego, który był konstruktorem maszyn. Jemu zdradzili swej problem a nowo poznany kolega problem szybko i skutecznie rozwiązał. Schimkowski, który pasjonuje się po dziś dzień udoskonalaniem pewnych rozwiązań nie dość, że tamtą skrzynię biegów „zmodyfikował” na lepszą, to oczywiście szybko zaczął pracę nad własną, która byłaby przeznaczona do wyścigów torowych. Pod koniec lat 60. wyglądało to już tak, że Pan Harms skupiał się na startach, a Pan Uhlig zaczął skupiać się na działaniach marketingowych wokół nowego tworu Pana Schimkowskiego. Tak naprawdę mieliśmy więc trzy w jednym. Był inżynier, był człowiek od „reklamy” oraz ten najważniejszy, czyli zawodnik testowy. Dosyć szybko nowa skrzynia biegów zyskała wielu zwolenników. Wtedy też powstała nazwa Haruhschi, która jest niczym innym jak skrótem od nazwisk – Harms, Uhlig oraz Schimkowski – HAR-UH-SCHI. Podejrzewam, że wymyślił ją nie kto inny jak Pan Uhlig, który zajmował się marketingiem. Warto podkreślić, że Panowie nigdy nie mieli wspólnej działalności. Każdy z nich działał na rynku osobno, ale bardzo ściśle ze sobą współpracowali. Trzy ogniwa były sobie nawzajem potrzebne.

Z tego co mi wiadomo, po skrzyniach biegów były jeszcze choćby ramy motocyklowe.

To prawda. Po skrzyniach przyszła kolej na ramy do motocykli na długim torze i tu Pana prawnie zaskoczę, były w pewnym czasie również motocykle pod nazwą Haruhschi. Ich produkcja za długo nie przetrwała, ale startował na nich między innymi słynny Bobby Schwartz czy Fin, Kai Niemi. Schimkowski skonstruował również kosz sprzęgłowy. 

Największą popularność marce przyniosły jednak tarcze sprzęgłowe.

Na początku lat 70.  Schimkowski opracował własną recepturę okładzin do tarczek. Sam wykonał pierwsze egzemplarze i wykonuje je po dziś dzień. W latach 70. ubiegłego wieku, podobnie jak skrzynie biegów, rozpropagował je w żużlu Pan Uhlig i do dziś jest to wiodący produkt marki Haruhschi. W tamtych latach zaczęły one się cieszyć taką popularnością, iż pewnym momencie Schimkowski nie był w stanie nadążyć z ich produkcją. Takie było na rynku zapotrzebowanie.

Pan Schimkowski w żużlu ma pseudonim „dziadek z szopy”?

Tak (śmiech – dop.red.). Bardzo wąskie grono osób w ogóle wiedziało, gdzie znajduje się produkcja tarczek. Były to informacje nazwijmy to mocno strzeżone i po dziś dzień towarzyszy nam pewna „aura” tajemniczości. Nikomu nie zależało na tym, aby zdradzić miejsce ich produkcji. Dochodziło do takich sytuacji, że tarczki kupowano po to, aby nie z nich korzystać, ale odkładano je na bok, aby inni  zawodnicy… z nich nie korzystali. W pewnym momencie padło hasło, że oryginały robi „dziadek z szopy” i tak już zostało (śmiech -dop.red.). To była chyba końcówka lat 80.  Schimkowski jest sędziwym człowiekiem i stąd przydomek „dziadek”. 

Na czym dokładnie polega Pana role w „biznesie tarczkowym”?

Parę lat temu zacieśniliśmy naszą współpracę i określiliśmy jej pola. Ja zajmuje się marketingiem oraz dystrybucją, a właściciel wyłącznie skupia się nad ich produkcją. 

Konkurencja na rynku to z pewnością znany szeroko Holger Lund…

Dokładnie tak. Rynek jest podzielony na nasze tarczki oraz tarczki Holgera. Nie ukrywam, że Holger dominuje na rynku, ale jak w każdym „biznesie” dla jego rozwoju konkurencja jest konieczna. Co ciekawe, a to mogą zdradzić, Holger w pewnym momencie wypełnił rynek tarczkami, było to w momencie, kiedy u Schimkowskiego stanęły moce przerobowe. Zaczęło brakować tarczek dla zawodników i wtedy na rynku pojawił się Holger Lund.

Rozumiem. Tarczki to tylko lub aż tarczki. Czym różnią się te z szopy od tych produkowanych przez firmę HL?

Dobre pytanie. Najbardziej obrazowo i najprościej można odpowiedzieć tak, że różnica jest taka jak pomiędzy coca-colą a pepsi colą. Niby to samo, a finalnie jednak nie. Coca-cola jest na rynku jedna i niepowtarzalna. Tak samo tarczki Haruhschi. Na pewno nasze tarczki są bardziej wytrzymałe od konkurencji. Wiele powinno wyjaśnić też to, że Holger Lund był kiedyś dystrybutorem naszych tarczek…

Jak wygląda zdobywanie rynku w żużlu. Jeśli zawodnik korzysta z tarczek HL, to nie ma szans na współpracę z Wami?

Nie, nie (śmiech – dop.red.). Tak daleko nie idziemy. Nie wiem jak podchodzi do tego tematu konkurencja, ale u nas dla każdego zawodnika drzwi stoją otworem. Zawodnik ma prawo korzystać z produktów takich, jakie chce. Jak wspomniałem, konkurencja na rynku być musi, jak w każdym biznesie. Uważam, że zawodnicy sami powinni mieć prawo wyboru czy chcą korzystać z tarczek tego czy innego producenta. Nie jesteśmy zamknięci na klientów Holgera i tak jak on, mamy też w różnych ligach swoich „ambasadorów”. Wymieniał ich nie będę, aby nikogo nie pominąć. 

Ile tarczek zużywa zawodnik podczas jednego sezonu?

Zawodnik z tak zwanego topu zużywa około stu tarczek w sezonie. Tak bym to oszacował. 

Koszt jeden tarczki Haruhschi to…

Obecnie około czterdziestu euro.

Proszę powiedzieć, co zawodnikowi dają dobre tarcze sprzęgłowe?

Zacznijmy od tego, że tarczki służą do właściwego przeniesienia mocy z silnika na koło. Tarczka jest więc bardzo ważna w momencie startowym. Produkty Haruhschi charakteryzują się tym, że w momencie puszczenia sprzęgła nie dochodzi do mocnego „uderzenia”. Moc silnika przenoszona jest płynnie, bez dźwigania, czyli podnoszenia się przedniego  koła. Tym samym zawodnik maksymalnie może wykorzystać moment startowy. Haruhschi daje delikatny „poślizg”, ale jest duża kontrola trakcji. Tym samym, dojazd do łuku jest lepszy. Nasze tarczki, jak mówiłem, mają większą wytrzymałość i dają zawodników lepszą kontrolę nad motocyklem w momencie startu. 

Przed tarczkami Haruhschi kto „rządził” na rynku w tym segmencie części do motocykli żużlowych?

Przed Haruhschi były tarczki choćby Jawy, ale one też nie do końca spełniały oczekiwania wszystkich zawodników. 

Jest coś takiego jak plan rozwoju Waszej działalności na następne lata?

Oczywiście. Ustaliliśmy pewne cele do zrealizowania i powiem tyle, że z roku na na rok nasza produkcja się zwiększa. Wszystko zmierza zatem we właściwym kierunku. 

Silniki GM rozreklamowali kiedyś Egon Müller czy Shawn Moran swoimi sukcesami. Najlepszy ambasador w historii Haruhschi to?

Wie Pan, nie było takiego zawodnika. Tarczki swoją karierę zaczęły od długiego toru, później próbowano ich w Niemczech na torach klasycznych, a później wyszły poza kraj produkcji, choćby na rynek szwedzki czy duński. To poszło samoczynnie jakoś bez, jak Pan to nazwał, „ambasadora”.

Jest Pan najbliższym współpracownikiem tajemniczego wciąż Schimkowskiego. Z tego co wiem, to biznes to jedno, ale Pan sam jest, co ważne podkreślenia, czynnym pasjonatem tego sportu. 

Dokładnie tak. Żużlem, jak to często bywa, zaraziłem się od mojego taty, który po raz pierwszy zabrał mnie na żużel. „Szczepienie” było udane. Do dziś się fascynuję z tą różnicą, że kiedyś kupiłem sobie motocykl i zacząłem sam próbować jeździć. Chciałem zobaczyć jak to jest poczuć żużel „namacalnie”. Nie ukrywam, okupiłem to sporym bólem w historii moich jazd, ale na pewno było warto. Do dziś, jak czas pozwala, staram się wyjeżdżać na tor. 

Maciej Janowski korzysta z Waszych produktów, a Bartosz Zmarzlik jest klientem Holgera Lunda.

To prawda (śmiech – dop.red.). Cieszymy się z sukcesu wszystkich naszych zawodników, ale jak powiedziałem nie szalejmy. To nie rywalizacja stajni w Formule 1. Być może i Bartek kiedyś sięgnie po nasze produkty. 

Teraz będzie prywatnie, aczkolwiek z pewnością retorycznie. Współpraca ze słynnym „dziadkiem z szopy” jest opłacalna?

Gdyby nie była, to pewnie bym się na nią nie zdecydował (śmiech – dop.red.). Określenie dziadek do Pana Szymkowskiego przylgnęło na stałe, ale każdemu z nas życzę takiej werwy intelektualnej i fizycznej w jego wieku. 

Pan Schimkowski dalej strzeże swojej prywatności czy nowe czasy zmieniły taktykę „ochrony danych osobowych”  mistrza od tarczek sprzęgłowych?

Nic się zmieniło. Tradycja podtrzymana. Pośrednikiem między klientami, a słynną „szopą” jestem tylko ja. Spokój twórcy słynnych tarczek pomaga mu w pracy (śmiech – dop.red.).

Dziękuję za rozmowę.

Ja również. Korzystając z okazji pozdrawiam wszystkich kibiców żużla. 

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA