Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

30-letni Marcel Szymko, były zawodnik Wybrzeża Gdańsk, Polonii Piła i Stali Rzeszów, wciąż ma ochotę na ściganie. W tym roku po raz trzeci odnowił licencję i szuka klubu, w którym mógłby wznowić przerwaną przed trzema laty karierę.

 

– Podczas egzaminu licencyjnego we Wrocławiu odnowiłeś uprawnienia. To trzeci raz, gdy zdobywasz dokument uprawniający do ścigania się na żużlu. Mówią, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, a ty zaczynasz po raz kolejny…

– Tak, ale w tym powiedzeniu chodzi o to, że woda płynie i nie ma możliwości wejść do tej samej wody dwa razy… Chcę startować na żużlu, a warunkiem podstawowym jest posiadanie licencji. Nie mogłem jej wykupić jak w innych krajach, musiałem przystąpić do egzaminu.

– Dlaczego odnowiłeś licencję?

– Jeszcze zimą pojawiła się propozycja, były wstępne rozmowy. Finalnie nie dogadaliśmy się. Rozmowy były impulsem, by podejść do egzaminu.

– Liczyłeś, jak długo trwał twój rozbrat z żużlem? Kiedy ostatni raz startowałeś w zawodach ligowych?

– Wystartowałem w ostatnim spotkaniu Polonii Piła w sierpniu 2019 roku. Zdobyłem 13 punktów i bonus. Tor był, jak to się dziś ładnie mówi, selektywny. Wtedy udowodniłem, że jeszcze mogę „coś” zrobić na torze. Szkoda, że klub z Piły miał problemy finansowe.

– Zaraz miną trzy lata od tych zawodów, a to był przecież jednorazowy epizod. Tak naprawdę regularnie jeździłeś w 2017 roku w barwach rzeszowskiej Stali. Miałeś zatem ponad cztery lata przerwy… Zawodnicy często podkreślają, że ważny jest „rytm” startowy, który pozwala utrzymać odpowiednią formę.

– To prawda, ale nie siedziałem z założonymi rękoma. Kontaktu z motocyklem żużlowym nie straciłem, choć na tor wyjeżdżałem raczej sporadycznie. Jestem po AWF, dbam o zdrowie i kondycję. Pracuję jako trener judo w klubie w Pruszczu Gdańskim  razem z Tomaszem i Sławomirem Tałachami. Jestem przekonany, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa na żużlu.

– W ubiegłym roku byłeś mechanikiem Rasmusa Jensena. Rezygnacja jest związana z powrotem na tor?

– Nigdy nie odmawiałem nikomu pomocy. Przed rokiem Rasmus poprosił mnie o pomoc, dlatego pojawiłem się w jego boksie. O kolejnym sezonie nie rozmawialiśmy, ale – biorąc pod uwagę moje plany – byłoby nieco utrudnione. 

– Po definitywnym zakończeniu jazdy na żużlu będziesz mechanikiem, czy raczej trenerem? 

– Praca w roli mechanika była dla mnie tymczasowa. Ogromną satysfakcję sprawiała mi praca z młodzieżą. Na szkółkę żużlową mam jednak jeszcze czas. Na razie walczę o powrót na tor… 

– Nie masz dość tego wszystkiego? Ciągłej walki o skład, udowadniania innym? 

– Gdybym nie chciał, to bym tego nie robił. Nikomu nie będę próbował udowadniać, że potrafię jeździć. Jeśli ktoś we mnie nie wierzy, to raczej nie zmieni zdania. Robię to dla siebie. Mam też ludzi, którzy we mnie wierzą. Mam w sobie wewnętrzną motywację, by robić to co kocham – czyli jeździć na żużlu. To najsilniejszy bodziec. Nie jestem zawodnikiem spełnionym. Myślę, że jeszcze wszystko przede mną.

– Pochodzisz z żużlowej rodziny. Startował twój wujek Grzegorz, tata Piotr, ale ty i brat Cyprian żadnego z nich nie mieliście okazji zobaczyć na torze. Skąd zatem ten wybór?

– Żużel był w naszym domu od zawsze. W domu mówiło się o żużlu, chodziło na zawody. Mógłbym nawet powiedzieć, że wychowałem się na stadionie. Urodziłem się w lutym, a jak znam swoich rodziców, to już w kwietniu 1992 roku, w wózeczku zacząłem pojawiać się na zawodach. Podobno jako pierwsze słowo wypowiedziałem „żużel”…

– Podobno – po ślubie twoich rodziców – mama nie zgodziła, by tata jeździł na żużlu…

– Nie wiem, trzeba by zapytać rodziców, ale chyba nie do końca jest to prawda. Na pewno po tragicznym wypadku wujka Grzegorza, który zginął w wypadku drogowym potrącony na motocyklu przez pijanego kierowcę, pojawiały naciski ze strony całej rodziny, by tata zrezygnował z uprawiania tej niebezpiecznej dyscypliny. 

– Dlaczego zatem rodzice zgodzili się na jazdę twoją i Cypriana?

– Żużel jest bardzo niebezpieczny. I mama, i tata bali się o nas, o nasze zdrowie. Wyszli jednak z założenia, że lepiej będzie, jeśli będzie robili to, co kochamy. Tata od początku był naszym mentorem, prowadził nas, uczył. No i oczywiście dbał, byśmy mieli na czym startować. Bywało różnie, nie zawsze osiągało się sukcesy. To była trudna, ale pouczająca szkoła żużla. Ukoronowaniem kariery na minitorze jest brązowy medal mistrzostw Polski wywalczony w 2007 roku. 

– Wiele lat spędziłeś w tym „dziecięcym” żużlu. Jak myślisz, czy droga przez minitor jest właściwa? 

– Miniżużel jest bardzo drogim sportem i dla wielu może to być bariera trudna do pokonania. Myślę jednak, że to jest dobry kierunek, by kształtować dzieci przez sport. Na początku przygody ze speedwayem nie są najważniejsze wygrane i sukcesy. Kluczową postacią jest trener, który nauczy adepta techniki i dobrych nawyków. Potem przyda się to w dorosłym żużlu.

– Przejście na duży tor było trudne?

  Poszło bardzo sprawnie. Po sześciu, może siedmiu treningach przystąpiłem do egzaminu na licencję w Toruniu. Zdałem za pierwszym razem.

– W dorosłym żużlu, poza sukcesami w rozgrywkach młodzieżowych, nie zawsze szło najlepiej. Dlaczego? Czego brakowało, by osiągać większe sukcesy?

– Przede wszystkim krucho było ze sprzętem, dobrym motocyklem. Pamiętam 2012 rok. Startowałem jako junior i przed sezonem otrzymałem dobry silnik. Zaczęło się fajnie, wystartowałem w eliminacjach krajowych do mistrzostw świata juniorów. Potem był udany mecz z Rzeszowem, pokonałem nawet trzykrotnego mistrza świata Jasona Crumpa. Niestety silnik uległ awarii. Poszedł do serwisu, ale po powrocie nie miał już takiej dynamiki. 

– W 2014 roku w ekstralidze nie było dla ciebie za bardzo miejsca. Trafiłeś na głęboką rezerwę, a … jeździłeś cały sezon, zdobywając sobie miejsce w składzie… 

– Tak. Jedynym krajowym zawodnikiem był wtedy Artur Mroczka. Miał do niego dołączyć Renat Gafurov. Nie startował, czekał na paszport, który miał mu pozwolić startować w roli krajowego zawodnika. Sprawa się ciągnęła. Dostałem szansę i starałem się ją jak najlepiej wykorzystać.

– Klub miał wtedy problemy z płynnością finansową, zawodnicy nie dostawali pieniędzy za spotkania. Jak udawało ci się należycie przygotować sprzęt do zawodów?

– To był trudny okres dla wszystkich. Dla mnie również. Miałem dwadzieścia dwa lata, pierwszy rok seniorski, kontrakt zawodowy i od razu debet na koncie. Proza żużla. Motory napędzałem ambicją i sercem, ale fajnie było. 

– Tata w roli trenera… Pomagało czy raczej niekoniecznie?

– Tata faktycznie miał problem, bo nie chciał słyszeć zarzutów, że nas foruje. Dlatego od nas zdecydowanie więcej wymagał. Nie było to dla nas problemem. Jestem przyzwyczajony do ciężkiej pracy. Pracowaliśmy za dwóch.

– Niedawno pojawiłeś się na szklanym ekranie. Zagrałeś w filmie „Żużel”. W jaki sposób zostałeś aktorem?

– „Aktor” to w moim przypadku za dużo powiedziane. Wystąpiłem w filmie – należałoby powiedzieć. Udział zaproponował mi Witek Albiński. Pojechałem na casting, po spotkaniu otrzymałem informację, że moja kandydatura została zatwierdzona.

– Przypadła ci rola mechanika Benka. To był twój wybór? Nie myślałeś o roli „zawodniczej” jak Tadeusz Kostro?

– O wszystkim decydowała reżyser, Dorota Kędzierzawska.

– Jak wyglądała praca na planie?

– Wszystko było świetnie zorganizowane. Spodziewałem się wielu pracowników, ale ich ogromna ilość zaskoczyła mnie. Nie spodziewałem się, że przy produkcji filmu pracuje aż tyle osób, ale … tam każdy miał co robić. Najpierw kręciliśmy kilka dubli tej samej sceny, a potem – już przygotowani – robiliśmy to w wersji finalnej do innej kamery. To była ciężka, choć przyjemna harówka. Czasem praca nad sceną trwała kilka godzin, a efekt w filmie trwał ledwie kilka sekund. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Miło wspominam czas spędzony na planie tego filmu.

– Ile czasu zajęła ci ta praca?

– W sumie na planie spędziłem ponad miesiąc. Dwa tygodnie byłem w Rzeszowie, potem kolejne trzy tygodnie spędziłem w Tarnowie. Z tego co usłyszałem w tym filmie pobiliśmy rekord kręcenia. Standardowo jeden film kręci się dwa-trzy tygodnie. 

– Można powiedzieć, że mógłbyś w tym czasie zagrać w dwóch innych produkcjach… Kiedy robiono zdjęcia do filmu? 

– Uczestniczyłem w nagraniach w 2016 roku. Rok później, już bez mojego udziału, kręcono sceny na torze w Tarnowie. 

– Obcowałeś ze ludźmi filmu, znanymi postaciami jak Paweł Wilczak czy Karolina Gruszka. Jak wspominasz z nimi spotkania?

– To, zresztą jak cała ekipa, profesjonaliści. Na planie wszyscy ciężko pracowali, a po pracy okazywali się normalnymi ludźmi, z którymi można spokojnie porozmawiać. Zresztą, podobnie jest w żużlu. Wielcy herosi, „niedostępni” w parkingu, po zdjęciu kasku i kombinezonu są bardzo towarzyskimi osobami.

– Czy mieliście wpływ na kształt filmu? 

– Tak, reżyser i cała ekipa słuchała naszych sugestii: moich, Tadka Kostro czy innych osób z naszego środowiska. Poza tym dawano nam sporo miejsca na wykazanie się. Mieliśmy ogólny zarys sceny, a na planie próbowaliśmy odegrać to tak, jak to naprawdę wygląda.

– Widziałeś film przed premierą?

– Nie, nie było takiej możliwości. Na premierze zobaczyłem, jak to wszystko wyszło. Moim zdaniem został pięknie nagrany. To dla mnie „znak rozpoznawczy” Doroty Kędzierzawskiej. Pokazuje żużel od „naszej” strony. Myślę, że to jest interesujące dla widza i to nie tylko żużlowego fana…

– Opinie o filmie są różne. Nie brakuje głosów krytycznych, ze dyscyplina została pokazano zbyt czarno, mrocznie. Nasz mistrz, Bartosz Zmarzlik powiedział, że ten film nie promuje wcale żużla…

– Każdy ma prawo do własnej oceny. Znałem scenariusz filmu i wiedziałem o czym będzie, choć wiadomo finalny efekt zobaczyliśmy dopiero w kinie. To film fabularny, na pewno nie „dotyka” nikogo osobiście. Pokazuje wiele sytuacji, jakie były i są w żużlu. Żużel jest trudny i to zostało zaprezentowane w filmie. Moim zdaniem stanowi on element promocji naszej dyscypliny. Być może ktoś, kto zobaczy film w kinie, będzie chciał zobaczyć jak to wszystko wygląda na stadionie.

– Wróćmy do żużla. Kiedy zobaczymy cię na torze?

– Nie podam dokładnej daty, bo rozmowy trwają. Powiedziałem jednak A, to trzeba powiedzieć B. Aż do Z. Konsekwentnie.

– Jesteś przygotowany sprzętowo?

– Kompletuję sprzęt, choć nie da się ukryć, że to dość kosztowna sprawa. Staram się to robić tak, by nie nadszarpnąć zbytnio domowego budżetu. Jestem otwarty na współpracę ze sponsorami. Zainteresowanych zapraszam do kontaktu.

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Tomasz Rosochacki