Mirosław Berliński FOT. FACEBOOK WYBRZEŻA GDAŃSK
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mirosław Berliński – ostoja Wybrzeża. Najskuteczniejszy strażak w Trójmieście. Niegdyś utytułowany zawodnik, potem kierownik drużyny, wreszcie szkoleniowiec. W ukochanym Gdańsku i z Gdańskiem na dobre i na złe. Zawsze pod ręką, zawsze gotowy służyć radą i pomocą. Kiedy się wali i pali – nie boi się podejmować najtrudniejszych nawet wyzwań, nie oczekując nic w zamian. Prawdziwy brat-łata. Wspomnieniami z toru i refleksjami o teraźniejszości podzielił się w naszej rozmowie.

 

Pozwól, że na początek sprawdzę trochę, jak u Ciebie z pamięcią. Podam nazwiska w kolejności zajętych miejsc od siódmego do pierwszego, a Ty odpowiesz z jakich to zawodów. Dla ułatwienia dodam, że rzecz dotyczy 13 lipca 1980 roku?

Nie kończ. Finał MIMP w Lesznie, który wygrałem po dodatkowym wyścigu z Grzegorzem Sterną. Wtedy pecha miał Wojtek Żabiałowicz. To z nim jedyny raz przegrałem podczas rundy zasadniczej, w nomen omen, 13. biegu. Jak tu nie wierzyć w przesądy. Miał po czwartej serii komplet i był faworytem. Niestety w ostatnim wyścigu został wykluczony i walczył „tylko” o brąz. 

To teraz przekonaj Czytelników, że nie znałeś wcześniej pytania?

Nie dzwoniłeś. Nie musiałeś. Takie wydarzenia pamięta się latami. Akurat proporczyk z tego turnieju wisi u mnie nad biurkiem, więc data regularnie się utrwala. 

Dwóch Krzystyniaków, Żabiałowicz, Kępowicz, Sterna, Szkobel, Kępa, Klimowicz, Olszak – było się z kim ścigać, a przy tym na obcym torze?

Pamiętam doskonale ten dodatkowy bieg. Grzegorz jechał wtedy na motocyklu pożyczonym od Benka Jądera. Wygrałem start, nie ukrywam, Grzesiek był bardzo szybki. Prowadziłem przez dwa okrążenia, a na trzecim Grzegorz poszedł szerzej, zrobił długą prostą i chciał mi wjechać w krawężnik pod lewy łokieć. Wyczułem go, zamknąłem bramę przy wewnętrznej, a rywal nie mógł już utrzymać rozpędzonego motocykla i przeleciał przez moje tylne koło. Dojechałem okrążenie „rundy honorowej” i zdobyłem tytuł. Naturalnie przy aplauzie na stojąco miejscowych kibiców, bo przecież Sterna był z Leszna (śmiech). To ciekawe, ponieważ wcześniej Wojtek Żabiałowicz w starciu z Grzegorzem wykonał identyczny manewr, Grzesiek jemu również „przefrunął” przez tylne koło, tylko tutaj arbiter wykluczył Żabę. Byłaby współcześnie kolejna kontrowersja do omówienia w Magazynie Ekstraligi (śmiech).

Twój tato, pan Bogdan, przez siedem pierwszych sezonów startował z powodzeniem w potężnym wówczas Rybniku. Kiedy miałeś dwa latka przeniósł się nad morze i zdobywał przez dziewięć kolejnych lat punkty dla Wybrzeża. Na Śląsku 4 razy osiągnął DMP, w Gdańsku tylko srebro i brąz – warto było?

Sportowo pewnie na pozór tak to wygląda, ale z perspektywy czasu uważam, że podjął dobrą decyzję. W Rybniku był wtedy dream team i bardzo duża konkurencja. W Gdańsku można było się wybić. Skorzystał z tej możliwości. W Rybniku nie miał takiej siły przebicia, a szczęśliwie akurat odezwało się Wybrzeże. 

Ty z kolei 16 lat w barwach Gdańska, jednak z przerwą w roku 1984. Pamiętasz co sprawiło, że nie pojawiłeś się wtedy na torach?

Przed sezonem mieliśmy zgrupowanie kadry w Ferganie, to Uzbekistan, gwoli ciekawostki. Tam mieliśmy treningowe zawody przeciw reprezentacji ZSRR, bo tak się ten kraj wówczas nazywał. Podczas tego sparingu odniosłem poważną kontuzję. Ówczesny kierownik drużyny pan Ratajczyk, nikogo na siłę nie namawiał do startu, ale ja byłem młody, głodny ścigania, chciałem podnosić umiejętności, więc zgłosiłem akces i wystąpiłem na torze. Paradoksalnie to był ostatni trening i ostatni wyjazd na tor podczas tego zgrupowania. Pojechałem z Jankiem Krzystyniakiem i dla mnie zakończyło się dramatycznie. Pewnie dziś wróciłbym wcześniej do ścigania, ale wtedy było jak było z opieką i poziomem medycyny, więc straciłem cały sezon. 

Największe sukcesy odnosiłeś jako junior?

Fakt. Trochę się tego zebrało. Srebrny Kask, Brązowy Kask, MDMP, pary, indywidualnie. Jest czym się pochwalić. Wtedy Gdańsk dysponował silną formacją młodzieżową. W zwycięskim, tarnowskim finale MDMP z 1983 roku, wystąpiliśmy w składzie: Darek Stenka, Piotr Żyto, Roman Fedeczko, Krzysztof Fedeczko i moja skromna osoba. 

Co miałeś w szkole z historii?

(Śmiech) Zawsze bardzo dobry. I to była sprawiedliwa ocena (śmiech).

W dorosłym speedwayu tylko dwa srebra DMP, ale przez 16 lat wyśrubowałeś klubowy rekord. Długo nikt się nie zbliży?

Tak się złożyło. Po zakończeniu ścigania też pozostałem w klubie. A to jako kierownik drużyny, czy zawodów, a to opiekun szkółki, a to samodzielny trener. Staram się pomagać ile mogę i potrafię. Liczę, że wreszcie to moje osiągnięcie ktoś przebije. Cały czas ciągnęło i ciągnie do żużla. Praktycznie wciąż jestem przy klubie, nawet jeśli nie pełnię żadnej oficjalnej funkcji, to pojawiam się na stadionie. Właściwie w rok po odwieszeniu kevlaru, już zostałem kierownikiem zawodów. To był sezon 1993, a od 1995 zostałem kierownikiem drużyny. Potem przyszła pora na pracę szkoleniową. 

Prawdziwy człowiek-orkiestra, do tego z praktyką, tylko jako toromistrz nie pracowałeś?

O, nieprawda. Mistrzostwa Europy Par w Gdańsku. Kołodziej, Kościecha, tego trzeciego nie pamiętam. I tam byłem toromistrzem. 

Bywały momenty, że Wybrzeże miało aspiracje, super skład, znakomitość trenerską z doskonałym dossier i wszystko się… waliło. Wtedy sięgano po Berlińskiego, bo był pod ręką. Ty robiłeś co należało, układałeś klocki, a po uratowanym sezonie – dziękujemy. Niejeden by się zjeżył i rzucił to wszystko?

Widać nadaję się na strażaka. Tylko raz dotąd zaproponowano mi funkcję trenera prowadzącego zespół od początku do końca, na własny rachunek. A tak. Kiedy się waliło i paliło, Berliński nie odmawiał, był na podorędziu przychodził i porządkował. Czegoś brakowało, coś należało poukładać od nowa, poprawić. Angażowałem się. Myślę też, że wywiązywałem się z roli. Nigdy nie rezygnowałem, nie poddawałem się bez walki. Mam sentyment do Wybrzeża, służy mi nadmorski klimat. Dziś na piedestale, jutro odsuwają. Trudno, taka kolej rzeczy. Pokornie przyjmuję, co życie przynosi. Jeśli ponownie zadzwonią, znowu będę gotów. Pewnie mało jest takich ludzi. Mówiąc kolokwialnie, niejeden by to pieprznął i już by go tam nie było. Ja jestem takim człowiekiem, że powściągam nerwy i rozgoryczenie. Tak mnie wychowali rodzice, pielęgnujemy te zasady z żoną w domu i jest nam z tym dobrze. Jak najmniej złych emocji. Bazuję na tym, by nigdy nie mówić „nie”, gdy proszą. Trzeba pomóc, mogę i umiem, to dlaczego miałbym odmówić?  Sądzę, że największe znaczenie w tym wypadku mają lata startów i ogromny sentyment do klubu. Miewałem jeszcze w trakcie kariery propozycje zmiany barw, jednak uważałem, że co Gdańsk, to Gdańsk. Tak mam do tej pory. Przeżyłem trochę tych spadków, awansów, kolejnych degradacji. Nazbierało się tego. Bez przerwy coś się działo. Jak nie rywalizacja o utrzymanie, to walka o powrót ligę wyżej. Barwne, ciekawe czasy. 

Był moment, że wokół Wybrzeża pojawili się „obcokrajowcy”. Andreas Marynowski na przykład?

Takie mieliśmy czasy. Nie dało się legalnie wyjechać. Niewielu miało paszporty, wizy. Trzeba było każdorazowo wypełniać opasłe wnioski. Samoloty krajowych rejsów Gdańsk-Kraków latały więc przez Niemcy i nie NRD. Żartowano, że lotnisko Tempelhof w Berlinie Zachodnim, to nasz krajowy port lotniczy. Andrzej po wyjeździe, nazywanym wtedy przez propagandę PRL ucieczką, wracał z niemieckim paszportem do Gdańska. Pościgać się z licencją RFN, ale już nie w barwach Wybrzeża, pomóc sprzętowo, odwiedzić rodzinę i kolegów. Żelazna kurtyna nie pozwala wychylić nosa na świat. Z „uciekinierów” robiono oficjalnie potępieńców. Żeby wyjechać musiałeś praktycznie zostawić wszystko i narazić bliskich w Polsce na pewne nieprzyjemności. 

Bardzo pomagał Roman Wieczorek, też polski Niemiec, eks-zawodnik Wybrzeża?

Zgadza się. On zarobił w Niemczech trochę „prawdziwych” pieniędzy, nie tych ówczesnych, bezwartościowych złotówek przed Balcerowiczem i hiperinflacją. Mógł więc, stać go było, chciał i pomagał. Części, akcesoria nie były w ogóle praktycznie dostępne w Polsce. Jak ktoś wyjechał startować do Anglii, to czasem coś przywiózł, a raczej przemycił. Niewiele tego było. Prezentowaliśmy się wtedy w lidze jako klub, nieco jak krewny z Zachodu na ubogiej prowincji, nie umniejszając nikomu. Pod względem ubioru, motocykli, osłon byliśmy półkę wyżej. Cały zespół dysponował nowymi Goddenami, mieliśmy piękne, białe kombinezony. W tamtym czasie niespotykany, inny świat. To wszystko zawdzięczaliśmy śp. panu Romanowi Wieczorkowi.

Podobno Godden był bardzo dobrym, elastycznym silnikiem, którego funkcjonalność zniszczyło stopniowe tłumienie, przy okazji obniżania dopuszczalnej głośności?

Rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo z czasem do Goddenów przylgnęła taka łatka. Faktem jest, że stopniowo wychodziły z użycia wraz z obniżaniem głośności. Tak bywa z silnikami. Nie były już tak skuteczne jak w początkowej fazie zdobywania rynku. Te angielskie konstrukcje nie przetrwały ewidentnie próby czasu, a raczej próby decybeli. Ja miałem w czasie kariery swój ukochany silnik, jeszcze dwu zaworowej Jawy. Dziecko Majora – tak to się wtedy potocznie u  nas nazywało, a to dlatego, że od A do Z przygotowywał mi go Roman Kowalewski, mechanik klubowy Wybrzeża, zwany Majorem. 

Koszty też były znacznie niższe?

Pół sezonu mogłeś przejechać bez remontu. Po dziesięciu meczach i treningach plus turnieje – dopiero przegląd. Znacznie mniejsze koszty. Mieliśmy mechaników klubowych. Sprzęt też był własnością klubu. Mechanicy byli i ze starszego pokolenia, choćby Piotr Małek, ale też młodsi, rekrutujący się z grona byłych zawodników jak Krzysztof Fede. Oni nam to składali, przygotowywali. Sprzęt nie odgrywał aż takiej roli jak współcześnie. Nie trzeba było fortuny, żeby efektywnie rywalizować. Powrotu jednak nie ma. Nie mam złudzeń. Teraz to trochę przypomina Formułę1. Co 20 biegów przegląd. Horrendalne kwoty. Według mnie może być w krótkim czasie jeszcze gorzej, a speedway na świecie się kurczy. Coraz mniej liczących się krajów, coraz mniej zawodników. 

Nabory przy tym nieliczne i kiedy przyjdzie trzech, z czego dwóch z miejsca się nie nadaje, to i tak trzeba szkolić wszystkich, bo nie ma chętnych?

Wszystko co mówisz niestety jest prawdą, Zgadza się. Jeszcze niedawno na nabór przychodziło nawet dwustu chłopaków. Nie przesadzam. Teraz przychodzi dwóch, najwyżej trzech i na pytanie na czym już jeździł, tylko wywraca oczami, bo nie siedział dotąd na niczym co ma dwa koła i silnik. Ale szkolić musisz, bo kary, bo limity. Nie tędy droga. Rozumiem, że inne czasy, inne pokolenie, że te potężne nabory nie wrócą, ale coś z tym fantem trzeba począć. Lata temu funkcjonowała taka teoria, że najlepsi kandydaci, to chłopcy ze wsi, bo oni od dziecka ujeżdżali wszystko co warczało. Obecnie nawet to się zmienia. Sam nie rozumiem na czym to polega. Czołówka Ekstraligi zarabia doskonałe pieniądze. To powinno kusić. Nie wiem co powoduje, że tak niewielu się garnie. Może ciężka, mozolna praca, wyrzeczenia, wkładany wysiłek bez najmniejszej gwarancji sukcesu. Chyba tak to działa – niestety. Lepiej dobrze się bawić. Z zażenowaniem konstatuję, że jeśli młody ma dać coś od siebie, to bardzo ciężko mu to przychodzi. Znak czasów. Kiedyś jak chciałeś spotkać się z kumplami, to szedłeś na boisko, a dziś komórka i gierki. 

Jest jakaś recepta na poprawę?

Nie mam pojęcia. Są organizowane campy. Reklamowane w mediach. Przyjeżdżają współczesne gwiazdy, a mimo to oddźwięk nie zachwyca. Komputer, komórka, a charakteru chłopaki nie mają. Łatwiej zostać modelem na wybiegu niż żużlowcem. 

W Gdańsku ponownie aspiracje, ponownie plan awansu i znowu problemy, mam wrażenie, głównie z własnym torem, który z perspektywy telewizyjnego oglądacza, najbardziej nie leży miejscowym?

Na pewno trochę racji masz, ale tor mamy jaki mamy. To dosyć stara nawierzchnia, przemielona. Przez to niezbyt plastyczna. Zrobić z nią cokolwiek rewolucyjnego zwyczajnie się nie da. Tam gdzie sjenit nie ma jeszcze postaci mączki tylko granulek, możesz rano zrobić kopę, a popołudniu beton. U nas tak nie można. Nie dopasujemy, mimo starań, toru do zawodników. Z konieczności to żużlowcy muszą po prostu przeczytać ten owal i się dokleić. Nie odwrotnie. Na stan nawierzchni nie ma co narzekać po nieudanych zawodach. Jacek Ziółkowski stwierdził kiedyś bardzo mądrze przed kamerami, że na tor można wszystko zrzucić, bo on nie odpowie. Przykład Krystiana Pieszczka, któremu też nie zawsze idzie idealnie. Stwierdził, że tor jest jaki jest, nagle inny nie będzie i na takim trzeba się do niego przykleić i jechać. Zdrowe podejście. 

Na koniec słówko o Karolu Żupińskim. Wejście smoka, delikatne wyhamowanie, drugi oddech, a teraz wyraźna zadyszka. Twoja opinia?

U Karola nie dzieje się nic niepokojącego na dłuższą metę. Ma potencjał, ma talent. Udźwignie. A takie wahnięcia formy, to chleb powszedni u tych młodych chłopaków. Dajmy mu czas i spokój. Odpłaci. To bardzo młody chłopak. Bez presji i wymagań pojechał znakomity sezon otwarcia, gdy miał 16 lat. Teraz doszedł stres, oczekiwania, a to nie pomaga. Ja jednak wierzę w Karola. Jestem pewien, że jeszcze pokaże co potrafi.

Twoja opinia o pomyśle powiększenia Ekstraligi do dziesięciu zespołów?

Jestem za i podpisuję się pod pomysłem obiema rękami. Więcej spotkań, większa rotacja zawodników, więcej możliwości odrabiania potencjalnych strat po np. kontuzji kluczowego zawodnika. Ja widzę tylko korzyści, tym bardziej, że w pierwszej lidze czołówka jest wyrównana i dosyć mocna. Nie patrzmy na kwestię poszerzenia tylko przez pryzmat coraz mniej licznych dream team`ów. Jeśli mamy rozwijać dyscyplinę, to starty z najlepszymi, należy pomnażać nie ograniczać. Druga linia zespołów ekstraligowych też miałaby więcej możliwości doszlusowania do czołówki.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Ja także dziękuję za pamięć, za miłą rozmowę, pozdrawiam kibiców i Twoją rodzinkę także.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI