Żużel. Marvyn Cox: Każde zawody w Polsce obserwował pełen stadion. Baraż z Rybnikiem zapamiętam do końca życia (WYWIAD)

fot. Tomasz Rosochacki
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Marvyn Cox nigdy nie został mistrzem świata, zwyciężył „tylko” w kategorii juniorów, ale przez wiele lat był pewniakiem zespołów, w których startował. Był gwiazdą angielskiego Poole i szwedzkiej Valsarny. Pokochali go też kibice gdańskiego Wybrzeża, barwy którego reprezentował przez sześć kolejnych sezonów.

Trwa pandemia koronawirusa, dlatego naszą rozmowę muszę rozpocząć od pytania o zdrowie twoje i najbliższych…

Dziękuję, czuję się dobrze, podobnie zresztą jak i moja rodzina. To straszne, co pandemia koronawirusa wyrządziła na świecie. Uderzyła nagle, paraliżując cały świat. Wskutek wirusa zmarło wiele niewinnych osób. Koronawirus ciągle atakuje i umierają lidzie. Często odchodzą bliscy i osoby, które znamy…

Pod koniec roku zmarł po długiej chorobie Zenon Plech

Tak, to była tragiczna wiadomość, która dosłownie ścięła mnie z nóg. Do dziś nie potrafię pogodzić się z myślą, że nie ma już Super Zenona. To był wspaniały człowiek i wybitny zawodnik.

Przypomnij, w jakich okolicznościach poznałeś Zenona Plecha?

Gdy zaczynałem swoją karierę na początku 1980 roku, Zenon był już wielką gwiazdą światowego żużla. Pamiętam wiele niedzielnych spotkań, gdy na stadion Rakiet w Rye House przyjeżdżała drużyna Hackney, której Zenon był gwiazdą. 

Zenon Plech na arenie międzynarodowej osiągnął wiele laurów. Zdobył m.in. dwa medale indywidualnych mistrzostw świata. Mam jednak wrażenie, że w Polsce, szczególnie po zakończeniu kariery jakby zapomniano o jego osiągnięciach. Na Wyspach Brytyjskich zawsze witano go owacyjnie. Jak myślisz, dlaczego?

Był znakomitym zawodnikiem. Osiągał świetne wyniki, ale po zawodach miał zawsze czas dla kolegów, kibiców. Nikomu nie odmawiał pomocy, rozmowy. Był po prostu sympatycznym facetem.

W jaki sposób znalazłeś się w Gdańsku?

Zimą, pod koniec 1990 roku zadzwonił do mnie John Davis i pytał mnie, czy chciałbym startować w Polsce. Powiedział, że w niedzielę są świetne połączenia lotnicze do Warszawy, a w sobotę nawet do Gdańska. Do tego na miejscu jest osoba, która doskonale zna język angielski. Jak powiedział, że chodzi o Zenona Plecha, to już byłem zdecydowany… Nigdy na pierwszym miejscu nie stawiałem pieniędzy, ale na ludzi, którym mogłem ufać. Zenon był taką osobą, dlatego bez obaw podpisałem kontrakt w Gdańsku. 

W Wybrzeżu ścigałeś się przez sześć kolejnych sezonów. To był twój jedyny klub w polskiej lidze. Podobnie zachowywałeś się w Anglii czy Szwecji, gdzie jeździłeś dla Poole czy Valsarny. Czy startując w Polsce nie miałeś propozycji zmiany barw klubowych? 

Przyznaję, pojawiały się takie oferty. Nigdy nie miałem bezpośredniego, oficjalnego kontaktu z działaczami tych klubów. Pojawiały się jednak zapytania różnych osób „czy nie chciałbym porozmawiać o startach w tym czy innym klubie”. Byłem zadowolony z podpisanego kontraktu w Gdańsku. Nie miałem powodów, by rozglądać się za innym klubem. Zenon Plech znakomicie wszystko organizował. Miałem przygotowany przelot, transport na stadion, hotel. Na miejscu czekali na mnie świetni mechanicy, którym mogłem zaufać. Nigdy nie było problemów z pieniędzmi. Co roku czekał na mnie nowy kontrakt, który potem skrupulatnie realizowano. Moim zadaniem było ścigać się na torze, bo tak zarabiałem. Gdyby coś nie grało, to pewnie i rozważyłbym te propozycje, ale w Gdańsku miałem naprawdę znakomite warunki. Zresztą nawet bałem się wspomnieć o tych propozycjach Plechowi, bo nie chciałem psuć naszych dobrych relacji. 

Nie wiem, czy zauważyłeś, ale w Gdańsku kibice z ogromnym sentymentem wspominają Johna Davisa i Ciebie. Wprawdzie dla Wybrzeża ścigali się wielcy profesjonaliści i mistrzowie świata jak Tony Rickardsson, Greg Hancock, Sam Ermolenko czy Nicki Pedersen, to jednak w was widzą prawdziwe legendy. Jak myślisz, dlaczego?

To bardzo miłe. Myślę, że ma związek z otwarciem polskiej ligi dla zawodników. Jak pamiętam wszystko zainicjował Hans Nielsen, który podpisał kontrakt w polskiej lidze. Z Johnem Davisem byliśmy pierwszymi, którzy zaczęli swoje starty w polskiej lidze właśnie w Gdańsku.

Powiedziałeś, że miałeś dobry kontrakt w polskiej lidze. Wielu zagranicznych zawodników tworzy budżet na sezon opierając go głównie o zarobki w Polsce. Jak to było w twoim przypadku?

Na pewno są to inne zarobki. W tamtym czasie Wybrzeże zaoferowało mi dobre pieniądze, ale nigdy – gdybym miał to odnieść do zarobków w Anglii – nie były to potrójne czy choćby podwójne stawki. Zresztą do Polski nie przyjechałem wyłącznie po pieniądze. W lidze angielskiej sześć lat (1984-1989 – dop. aut.) reprezentowałem Oxford, gdzie ciągle byłem w cieniu Hansa Nielsena, Simona Wigga czy Martina Dugarda. Chciałem nadal się rozwijać, ścigać z najlepszymi. Wydawało mi się, że Oxford nie da mi nic więcej, o byciu liderem mogłem tylko pomarzyć. Wtedy Neil Evitts zapytał mnie, czy nie chciałbym zmienić klubu. Tak trafiłem do Bradford, potem do Poole i moja kariera zaczęła nabierać rozpędu. Ciągle szukałem okazji, by rozwijać się i podnosić swoje umiejętności. Polska liga również miała mi pomóc stać się lepszym zawodnikiem.

Pamiętasz swoje występy w gdańskim klubie? 

Mam wiele wspaniałych wspomnień. Najbardziej utkwił mi mecz w Rybniku, który decydował o awansie do ekstraligi. W Gdańsku wygraliśmy minimalnie i w Rybniku musieliśmy obronić tę przewagę. Do Rybnika pojechało mnóstwo kibiców z Gdańska. Wrzawa była niesamowita. Pamiętam, że zdobyłem wówczas komplet punktów i z kibicami świętowaliśmy wielki sukces. Tego nigdy nie zapomnę… Zresztą, jak sobie przypomnę, to każde zawody w Polsce obserwował pełen stadion. To było naprawdę wspaniałe.

Wybrzeże, Poole, Valsarna… W każdej drużynie byłeś liderem zespołu, ale w mistrzostwach świata nie szło Ci najlepiej… Dlaczego?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na takie pytanie. Masz rację, w lidze osiągałem dobre wyniki. Potrafiłem zdobyć komplet punktów w Poole czy Polsce, ale potem było Grand Prix i występ był mizerny. To było frustrujące. Szczerze mówiąc Grand Prix nie przypadło mi do gustu. Czułem się trochę jak w szkole: to można robić, tego nie. Wszystko było zaplanowane przez organizatorów, nie było żadnych odstępstw. Najgorsze, że co chwila zmieniano zasady.

Tuż przed premierą Grand Prix znajdowałeś się na żużlowym topie. W finale światowym w Vojens zająłeś szóste miejsce. W lidze mówiono o tobie Mister Maximum. Wydawało się, że wielka kariera stoi otworem przez tobą?

Generalnie rzadko wybiegałem w przód, raczej nie planuję. Każde zawody traktowałem tak samo poważnie. Skupiałem się na każdym wyścigu. Zawsze zależało mi, by jak najlepiej wykonać swoją pracę. Miałem taki moment, gdy wszystko szło znakomicie. Wsiadałem na motocykl, stawałem na starcie i… wygrywałem. Poczułem, że mogę zawojować świat, stanąć na podium mistrzostw świata…

Start Grand Prix był powiązany z rewolucją sprzętową. Wtedy pojawiły się motory z silnikami leżącymi. Twój tuner, Otto Weiss także zainteresował się tą konstrukcją, ale odnosiłem wrażenie, że na początku został trochę w tyle. Miało to wszystko wpływ na twoje wyniki? Co zastopowało twoją karierę? 

To nie był sprzęt, ani Grand Prix… Pokonały mnie kontuzje. Do dziś mam w oczach kraksę z 28 maja 1998 roku. Podczas zawodów w Poole złamałem nogę. Trafiłem do szpitala. Kości zespolono śrubami, założono specjalne płytki, ale kości i tak nie chciały się zrastać. Lekarze mówili początkowo o dziewięciomiesięcznej przerwie, ale potem ciągle wydłużali ten czas. Dwanaście miesięcy, czternaście… Do tego pod koniec kuracji przydarzył mi się wypadek samochodowy. On definitywnie przekreślił szanse powrotu na tor. Musiałem zakończyć karierę.

Nie żałujesz decyzji, że kiedyś zdecydowałeś się być żużlowcem?

Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Zawsze chciałem być żużlowcem. 

Nie zmieniłbyś nic, by osiągnąć więcej?

Poszukałbym osoby, która prowadziłaby mnie szczególnie na początku kariery. Myślę, że osiągnąłbym lepsze wyniki, gdybym miał takie wsparcie. 

Czujesz się zawodnikiem spełnionym?

O mistrzach pamiętają wszyscy, o reszcie najczęściej się zapomina. Każdy, kto decyduje się być żużlowcem marzy o tytule mistrza świata. Mi się nie udało, ale nauczyłem się akceptować swoje życie. Oczywiście, zawsze mogło być lepiej. Do mistrzostwa czegoś zabrakło, choć pamiętam, że miałem taki fantastyczny tydzień, gdy w jedną sobotę wygrałem mistrzostwo Europy juniorów, a w następną – byłem mistrzem w Anglii. Niczego jednak nie żałuję.

Po skończeniu kariery zawodniczej nie zniknąłeś z żużla. Pracowałeś jako mechanik m.in. Todda Wiltshire’a. Jak nawiązaliście współpracę?

Na początku pomagałem Mikaelowi Maxowi. Później mój niemiecki mechanik Mike zaczął pracować u Wiltshire’a. Gdy Australijczyk zakwalifikował się do Grand Prix, Mike przyszedł do mnie z propozycją, by mu pomóc. 

Mieszkałeś w Niemczech, w Szwecji. Nie potrafisz usiedzieć w jednym miejscu?

Po prostu szedłem za pracą… W Vastervik byłem trenerem juniorów. Spędziłem tam siedem fajnych lat pracując z młodymi żużlowcami. Pełniłem też funkcję menedżera drużyny. Zdobyliśmy złoto w 2005 roku, a także srebro i dwa brązowe medale. Niestety, klub zbankrutował i musiałem poszukać nowego zajęcia. 

Nadal pracujesz w Szwecji?

Tak. Mieszkam w Vastervik. Pracuję w obsłudze technicznej elektrowni nuklearnej w Oskarshamn. Zajmuję się serwisem sprzętu. Do pracy mam godzinę jazdy samochodem. 

Twoja żona pochodzi z Tajlandii. W jaki sposób się poznaliście?

Wakacje z reguły spędzałem w ciepłej Tajlandii. Tam na wyspie Phuket poznałem Noi. Spotykaliśmy się, potem zaprosiłem Nalinee do Szwecji. Pamiętam, jak mój serdeczny przyjaciel, Tommy powiedział, że powinienem się ożenić. Pobraliśmy się w Walentynki. 

Panująca pandemia krzyżuje twoje plany?

Tak, wszystko jest trochę poblokowane. Zwykle pracowałem przez sześć miesięcy w Szwecji. Pod koniec pracy przylatywała Noi i razem na kilka tygodni jechaliśmy do rodziny w Anglii, a na zimę – do Tajlandii. Wirus zatrzymał mnie teraz w Anglii. Niedawno dostałem pierwszą dawkę szczepionki, czekam na drugą i mam nadzieję, że będzie coraz lepiej.

Szwecja, Anglia, Tajlandia. Jak kraje radzą sobie z wirusem? Są jakieś różnice?

Wszyscy zmagamy się z tym okropnym wirusem. Wszędzie wygląda to podobnie. Musimy robić wszystko, by go pokonać. Myślę, że po zaszczepieniu ludzi za sześć, maksymalnie dwanaście miesięcy wrócimy do normalności. Ale na razie musimy przetrwać. 

Utrzymujesz kontakt z kolegami z toru, Johnem Davisem czy Steve Schofieldem?

Mam kontakt z Johnem. Dzwonimy, wymieniamy się życzeniami na Facebooku. Parę lat temu byłem w Poole, razem obejrzeliśmy zawody, wspominaliśmy dawne czasy. Ze Stevem nie mam kontaktu. Wiem, że był jakiś czas w Australii, ale wrócił do Anglii. 

A tu w Gdańsku?

Mam cały czas kontakt z Markiem Derą, z którym wymieniamy się pozdrowieniami na Facebooku.

Dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję. Korzystając z okazji chciałbym pozdrowić wszystkich kibiców żużla w Polsce, a przede wszystkim wyjątkowych fanów Wybrzeża Gdańsk! Wierzę, że niedługo będziemy mogli się zobaczyć. Uważajcie na siebie!

Rozmawiał TOMASZ ROSOCHACKI

2 komentarze on Żużel. Marvyn Cox: Każde zawody w Polsce obserwował pełen stadion. Baraż z Rybnikiem zapamiętam do końca życia (WYWIAD)
    Kuluarom i wrocławskim kombinatorom śmierć
    31 Mar 2021
     9:38pm

    Cox to był gość! Jak ze startu wyszedł ostatni, to zwykle już po pierwszym okrążeniu prowadził. Był niesamowity. Oglądałem go na żywo jako dzieciak, ale te emocje pamiętam do dziś. To był zupełnie inny żużel, dużo ciekawszy niż dzisiaj.

Skomentuj

2 komentarze on Żużel. Marvyn Cox: Każde zawody w Polsce obserwował pełen stadion. Baraż z Rybnikiem zapamiętam do końca życia (WYWIAD)
    Kuluarom i wrocławskim kombinatorom śmierć
    31 Mar 2021
     9:38pm

    Cox to był gość! Jak ze startu wyszedł ostatni, to zwykle już po pierwszym okrążeniu prowadził. Był niesamowity. Oglądałem go na żywo jako dzieciak, ale te emocje pamiętam do dziś. To był zupełnie inny żużel, dużo ciekawszy niż dzisiaj.

Skomentuj