Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Miał tu pojawić się felieton o przepięknej imprezie na PGE Narodowym, która po raz kolejny oczarowała mnie swoim przepychem. Druga runda cyklu przechodzi do historii jednak bez większego echa po tym, jak polski żużel ze znaną dla siebie regularnością zaserwował kolejny skandal, grandę i cyrk na oczach tysięcy zdezorientowanych kibiców. I mimo tego, że żużel to sport piękny, wspaniały i wyglądający jak najlepsza belgijska pralina w cudownym opakowaniu, to po jego otwarciu dostajemy… coś zupełnie gorszego. Tak moi drodzy, miłość do żużla to często bardzo trudne uczucie.

 

Jakby to powiedziała pewna reporterka telewizyjna: „Bo szyny tory były złe…” 

Wszystko zaczęło się jeszcze w piątek, kiedy w Krośnie na kompletnie rozwalającym się torze zawodnicy Cellfast Wilków Krosno i Abramczyk Polonii Bydgoszcz nie potrafili nawiązać walki z rywalem, lecz w pełnym skupieniu usiłowali po prostu dojechać do mety. Już wtedy, jak na dłoni widać było, że z tą nawierzchnią jest spory problem i ciężko było uwierzyć, że do kolejnego meczu, który ma się tu odbyć za dwa dni uda się przeprowadzić torową rewolucję. No, ale na logikę człowiek sobie tłumaczył, że pewnie od soboty rano na stadion przy Legionów wjadą walce i miejscowi działacze staną na głowie, poświęcą wieczór przy grillu i warszawskim Grand Prix, żeby tylko takiego wizerunkowego blamażu nie powtórzyć. Zdaniem ludzi sympatyzujących z zielonogórskim Falubazem żużlowej Magdy Gessler nie było, więc i rewolucja udać się nie mogła, a tor po niedzielnych obradach oraz słownych przepychankach przed kamerami Canal+ uznano za nieregulaminowy, podpierając to naukowym eksperymentem z śrubokrętem w roli głównej. Nikt na tor nie wyjechał, nikt go nie sprawdził namacalnie. Nieregulaminowy, jak w podręczniku i już. No więc bądź tu kibicu mądry.

I tu całe sedno tej całej żużlowej farsy, którą w Krośnie oglądaliśmy (i pewnie długo śledzić będziemy) się znajduje. Zakładając, że ta decyzja jest naprawdę słuszna, jedyna, którą jury mogło podjąć, nie zrobiono wystarczająco wiele, by to stanowisko potwierdzić, scementować. W mojej subiektywnej ocenie, w niedzielę wieczór, oczekując na kapitalnie zapowiadającą się sportową rywalizację, otrzymałem kolejny marnej jakości spektakl, gdzie słowo grało przeciwko słowu, opinia przeciwko opinii – i tu zaznaczę również wyraźnie – także opinie zawodników, wśród których byli chętni by chociaż próbę toru odjechać, potwierdzić osąd rozjemców całego zamieszania i zamknąć sprawę z jednoczesnym przypieczętowaniem walkowera oraz wszystkich skutków jego przyznania. Dodajmy, bolesnych dla krośnieńskiego żużla skutków.

Nie mam nic do Falubazu Zielona Góra, nie mam nic do Wilków Krosno. To mogłyby być każde dwie inne drużyny z żużlowej mapy Polski. Mam ogromne pretensje do całego procesu i tego, w jaki sposób przez takie „akcje” odbierany jest żużel poza środowiskiem, które ten sport uwielbia. Mam wrażenie, że my po prostu nie potrafimy przeżyć sezonu bez choćby jednej awantury, gdzie na pierwszym miejscu nie stoi dobro sportu i sportowej rywalizacji, a jedynie interesy poszczególnych podmiotów, czy nawet ludzi. Nie kupuję tłumaczenia i chowania się za zdrowiem zawodników, kiedy oni sami deklarują chęć wyjazdu na tor. Pewnie, że jazda w czwórkę to nie to samo, co treningowe kółka, ale dlaczego nie mówiliśmy o tym w piątek?! Dlaczego nie mówiliśmy o tym oglądając równie żenujące sceny w Poznaniu (DME), czy nawet idąc po bandzie – dlaczego nie alarmowaliśmy o przerwanie warszawskiej rundy Grand Prix, kiedy zawodnicy wpadali w naprawdę niebezpieczną koleinę na drugim łuku? Hipokryzja, czy akurat wtedy zdrowie zawodników było jakby mniej ważne? Zwyczajnie dajemy kibicom pretekst, by dziś mówili i pisali o cyrku, zabijaniu żużla i wałkach. Kciuk uniesiony triumfalnie w górę przez jednego człowieka z ekipy gości, wychodzącego z narady jury też w tym wszystkim nie pomaga.

Mam głębokie przekonanie, że sport znów nie wygrał. Być może jestem zbyt naiwny i 'romantyczny’, ale przecież gospodarze również mogli przewidzieć całą sytuację, wykonać jakiś ruch wyprzedzający, choćby wysłać pismo do centrali i Zielonej Góry z prośbą o przesunięcie tego meczu, danie sobie czasu na dopracowanie i zrobienie tego toru jak należy, a żeby na końcu wygrał właśnie sport. Do tego, zaproponować, by wszystkie koszty, jakie poniósłby klub z Zielonej Góry w związku z przełożeniem meczu pokryć z kasy klubu z Krosna. Nierealne? No pewnie nie.

Pamiętam taką scenę ze Szklanej Pułapki 3, kiedy Bruce Willis dostał kolejne zadanie od arcyłotra. Nasz bohater miał w adamowym stroju przejść się po najbardziej niebezpiecznej części Harlemu, targając na sobie wielki znak z napisem „Nienawidzę czarnuchów!”. Mam nieodparte wrażenie, że żużlowi decydenci działają niejednokrotnie podobnie, z tym, że ich do tego żaden antagonista nie zmusza. A kibice jak ci mieszkańcy Harlemu, wpadają w osłupienie, które chwilę później przeradza się w złość, hejt i frustrację, że ktoś u góry robi ich w balona, a  jeszcze do tego okrada z czasu i pieniędzy. Nie, nie róbmy tak. Żużel musi być transparentny dla kibica, bo to ten kibic, chcemy, czy nie chcemy utrzymuje tę dyscyplinę przy życiu. Inaczej cały ten kram nam się zwinie, a ostatni zgasi światło. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że będzie to ktoś z żużlowych działaczy.

***

O Grand Prix w Warszawie będzie słów kilka. Sobotnia impreza, jak już pisałem na wstępie znów mnie oczarowała. Głównie swoim przepychem i rozmachem oraz tym, że organizator zadbał, żeby widz czuł, że uczestniczy w czymś wyjątkowym. Ciarki? Oczywiście, że miałem. Warszawska runda jest przepiękna i nawet jeśli sportowo kolejny raz rozczarowuje, a na najwyższym podium znów nie stanął Polak, to obiema rękami mogę podpisać się pod postulatem, by mistrzowska runda na PGE Narodowym była stałą pozycją cyklu do końca istnienia świata. Czy można zrobić coś, by ten tor (oprócz tego, że miał miejsca niebezpieczne) był bardziej widowiskowy? Cytując Tadeusza Sznuka napiszę, że „nie wiem, choć się domyślam”. Intuicyjnie czuć, że do pełnej satysfakcji i radochy z tej sztucznej nawierzchni naprawdę brakuje niewiele. Na 23 biegi, które oglądaliśmy w Warszawie może 5 było takich konkretnych, powodujących, że przez cztery okrążenia człowiek patrzył na nie z wypiekami na twarzy i nie myślał o ustawiających się przy wodopoju kolejkach. Da się.

Wygrał, co jest na pewno sporym zaskoczeniem Max Fricke i szczerze tego sukcesu mu gratuluję. Jeśli nawet Australijczyk nie namiesza jakoś szczególnie w całym cyklu, to TAKIE zwycięstwo, w TAKIM miejscu musi dodawać pary na cały sezon. Jeśli chodzi o występ Biało-czerwonych to przede wszystkim wielki niedosyt muszą czuć zarówno Bartosz Zmarzlik i Maciej Janowski. Obaj byli skuteczni i szybcy, ale gdzieś przeszarżowali w swoich półfinałach i chyba dokonali złych wyborów. Jeszcze przed losowaniem półfinałowych pól startowych byłem przekonany, że czwarte niesie, daje spory handicap i może być najlepszym wyborem. Doskonale wykorzystał to dwa razy właśnie Max Fricke, choć jak na zaprzeczenie mojej teorii zero w półfinale przywiózł Tai Woffinden. To jednak jest już gdybanie, z jednoczesnym ujmowaniem zawodnikowi Falubazu jego doskonałej dyspozycji tego wieczora. A tego absolutnie robić nie można.

Gratuluję organizatorom. Żużel na PGE Narodowym po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że ten sport jest piękny i o taki jego wizerunek dbajmy.