Żużel. Mariusz Staszewski: Ekstraliga kusi, ale mam jeszcze sporo do zrobienia w Ostrowie

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mariusz Staszewski to urodzony w… Drezdenku, były zawodnik Gorzowa z epizodami w kilku innych klubach. Karierę właściwie kończył… dwa razy. Z Heusden-Zolder ma diametralnie różne wspomnienia, ale to w Belgii został srebrnym medalistą indywidualnych mistrzostw Europy. Po odwieszeniu kevlaru na kołku zakotwiczył w Ostrowie, gdzie od kilku lat wykonuje znakomitą robotę, szczególnie z najmłodszymi. Mówią o nim „najzdolniejszy trener młodego pokolenia”. O refleksjach i planach opowiedział w naszej rozmowie.

Z okazji niedawnych urodzin Sto lat i spełniania marzeń jubilacie.

Nie dziękuję żeby nie zapeszać.

Jak z Drezdenka dostać się do Gorzowa i zostać żużlowcem?

To akurat nie był mój wybór, bo z Drezdenka przeprowadziliśmy się jak miałem ledwie dwa latka. Rodzice otrzymali mieszkanie w Gorzowie i przenosiny to była ich decyzja. A już w Gorzowie nieciężko było trafić do szkółki Stali. Speedway był i jest numerem jeden w mieście, a każdy nastolatek chciał zostać żużlowcem.

Poznaliśmy się w Twoim pierwszym roku startów, podczas finału MDMP w Grudziądzu, gdzie wraz z kolegami zdobyliście brąz.

Tak. Pamiętam. Zapamiętałem szczególnie te zawody, bo miałem raptem 16 lat i byłem świeżo po licencji, a tu od razu finał mistrzostw Polski i do tego nawet udało mi się kilka punktów zdobyć. To było nie lada przeżycie. Jechaliśmy wtedy na kilka samochodów osobowych plus dwuosobowy Żuk z motocyklami. Ja oczywiście jechałem w tym Żuku, stąd pewnie taka pamięć. Mimo, że do Grudziądza nie było jakoś szczególnie daleko, to nasz trzybiegowy pojazd osiągał zawrotnych 70 km/h i kilka godzin ta jazda trwała.

Długo potem nie spałeś?

To było ogromne przeżycie dla szesnastolatka. Startowało wówczas kilku zawodników trochę starszych, których wcześniej podziwiałem tylko z trybun. W tamtym czasie 4 czy 5 lat różnicy, to było całe pokolenie. Gdy Sawina, Kowalik także inni zaczynali, miałem raptem 13 lat. A tu ja na torze wespół z Piotrkiem Paluchem, Markiem Hućko, Jarkiem Łukaszewskim – oni byli nieco starsi. No i medal. Trudno było zasnąć.

Heusden-Zolder w Belgii, rok 2001 pamiętasz to miejsce?

To miejsce pamiętam nie tylko z tego wydarzenia. Później byłem tam jeszcze raz i skończyło się tragicznie (śmierć Grzegorza Knappa – dop. red). Na pewno ta miejscowość zostanie mi w pamięci do końca życia. Z obu powodów. Wracając jednak do pytania i roku 2001. To były pierwsze indywidualne mistrzostwa Europy. Wtedy dość mocno obsadzone. Startowali choćby Węgier Robert Nagy, Słoweniec Matej Ferjan, Czech Ales Dryml, dzisiejszy tuner Niemiec Joachim Kugelmann, czy Rosjanie Roman Poważny i Sergiej Kuzin. Pamiętam, że mogło być nawet lepiej niż srebro. W biegu z późniejszym zwycięzcą, Czechem Bo Brhelem prowadziłem, ale na trzecim kółku strzelił motoplat. Motocykl zaczął przerywać, rywal mnie minął, a ja siłą rozpędu dotoczyłem się do mety na drugiej pozycji. Brąz wywalczył wtedy Krzysiek Cegielski, więc było się z kim ścigać. Troszkę więcej szczęścia i mogło zakończyć się moją wygraną. Zwycięzca zawodów Bohumil Brhel był wtedy regularnym uczestnikiem cyklu Grand Prix, w stawce 24 żużlowców, bo tylu wówczas startowało. 

Myśmy wtedy dobijali się do czołówki, sprzętowo to była przepaść?

Myślę, że wtedy pod tym względem było już troszeczkę lepiej. Kilka lat wcześniej to rzeczywiście można mówić o przepaści. W tamtym czasie u nas w lidze pojawiało się coraz więcej dobrego sprzętu. Tunerzy chętniej współpracowali z Polakami, którym wcześniej tylko wypożyczali silniki na konkretne zawody. Ta niechęć, bariera była już przełamywana. Zaczęliśmy trochę stawać na nogi. Wiele zależało też od tego jak poszczególne kluby miały te sprawy poukładane. Wrocław miał znakomitą współpracę z Otto Weissem i to procentowało. W Gorzowie jeszcze troszeczkę raczkowaliśmy z tym wszystkim. Uważam jednak, że z nowym tysiącleciem nie mogliśmy narzekać tak bardzo na sprzęt, bo było coraz lepiej.

Zanim jednak zaczęło się owo nowe tysiąclecie, zdążyłeś jeszcze w barwach Gorzowa dwa razy zawiesić na szyi srebro DMP. Sezony 1992 i 1997 – bardzo różne?

Rzeczywiście, skład się strasznie przemeblował. Pierwszy z tych krążków, to praktycznie tylko gorzowski zespół, wzmocniony Antalem Kocso i Klausem Lauschem. Za drugim razem to już się działo. Wchodziła nowa Polska. U nas Tomek Bajerski – bohater rekordowego transferu. Zupełnie inny świat. Chociaż… A może teraz to nie pora. Les Gondor. Firma Pergo. Sponsor wchodził do żużla z przytupem. Do ekipy dołączył nawet Tony Rickardssona.

W IMP nie miałeś szczęścia do pudła. Najbliżej było w Bydgoszczy, sezon 1998, w barwach Włókniarza?

Pamiętam tyle, że dublet zgarnęli bracia Gollobowie, a medal dla mnie był na wyciągnięcie ręki. Baraż o brąz przegrałem z Wiesiem Jagusiem. W tamtych zawodach byłem jeszcze bez mechanika na etacie. Do dyspozycji był klubowy majster, który na ten finał jechał z Częstochowy… pociągiem. Przed barażem zaszwankował gaźnik. Nie było czasu, nie było zbytnio chętnych by pomóc, więc musieliśmy szybko przełożyć gaźnik z drugiego motocykla. Tu już zupełnie inna dysza. O ile przez całe zawody motocykl był w miarę dopasowany o tyle w tym ostatnim biegu ze startu to już była katastrofa. Wiesiek wyjechał, nie popełnił błędu w trasie i tyle – po medalu. To był mój pierwszy sezon po za domem i myślę, że po słabszym początku, ogólnie bardzo udany. Po latach uważam, że tamten ruch, przejście do Częstochowy, to była bardzo dobra decyzja.

Generalnie, to troszeczkę pozwiedzałeś tych klubów?

Później tak się okazało. Nie planowałem tego. Tak wyszło. Często zawodnik ma niewiele do powiedzenia wbrew pozorom. Popyt kształtuje to gdzie jesteś. Propozycji pewnie było jeszcze więcej i mogłem zwiedzić większą liczbę ośrodków, ale tak się złożyło i nie mam pretensji do losu.

W 2007 zrobiłeś sobie przerwę od żużla?

Tak. Uważam, że wtedy było mi to potrzebne. Szedłem do Bydgoszczy z dużymi oczekiwaniami. Zawsze lubiłem ten tor i tam mi pasowało. Sezon jednak brutalnie te plany, czy oczekiwania zweryfikował. Od początku nic mi nie szło. Byłem bardzo zawiedziony sobą, moją postawą, całą tą otoczką. Potrzebowałem wyczyszczenia głowy. Postanowiłem zrobić sobie przerwę. Były co prawda jakieś propozycje jeszcze w trakcie sezonu, ale wytrwałem. Ten rok pauzy jednak się bardzo przydał.

Odnowienie licencji, nomen omen, w Ostrowie?

(uśmiech) Widocznie tak miało być. Serio zaś, to był zupełny przypadek. Po tej licencji podszedł do mnie śp. Jan Grabowski i zapytał czy nie chciałbym zostać w Ostrowie. Uległem, ale ten pierwszy rok nie był zbyt udany. Po bodajże dwóch tygodniach zwolniono trenera Grabowskiego, a po sezonie klub zbankrutował. Decyzja zatem jak kulą w płot. Zupełnie nietrafiona. Z czasem jednak wyszło to wszystko, mam nadzieję, na dobre.

Znałeś bliżej Jana Grabowskiego?

Trenera poznałem, nie pamiętam który to był rok, podczas mojego pierwszego sezonu w Rybniku. Uchodził za człowieka z ręką do młodych. Nie chciałbym jednak wybiegać aż tak daleko. Nie znaliśmy się bardzo blisko. Nie sądzę, by zdołał mi cokolwiek przekazać w tym zakresie wprost. Często podróżowaliśmy jednym busem na zawody i wtedy godzinami rozmawialiśmy. Z tego zapewne coś zostało. Wiem, że cenił porządek i dyscyplinę. Dla młodzieży zaś bywał wyrozumiały.

Ostrów to dobre miejsce, żeby bez kamer, blasku fleszy, nieco po cichu, krok po kroku robić swoje?

Myślę, że w porównaniu do Ekstraligi to tak. Mam tu dużą swobodę działania i niewielką presję. W większym stopniu też mogę skupić się na szkoleniu młodzieży. W Ekstralidze wynik jest najważniejszy, a szkolenie często odchodzi na boczny tor. U nas od początku to idzie w parze. Taki sam nacisk idzie na wynik, jak na działalność szkółki i doszlifowywanie juniorów. Wręcz chyba z większą troską o najmłodszych, by oni z czasem stanowili trzon zespołu. W Ostrowie na przestrzeni lat pojawiały się obiecujące nazwiska, ale potem szybko ginęły. Nie rozwijało się to dalej jak można było oczekiwać. Oczywiście z różnych przyczyn i nie czas ani miejsce by ten wątek omawiać. Teraz moje zadanie jest takie, by tę niedobrą tendencję odwrócić. Mamy grupę chłopaków z papierami na dobry wynik, tylko trzeba nimi odpowiednio pokierować. Chciałbym, by te kariery juniorskie, z czasem, przerodziły się w dobrą, ekstraligową markę seniorską.

Jeżeli zaś ta wspomniana Ekstraliga to w Ostrowie?

Na razie nie mówi się o tym głośno, aczkolwiek jakieś plany długoterminowe są. Naturalnie chciałoby się, ale to jeszcze trochę czasu musi minąć, żeby przygotować odpowiedni fundament.

Ekstraliga nie kusi obiecującego, młodego trenera z dorobkiem?

Skłamałbym mówiąc, że nie. Pewnie, że kusi. Na chwile obecną jednak moja praca tutaj nie została jeszcze dokończona. Mam sporo do zrobienia. Ten sezon na pewno jeszcze w Ostrowie, a potem zobaczymy co się wydarzy. Może pojawi się jakiś ośrodek, który będzie chciał budować wszystko od podstaw. Póki co nie mam na co narzekać. W Ostrowie jest dobry klimat. Zainteresowanie kibiców. Więc na chwilę obecną mogę być i jestem zadowolony.

Zatem przede wszystkim zdrowia z powodu testu na koronawirusa.

Dziękuję serdecznie i pozdrawiam wszystkich.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

Od redakcji: Dzień po rozmowie okazało się, że trener Ostrowa ma pozytywny wynik testu na obecność koronawirusa i wraz z całą rodziną trafił na kwarantannę. Tym bardziej życzymy zdrowia.