Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Leszek Marsz bez wątpienia należy do legend Wybrzeża Gdańsk. Zawodnik ścigał się w ekipie z Trójmiasta przez całą karierę, czyli w latach 1968-1979. W obszernym wywiadzie z naszym portalem srebrny medalista Drużynowych Mistrzostw Polski z 1978 roku opowiada o swoich początkach w czarnym sporcie, mówi o tym, czym zajmuje się po karierze sportowej, a także wypowiada się na temat obecnej sytuacji gdańskiego zespołu.

W jaki sposób rozpoczęła się pana przygoda z żużlem?

Uczyłem się w technikum budowlanym. W klasie miałem kolegów, którzy interesowali się żużlem. Za ich namową obejrzałem w telewizji transmisję z Finału Europejskiego we Wrocławiu w 1964 roku. Zawody wygrał Zbigniew Podlecki. Parę dni później w Gdańsku rozegrano międzynarodowe zawody, w których witano mistrza. Cała klasa zerwała się z lekcji, by zobaczyć go na torze. Poszedłem z nimi i po raz pierwszy objerzałem zawody żużlowe na stadionie. 

A pomysł, by zostać żużlowcem?

Mieszkałem w Gdyni Orłowie, na osiedlu miałem dwóch crossowców, którzy startowali na pobliskiej „Kamionce” (torze motocrossowym w Gdyni-Kolibkach – dop. aut.). Motocross nie cieszył się popularnością. Zawody rozgrywane były rzadko. Zacząłem regularnie chodzić na żużel. Mieliśmy praktyki koło stadionu, w zakładzie przy ulicy Litewskiej. Kiedyś usłyszałem warkot motocykli i pobiegłem na stadion. Trenowała szkółka. W klubowym warsztacie natknąłem się na Mariana Kaisera. Siedział w białym kombinezonie. Skierował mnie do środka, do Henryka Żyto. Nie miałem śmiałości, dlatego zaprowadził mnie do pokoju, w którym siedzieli Henryk Żyto i Zbigniew Podlecki. Zaniemówiłem z wrażenia widząc wszystkich swoich idoli. 

Do szkółki się pan zapisał i zaczęła się jazda…

Ależ skąd. Nie miałem nawet prawa jazdy. Rodzice nie chcieli, bym uprawiał tę dyscyplinę, dlatego nie miałem co liczyć na ich pomoc. Musiałem trochę pokombinować. W szkole dla trzech najlepszych uczniów fundowano stypendium. Trzy wypłaty wystarczyły na opłacenie kursu. Przyłożyłem się do nauki i zdobyłem wymagany dokument.

Podejrzewam, że z uzyskaniem zgody rodziców też był kłopot…

Tak, rodzice byli przeciwni. Musiałem podrobić podpis. Zdarzało mi się już wcześniej podpisywać usprawiedliwienia w szkole i potem nawet tata miał wątpliwości, co podpisał a co nie. Musiałem jeszcze uzyskać potwierdzenie „blokowego”, który zajmował się sprawami administracyjnymi, miał pieczątkę i mógł potwierdzić „notarialnie” prawdziwość podpisu. Dziwił się, że ojciec wyraził zgodę, ale przekonałem go obietnicą dostarczania biletów na mecze.

Jak wyglądały początki?

Sprzętu w szkółce nie było zbyt wiele, a chętnych do jazdy było około setki. Drużyna jeździła na jawach, my mieliśmy do dyspozycji wysłużone JAPy i FISy. Nawet nie wiem, ile razy udało mi się wsiąść na motor. Niewiele jazdy potrafiło zniechęcić. Niektórzy zrezygnowali po pierwszych upadkach. Zostało nas może dziesięciu. Jeździło się w grubych kufajkach, bo kombinezony były tylko na zawody. Kaski, takie łupinki bez daszków, pożyczaliśmy sobie wzajemnie. Buty też były rotacyjne. Pełna partyzantka.

Pamięta pan debiut?

Tak, zmierzyliśmy się z Włókniarzem Częstochowa. Startowałem w parze ze Zbyszkiem Podleckim, który wziąłem mnie pod swoje skrzydła. W debiucie zdobyłem trzy punkty. Rywalizowałem między innymi z Markiem Cieślakiem, który również rozpoczynał sportową karierę. Szybko złapaliśmy wspólny język. Pamiętam, jako młodzi żużlowcy byliśmy na zgrupowaniu kadry narodowej w Szklarskiej Porębie. Musiałem wracać do Gdańska i Marek postanowił mnie odprowadzić na dworzec. Było już późno, gdy wracał do schroniska. By się nie bał – dałem mu scyzoryk, który – jak mi niedawno powiedział – nadal ma ze sobą. Przyjaźnimy się do dzisiaj. Zresztą kolegów, przyjaciół mam mnóstwo w całej Polsce. 

W tamtym czasie pojawiło się w Gdańsku wielu młodych zawodników: pan, Jan Gągolewicz, Zbigniew Dunajski, Janusz Maraszek, Jerzy Białek…

Tak, duża w tym zasługa Bronisława Ratajczyka, który przyszedł do Gdańska i swoją uwagę skupił na młodzieży. Szkółka rozwijała się i w pewnym momencie pojawił się nawet pomysł, by zgłosić do ligi drugą drużynę.

Mówiono, że był pan utalentowanym zawodnikiem. Szybko znalazł się pan w składzie, dwukrotnie zdobył medal młodzieżowych indywidualnych mistrzostw Polski. Trafił pan do kadry narodowej, a w Gdańsku był pan silnym punktem zespołu. Czego zabrakło, by rozwinąć skrzydła?

Trafiłem na czasy, gdy młodzież w kraju była bardzo silna. Paweł Protasiewicz, Zbigniew Marcinkowski, Stanisław Kasa, Marian Zaranek, Jerzy Szczakiel, Zenon Plech, Bogusław Nowak i wielu innych przez szereg lat stanowili o sile swoich zespołów. Trudno było przebić się do kadry. W Gdańsku największym problemem był sprzęt. Podziwiam dziś zawodników, którzy mają trzy – cztery nowe motocykle co sezon. Ja nie wiem, czy tyle nowego sprzętu otrzymałem w ciągu całej swojej kariery…

Srebrny medal drużynowych mistrzostw Polski w 1967 pana ominął. W lidze wywalczył pan z drużyną tylko srebrny medal w 1978 roku, ale to był chyba najsłabszy sezon w pana wykonaniu…

W tym czasie myślałem już o kończeniu kariery. Pojawiali się nowi, młodzi zawodnicy. Był Bogdan Skrobisz, Andrzej Marynowski, Mirosław Berliński. Przyszedł do Gdańska Zenon Plech i to był zupełnie inny świat. Zenek w debiucie w Częstochowie zdobył 17 punktów, znacznie więcej niż reszta drużyny. Przegrywał tylko pojedyncze wyścigi. W 1978 roku poprowadził nas do srebrnego medalu. Nieźle szło nam również w kolejnym roku. Ja niewiele już wtedy startowałem. Pamiętam, jak Zenek namówił mnie na wyjazd do Bydgoszczy. Wystąpiłem po kilku treningach. Zdobyłem dwa punkty, a w trzecim swoim wyścigu złamałem rękę i moja kariera została przerwana.

Co się stało?

To było złamanie z przemieszczeniem. Operowali mnie legendarni lekarze, Antoni Hlavaty i Józef Szczekot. Po sześciu tygodniach miało się zrosnąć. Niestety, pojawił się jakiś ucisk i przez pięć lat ręka była sparaliżowana.

Myślał pan o trenerce?

Były takie propozycje. Najpierw Leszek Bartnicki, jak zaczął działać w klubie, chciał mnie zaangażować do pracy w Wybrzeżu. Potem prezes Marek Formela też namawiał mnie do pomocy. Zrobiłem nawet kurs na AWF, ale w klubie zapadły inne decyzje. Nie było dla mnie miejsca, a ja nie chciałem „podgryzać” kolegów. W tym czasie otrzymałem propozycję jazdy autobusami. Zrobiłem prawo jazdy na samochody ciężarowe i zostałem zawodowym kierowcą.

Obecnie jest pan na emeryturze?

Tak, ale nie usiedziałbym w domu. Dalej jeżdżę busem. Pracuję cztery dni w tygodniu. 

Jak żużlowiec czuje się pan spełniony?

Zdecydowanie nie. Miałem większe ambicje. Zabrakło mi chyba trochę szczęścia. Zbyszek Podlecki był mistrzem Europy, mistrzem świata w drużynie, ale w mistrzostwach Polski jakoś mu nie szło. To jest sport i nie zawsze wszystko wychodzi. Nie pojeździłem za dużo w kadrze. Miałem dobre wyniki w lidze, ale w mistrzostwach świata jeździli inni, a mnie raczej spychano na rezerwę. Zbyszek Podlecki wiele razy mi mówił, że w związku to nas za bardzo nie lubią… Mimo wszystko cieszę się z osiągnięć. Byłem dumny, że jeździłem coraz lepiej i takie gwiazdy jak Zbyszek Podlecki czy Henryk Żyto pozwolili mi przejść na „Ty”. Byłem kapitanem drużyny. Gdy zacząłem ścigać się drużyną dowodził Zbyszek, po jego wypadku opaskę kapitana przejął Heniek Żyto. Jak znalazłem się w kadrze narodowej funkcję kapitana Heniek przekazał mi. Po mnie kapitanem został Zenek… To ogromna nobilitacja, znaleźć się w gronie tak wielkich zawodników…

Często można pana spotkać na stadionie…

Tak, kibicuję drużynie, choć nie tylko. Podziwiałem Tomka Golloba. Jak zobaczyłem go na torze w Gdańsku, wiedziałem, że to będzie wielki zawodnik. Z przyjemnością oglądało się jego jazdę po szerokiej. Szkoda tego wypadku na motocrossie. Upadł na torze, który tak dobrze znał. Tam go przecież zabierał ojciec, gdy miał pięć lat. Trzymam kciuki, by stanął na nogi. Podziwiam Bartka Zmarzlika, a z naszych Krystiana Pieszczka. 

W tym roku epidemia koronawirusa opóźniła sezon, zmusiła do ograniczenia liczby kibiców na stadionach. Chodził pan na żużel?

W tym sezonie trochę odpuściłem. Ograniczenia dla kibiców sprawiły, że emocje na zawodach stały się mniejsze. Doping pełnego stadionu tworzy niesamowitą atmosferę. Oglądałem za to wszystkie spotkania w telewizji. Z niecierpliwością czekam, aż wszystko wróci do normy. 

Gdyby miał pan porównać żużel z pana czasów z obecnym. Duże są różnice?

Tak, bardzo. Żużlowcy są bogatsi. Posiadają więcej sprzętu, swoje teamy, boksy, skrzynie narzędziowe. Panuje profesjonalizm. Za moich czasów mieliśmy jednego – dwóch mechaników na drużynę. W parkingu może były może dwa klucze „24” i w czasie meczu biegało się, szukając kto je ma. Często korzystaliśmy ze starych opon, w których nożykiem zrobionym z brzeszczota nacinało się opony. Przygotowanie takiej opony zajmowało ze dwie godziny. Sprzęt też jest inny. Odkąd pojawiły się motocykle z silnikami leżącymi zmieniło się położenie środka ciężkości i  nie ma problemów ze startami. W naszych czasach, jak ktoś nie zapanował nad motocyklem to robił „świecę” i kończył upadkiem …

Wybrzeże przez lata było solidnym ligowcem. Ostatnio jednak jeździ w pierwszej lidze, bezskutecznie pukając do bram ekstraligi. Czego brakuje Wybrzeżu?

Za moich czasów drużyna opierała się na wychowankach. Jeździliśmy jednym autokarem na mecze. Czuliśmy związek z drużyną, miastem. Byliśmy jak siedmiu braci. Wszystkim zależało na wyniku, współpracowaliśmy na torze. Po udanym spotkaniu, jak wyszło się na miasto, to kibice reagowali życzliwie. Wstyd było zawieść. A teraz każdy ma swojego busa. Przyjeżdża chwilę przed meczem, startuje i zaraz jedzie dalej. Zawodnicy, startując w tylu ligach, są też trochę przemęczeni. Sto imprez w sezonie? Kiedyś to było nie do pomyślenia. Startowaliśmy jakieś trzydzieści razy w sezonie: czternaście spotkań ligowych, mistrzostwa Polski, kaski, starty w kadrze. Jak ktoś był lepszy, to na koniec sezonu dostawał jeszcze zaproszenia na turnieje, memoriały. Ale trzydzieści pięć imprez to było maksimum. Pamiętam, jak kiedyś wróciliśmy prosto z zawodów w Czechosłowacji. W parkingu byliśmy tuż przed meczem. Rywalizowaliśmy ze Śląskiem. Byłem zmęczony, pod taśmą startowałem na „słuch”. Jak rywale startowali, to i ja ruszałem. Teraz na pewno jest łatwiej. Są samoloty, autostrady, ale według mnie zawodnicy odczuwają zmęczenie…

Przez lata stawiano raczej na średniaków. W tym roku skład zespołu mocno się zmienił…

Tak. Dziwię się, że Toruń tak łatwo zrezygnował z Wiktora Kułakowa. Oglądałem jego w akcji, jak ścigał się jeszcze w Tarnowie. Jeździ bardzo czysto, myśli przez cały wyścig. Podoba mi się również Jakub Jamróg. To też solidny zawodnik, który niewykorzystany w ekstralidze, ma podrażnioną ambicję. Do tego jest Krystian Pieszczek. Wybrzeże ma naprawdę mocny skład. Trochę żałuję, że zrezygnowano z Kacpra Gomólskiego, który potrafi skutecznie jeździć, no i Karola Żupińskiego. Krystian Pieszczek w mojej ocenie stracił odchodząc z Gdańska do Zielonej Góry i Grudziądza. Jedynie jego współpracę z Markiem Cieślakiem odbieram na plus. Boję się, że z Karolem może być podobnie, że w Toruniu będą większe wymagania. Chyba trochę za wcześnie na odejście. 

Ten rok był szczególny, nie tylko ze względu na pandemię. Odeszli wielcy żużlowcy…

– To prawda. Najpierw Jurek Szczakiel, potem trener Zenka Plecha, Andrzej Pogorzelski, a w końcu sam Zenek. Chcieliśmy jechać z Zenkiem na pogrzeb Pogorzelskiego, ale Zenek nie czuł się już najlepiej. Umówiliśmy się, że w przyszłym roku wybierzemy się na memoriał Edwarda Jancarza i zahaczymy o cmentarz w Gnieźnie. Niestety, razem już tego nie zrobimy. 

Zenon Plech był pogodnym człowiekiem. Do końca…

To prawda. Często spotykaliśmy się na kawie. Nie lubił rozmawiać o swojej chorobie, problemach. Widziałem, że cierpiał, ale nie skarżył się. Pytałem go o zdrowie, ale tylko machał ręką. Na torze było zresztą podobnie. Przypomina mi się historia z finału drużynowych mistrzostw świata w Anglii, gdy startował nic nie mówiąc o urazie. Dopiero  potem ktoś zobaczył, jak Zenek wylewa krew z buta. To był cały Zenek. Żużel to był jego świat. Rano jechał do Akademii Medycznej na dializę. Z akademii przyjeżdżał na stadion pogadać z przyjaciółmi, wypić kawę. To był taki rytuał. Niestety, ostatnio czuł się gorzej. Jeszcze w lipcu przyjechali do Gdańska koledzy z Gorzowa, by wręczyć mu pamiątkową paterę z okazji 50-lecia zdobycia licencji. Boguś Nowak zapraszał nas wtedy do Gorzowa, do ośrodka rehabilitacyjnego. Musieliśmy zrezygnować, bo lekarze odradzali Zenkowi podróż. Ostatni raz rozmawiałem z Zenkiem w piątek, 20 listopada. Mówił, że przewieźli go do jakiegoś szpitala. Umówiliśmy się na kontakt następnego dnia. Dzwoniłem, ale już nie odebrał. Ogromny żal. Jak to powiedział Marek Cieślak jesteśmy już w wieku „poborowym”. Wielcy żużla odchodzą.

W Gdańsku zastanawiają się jak można uhonorować Zenona Plecha…

Nasz stadion nosi imię Zbyszka Podleckiego, dlatego trzeba znaleźć inne rozwiązanie. Może ulica, albo skwer? To byłoby piękne uhonorowanie dokonań Zenka. Jest moda na nadawanie imion tramwajom, ale osobiście nie podoba mi się ten pomysł. Owszem, fajnie prezentuje się klubowy tramwaj, który jest dość charakterystyczny. Pozostałe, które mają tylko nazwisko patrona, nie zwracają już takiej uwagi. Poza tym tramwaj trafi do naprawy i znika… Na pewno też fajnie byłoby organizować zawody memoriałowe. Może połączyć i rozgrywać je ku pamięci wielkich żużlowców Wybrzeża: Zenonowi Plechowi, Zbigniewowi Podleckiemu i Henrykowi Żyto. Jeden termin pewnie uda się wygospodarować i pewnie łatwiej będzie zadbać o należytą obsadę.

Wspominany przez pana Cieślak w tym roku zakończył pracę z kadrą narodową. Ten rok zakończył pewną epokę…

Tak, pracował z kadrą bardzo długi i wiele osiągnął. „Pomógł” mu trochę Tomasz Gollob, który przez wiele lat był numerem jeden naszej reprezentacji. 

Czego by pan życzył miłośnikom speedwaya?

Przede wszystkim zdrowia, to dzisiaj jest najważniejsze. Życzę wszystkim, byśmy mogli wszyscy wrócić na stadiony, porozmawiać bez maseczek i obejrzeć fajny żużel.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał TOMASZ ROSOCHACKI

CZYTAJ TAKŻE: