Maciej Janowski.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Sporej części kibiców speedwaya Lany Poniedziałek już zawsze będzie się kojarzył z inauguracją zmagań ligowych. Przez długie lata to właśnie w drugi dzień Świąt Wielkanocnych żużlowcy witali się z kibicami po zimowej przerwie i rozdzielali między sobą pierwsze punkty w sezonie. Nieodłącznym elementem tych świątecznych spotkań było pielęgnowanie tradycji, czyli w tym wypadku polewanie wodą wszystkich wokół. Przypominamy jak o swoich wspomnieniach z żużlowego Śmigusa-dyngusa opowiedzieli nam Ryszard Dołomisiewicz i Grzegorz Dzikowski.

 

W związku z tym, że sezon żużlowy często pokrywa się ze Świętami Wielkanocnymi, zawodnicy nie mają zbyt wiele czasu na świętowanie. Spędzanie dwóch dni przy stole z żurkiem, bigosem i białą kiełbasą jest niemożliwe, bo nawet jeśli na Poniedziałek Wielkanocny nie są zaplanowane żadne spotkania, to żużlowcy często udają się na treningi. Dla przedstawicieli czarnego sportu ma to jednak swój klimat.

– Można powiedzieć, że to jedna z takich naszych miłych, żużlowych tradycji. Przez wiele lat właśnie w ten Lany Poniedziałek zaczynaliśmy, ale też nie zawsze tak było, bo jak wiadomo, Wielkanoc to święta ruchome i nie zawsze to się zgrywało pogodowo z otwarciem sezonu. Starano się jednak tak ten terminarz dopasować, abyśmy w tego „dyngusa” mogli się pościgać. Ja myślę, że szczególnie dla kibiców to taki fajny akcent, bo byli oni do czegoś przyzwyczajeni. Poniedziałek Wielkanocny równał się wizycie na stadionie – opowiadał nam Grzegorz Dzikowski, były zawodnik Wybrzeża Gdańsk.

– Ja nie do końca byłem z tego zadowolony, bo jednak te święta chciało się spędzić w gronie rodzinnym. Jak mieliśmy mecz u siebie, to pół biedy, dało się poświętować ten Lany Poniedziałek w domu. Przy wyjazdach bywało trudno. Taki jednak był i jest los żużlowców. Do terminów trzeba się dostosować i czasem te święta spędzać z kolegami z toru. Wesoło było też podczas różnych podróży. W autobusie były to inne święta, ale miały swój urok – dodawał.

Żużlowcy umilali sobie rozłąkę z rodziną oraz skrócenie świąt przede wszystkim kultywowaniem tradycji związanej z Poniedziałkiem Wielkanocnym. Nie jest tajemnicą, że najbardziej huczne Lane Poniedziałki miały miejsce w latach osiemdziesiątych. Wraz z postępującą komercjalizacją czarnego sportu, poza drobnymi wyjątkami, wody w parku maszyn czy na torze lało się coraz mniej.

– Tradycję pielęgnowaliśmy i robiliśmy różne numery. Teraz takich konkretnych akcji sobie nie przypominam, ale wiem, że po tych poniedziałkowych meczach było mnóstwo takich sytuacji, że wrzucało się kogoś w całym kombinezonie pod prysznic. Oczywiście zdarzało się też lanie wiadrami. Czy to bezpośrednio do kogoś podbiegając, czy też oblewając go z wysokości – opowiada gdańszczanin.

– Takie numery często wykręcało się młodym, nieopierzonym zawodnikom. Suchą nogą raczej nikt z młodych żużlowców nie wychodził. Oczywiście starym też się dostawało, ale troszkę mniej. Bez względu na to, czy wynik był do przodu czy do tyłu czciliśmy ten Lany Poniedziałek i sobie te nasze świętowanie takimi akcjami zastępowaliśmy – wspomina szósty zawodnik IMP 1985.

Wiele wspomnień z żużlowych Lanych Poniedziałków ma również Ryszard Dołomisiewicz. Były zawodnik Polonii Bydgoszcz był z kolei w gronie młodych zawodników, którzy szykowali zasadzki na bardziej doświadczonych żużlowców. W „paczce” mistrza Polski juniorów z 1986 roku byli Adam Wolski, Ryszard Gabrych i Jacek Górski.

Ryszard Dołomisiewicz. FOT. JAROSŁAW PABIJAN

– Ja sobie najlepiej przypominam historie z lat osiemdziesiątych, kiedy na tym żużlu jeszcze raczkowałem. Za dużo nie potrafiłem, a mój poziom sportowy ograniczał się do zamiatania miotłą warsztatu. Myśmy mieli taką paczkę czterech żółtodziobów. Jak się spotka czterech takich w jednym miejscu, to można się spodziewać, że niczego rozsądnego nie wymyślą – opowiadał Dołomisiewicz.

– Wykombinowaliśmy sobie, że wciągniemy na dach bydgoskiego warsztatu trochę wiader z wodą. Stamtąd mieliśmy dobrą pozycję, aby czaić się na tych, którzy będą wychodzić z szatni dla zawodników. Pamiętam, że jednym z nowych zawodników był wtedy Bolesław Proch. W jego obecności wszyscy wypowiadali się tak „ą i ę”. To był taki facet, który trzymał fason. Jak zobaczyliśmy, że do tego Paweł Bukiej przyszedł odświętnie ubrany, to wiedzieliśmy co należy zrobić – kontynuował.

Młodzi wówczas żużlowcy zmagazynowali więc wiadra wody i czekali na wyjście starszych kolegów. Jak się okazuje, w międzyczasie organizatorzy całego zamieszania zaczęli sami sprawiać sobie psikusy…

– Plan był obmyślony perfekcyjnie. Znaleźliśmy drabinę, wytypowaliśmy do lania wody Jacka Górskiego i czekaliśmy na rozwój wypadków. Mi oczywiście wpadł do głowy pomysł, aby zabrać Jackowi drabinę i utrudnić mu zejście. W sumie to też było skuteczne gdyby nagle zdecydował się zdezerterować i odpuścić. Przyszedł w końcu ten moment, że Bolek i Paweł wyszli z szatni i otrzymali solidną porcję wody. Byli mokrzy od stóp do głów i długo zastanawiali się, skąd w ogóle się wzięła ta cała woda – wspominał były zawodnik Polonii.

Nie był to jednak koniec ciekawych historii związanych z Lanym Poniedziałkiem. Dostało się też wielu innym postaciom, jak chociażby wieloletniemu mechanikowi bydgoskiej drużyny.

– Całej tej akcji przyglądał się Zygfryd Łapa. On co chwilę wchodził i wychodził z warsztatu, więc był kolejnym doskonałym celem. Jacek dostał szybki sygnał, że ma kolejną osobę do oblania. To się oczywiście stało. Należy jednak pamiętać, że wylanie wody na niezbyt kędzierzawą czuprynkę Zygusia wiązało się z rozsierdzeniem King Konga. Po tym wydarzeniu cały stadion zadrżał w posadach. Historia dalej potoczyła się bardzo szybko, ale do dziś nikt nie wie jak Jacek Górski z tego dachu zszedł i uciekł. Nie było go potem tydzień na stadionie, bo nie miał wyjścia. Zadarcie z Zygusiem nie wróżyło niczego dobrego – opowiadał.

– Zyguś jednak w końcu, w któryś Lany Poniedziałek, musiał wziąć odwet. Stwierdził jednak, że te wiadra to lipa i trzeba wyciągnąć wąż. Zyguś za pomocą telefonu wewnętrznego sprytnie zwabił wszystkich do warsztatu i tam dokonał się odwet. Jako że jedyną osobą, która pozostała sucha była księgowa, to i ją wszyscy staraliśmy się zwabić pod warsztat. To była jednak cwana bestia, jak to księgowe, i się nie dała. Stadion jednak opuszczała w towarzystwie eskorty, w postaci rodziny – podsumowuje Dołomisiewicz.

Jak więc widać, żużlowcy honorowo traktowali kwestię kultywowania tradycji. W tym roku okazję do świątecznego polewania się wodą będą mieli zawodnicy startujący w Złotym Kasku i Turnieju o Puchar Prezydenta Krakowa. Śmieszków z wcześniejszych lat trudno będzie jednak pobić.