Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Krzysztof Okupski w swojej karierze zdobył trzy złote medale Drużynowych Mistrzostw Polski ze Stalą Gorzów. Jako zawodnik pomagał także reaktywować żużel w Pile. Co dał mu żużel? A co zabrał? Jak to wszystko się zaczęło? I który medal smakuje najlepiej? O tym wszystkim były zawodnik opowiada w rozmowie z naszym portalem.

 

**Wywiad pierwotnie opublikowany 1 lipca 2021 roku**

 

Panie Krzysztofie, proszę powiedzieć – skąd żużel w Pana życiu?

Wie Pan, trudno jednoznacznie  powiedzieć. Chyba dlatego, że jako młody chłopak ścigałem się z innymi na rowerze i nigdy nie odpuszczałem kolegom. Szedłem na rowerze na łokcie (śmiech). Od najmłodszych lat też interesowałem się żużlem. Jak miałem trzynaście lat oglądałem Jancarza czy Rembasa na torze i wiedziałem, że ja muszę w życiu kiedyś robić to samo. Długo nie mogłem się doczekać takiej możliwości, ponieważ w tamtych czasach obowiązywał limit przyjęcia do szkółki, który wynosił szesnaście lat. Wiosną 1976 roku w końcu udało mi się zapisać do szkółki gorzowskiej Stali. Wtedy wyglądało to tak, że treningi odbywały się sukcesywnie i ja po raz pierwszy na tor wyjechałem dopiero dzień po moim imieninach, czyli 26 lipca. Czekałem na ten moment od kwietnia. 

Jak wyglądały Pańskie początki w szkółce? 

Byliśmy podzieleni na grupy i trenowaliśmy. Później zaczęto nas przygotowywać do egzaminu na licencję. Po dwóch treningach byłem przesunięty do grupy chłopaków, która szykowała się na licencję. Było mi trochę głupio, ponieważ oprócz mnie byli tam chłopcy, którzy trenowali zdecydowanie dłużej. Mocno mnie to jednak „nakręciło”, żeby jeździć jeszcze lepiej. Ambicje przerosły jednak  możliwości. Na jednym z treningów silnie uderzyłem w bandę, obiłem sobie nerki. Odsunięto mnie od treningów. Po tygodniu wróciłem, ale nie uwierzono mi, że jestem zdrowy i kazali przynieść zaświadczenie lekarskie. Z tego „przyniesienia” zrobiła się kolejna przerwa, a dla mnie ta przerwa była nie do zniesienia. W końcu wróciłem i na jesień zdałem licencję. Zaliczyłem ją z wynikiem pozytywnym. Pamiętam, że byłem wtedy szczęśliwy, że zdałem ją z chłopakami którzy startowali zdecydowanie dłużej. 

Po licencji było wiele lat kariery na żużlu i trzy złote medale DMP z gorzowską Stalą. Który smakował najlepiej?

Trudno powiedzieć. Każdy był na swój sposób ważny. Te pierwsze wywalczyłem jako młody zawodnik i niewiele wniosłem do tytułu. Najwięcej się przyczyniłem do złota w 1983 roku. Wtedy też było inaczej. Medale faktycznie zdobywała drużyna. Zawodnicy byli ze sobą zżyci. Proszę pamiętać, że kiedyś startowało się w jednym klubie praktycznie od licencji do żużlowej emerytury. Nas cieszyło, że jako dobrzy koledzy, gorzowiacy z krwi i kości zdobywamy medale dla naszego miasta. 

Z Gorzowa odszedł Pan na krótko do Gdańska. Jakie były tego powody?

W Gorzowie byłem jako senior po prostu za słaby. Skład seniorski, jak Pan wie, był bardzo silny. Zostałem powołany do wojska, które udało mi się zamienić na służbę w straży pożarnej. Jak służbę rozpocząłem, to niejako rozstałem się z żużlem. Trudno było obie rzeczy pogodzić, a klub też nie naciskał, abym mocniej skupiał się na żużlu, bo nie byłem niezbędny. Gdańsk miał w pewnym momencie braki kadrowe. Urazu kręgosłupa doznał Mirek Berliński, do tego nogę złamał Skrobisz. Zenek Plech był pewnego rodzaju u mechanika w Gorzowie. Spotkaliśmy się i mnie namówił na ten Gdańsk. Mówił: „Chodź do Gdańska i będziesz jeździł”. Namówił mnie. Poszedłem na wypożyczenie i powiem, że byłem bardzo zadowolony. W Gorzowie czułem się niedoceniany, a tam dostałem od razu motocykl, który uznawałem za „rakietę”.

No właśnie. Mówiono swego czasu, że Krzysztof Okupski nauczył się jeździć dopiero w Gdańsku…

Uważam, że tak nie było. Po prostu tam miałem sprzęt, który pozwalał na dobre wyniki. Jeździć zawsze umiałem, tylko nie zawsze byłem przez macierzysty klub doceniany sprzętowo. W 1978 roku w Gorzowie na wiosnę dostałem silnik po Bogdanie Nowaku, zaliczyłem na nim udane zawody drużynowe, a potem w Gdańsku na półfinale Brązowego Kasku wygrałem dwa biegi, z kolei w trzecim starcie po kolizji z zawodnikiem gospodarzy złamałem nogę i sezon „poszedł” do tyłu. Także myślę, że ta łatka o tym, że nauczyłem się żużla w Gdańsku jest przesadzona.

W sezonie 1986 w Gorzowie „wykręcił” Pan średnią powyżej dwóch punktów na bieg.

To było już po Gdańsku. Skończył się sezon w Wybrzeżu i zapytano mnie, czy chcę tam zostać. Wybrzeże sondowało transfer definitywny, ale nie otrzymał zgody, ponieważ Jancarz był po kontuzji, Nowak miał zagwarantowane, że po sezonie 1984 dostanie wolną rękę i odszedł do Tarnowa, więc ja musiałem wrócić. 

Występy po powrocie były lepsze sportowo?

Tak, ale wtedy inaczej moją osobę potraktowano. Na „dzień dobry” dostałem dwa silniki i bardzo dobrze mnie traktowano. To muszę przyznać. Powrót na stare śmieci był bardzo udany. 

Po Gorzowie miało być zakończenie kariery, a zamiast tego – parę dobrych lat w pilskiej Polonii.

W 1991 roku gospodarczo uwolnił się rynek. Sponsoring w żużlu zrobił się bardzo modny. Klub nie miał już tyle środków, co kiedyś, a sponsorzy bardziej garnęli się do Piotrka Śwista czy przykładowo Rysia Franczyszyna, aniżeli do mnie. Ci, którzy mieli mecenasów, brylowali na torze, a ja na standardowej Jawie „pikowałem” wynikami. Zniechęciłem się i postanowiłem zakończyć karierę po sezonie. Przyszedł  jednak styczeń 1992 roku i zadzwonił do mnie pewnego dnia Leszek Kędziora, który miał być tam trenerem. Kędziora mnie skutecznie namówił i wróciłem do żużla.

Ten powrót był bardzo udany. Okupski „narodził” się po raz drugi…

Nie mi oceniać, ale chyba źle nie było. Piła dała takie możliwości, że mogłem zainwestować w sprzęt. Tak zrobiłem i pamiętam do dziś, że nie rozumiała do końca tego moja żona, a ja jej mówiłem, że jeszcze chcę pokazać, że potrafię się ścigać. Wszystko, co dostałem, poszło dosłownie w sprzęt. Inwestycja się opłaciła. Pokazałem, że pomimo ostatniego słabego sezonu w Gorzowie potrafię jeszcze całkiem nieźle się ścigać. 

Co Panu dał żużel?

Na pewno straciłem trochę zdrowia (śmiech). Pieniędzy wielkich się nie dorobiłem. To były inne czasy. Ja często żyłem finansowo z dnia na dzień. Klub się spóźniał z wypłatami, to brałem na „kreskę” u mechaników. Pieniądze „schodziły” – regulowałem zobowiązania. Zawsze byłem fair wobec mechaników czy handlarzy częściami, ponieważ nie chciałem sobie nigdy „palić” nazwiska. Druga część mojej kariery wyglądała tak, że chciałem bardziej udowodnić sobie i innym, że potrafię jeszcze fajnie jechać, aniżeli chciałem zarabiać. 

Czegoś żałuje Pan z czasów swojej kariery?

Uczciwie powiem, że tak. Chyba tego, że byłem wielokrotnie za miękki. Jak odchodziłem z Piły tamtejsi działacze mi powiedzieli: „Krzysztof, szkoda, bo nigdy nie będziemy mieli tak taniego zawodnika”. To mnie zabolało. Często ja się zgadzałem na przedstawione warunki, a później się dowiadywałem prawdy, za ile startowali koledzy z zespołu. Mam niesmak, że byłem za bardzo ufny na słowa, że dostanę że później i tak dalej. Podejrzewam, że gdybym robił inaczej, to moja sytuacja po zakończeniu kariery na torze byłaby zupełnie inna. Być może dałoby się odłożyć na emeryturę, a nie żyć z dnia na dzień. Na przysłowiową czarną godzinę nie odłożyłem nic. 

W finale IMP znalazł się Pan tylko raz i to jako zawodnik rezerwowy.

Tak było. Wtedy bym pojechał, ale w półfinale miałem defekt. O ile pamiętam, pękł łańcuszek. Nie wszystkim są dane sukcesy w występach indywidualnych, choć w parach jakieś medale były. 

Z kim startowało się Panu w parze najlepiej?

W Gdańsku najlepiej z Zenkiem Plechem. On potrafił doskonale kolegę „podbudować”. Zawsze wiedziałem, że Zenek mnie nie zostawi. Jak ja później prowadziłem parę, to często do „doparowego” mówiłem: „jedź, ja rywala przypilnuję” – zostało to po Zenku. Chciałem oddać to, co on mi dał. Dobrze jeździło się z wieloma zawodnikami, którym mogłem ufać. Ufałem tym, o których wiedziałem, że jak zbliżę się na przysłowiową zapałkę i dotkniemy się łokciami to dalej pojedziemy. 

Co uważa Pan za swój największy sukces w swojej karierze?

Od sukcesów zawodnika są biografie. Mnie na pewno cieszy to, że tyle lat robiłem to, co kochałem. Nie każdy ma dane w życiu realizować się w tym, co jest jego pasją. Ja to szczęście miałem. 

Czego można Panu teraz życzyć? 

Zdrowia, bo ono jest najważniejsze. 

Dziękuję za rozmowę. 

Dziękuję również i pozdrawiam wszystkich kibiców żużla.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA