fot. Sławomir Kowalski/media klubowe Apatora Toruń
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

– Mam świadomość wielkich oczekiwań, które zrodziły się w Toruniu po ostatnich chudszych sezonach, dlatego nie siedzimy z założonymi rękami. Zależy mi na tym, żeby drużyna osiągała jak najwyższe cele. Chciałbym, żeby klub mógł być chwalony i miał takie wyniki, na jakie zasługuje – mówi Krzysztof Gałańdziuk, który przed sezonem 2022 został dyrektorem sportowym For Nature Solutions Apatora Toruń. We wcześniejszych latach mężczyzna współpracował z klubem ze swojego rodzinnego Wrocławia, a poza tym pełnił też funkcję komisarza toru i brał udział w organizacji wielu międzynarodowych imprez żużlowych. Teraz swoją wiedzą, zdobytym doświadczeniem i umiejętnościami zarządczymi będzie próbował pomóc torunianom w osiąganiu kolejnych sukcesów. W poniższej rozmowie wrocławianin opowiedział nam o przenosinach do Grodu Kopernika i kulisach swojej pracy – zarówno w odniesieniu do przeszłości, jak również teraźniejszości.

 

ŻUŻEL MOŻESZ OBSTAWIAĆ DO 500 ZŁOTYCH BEZ RYZYKA W FUKSIARZ.PL. ZAREJESTRUJ SIĘ TERAZ

Skąd u Pana zainteresowanie żużlem?

Pod tym względem raczej nie będę oryginalny, bo zaczęło się podobnie jak u większości młodych chłopaków. Mój śp. tata był kibicem żużla i od dziecka zabierał mnie na stadion. W ten sposób zaszczepił we mnie pasję do tej dyscypliny. Pochodzę z rodziny, która generalnie interesowała się szeroko rozumianym sportem i sam również do dzisiaj śledzę różne rozgrywki, ale jednak żużel od zawsze stał na pierwszym miejscu. Kiedy rozkwitała moja fascynacja tym sportem, to nasza wrocławska Sparta szwendała się w drugiej lidze i niewiele znaczyła, ale potem to zaczęło się zmieniać. Początkowo chodziliśmy jedynie na mecze we Wrocławiu, jednakże gdy Spartanie zdobywali trzy złote medale z rzędu w latach 1993-1995, to zaliczyłem również kilka wyjazdów na inne stadiony. W tamtym czasie moja miłość do żużla jeszcze bardziej się ugruntowała. Mam wiele niesamowitych wspomnień z tamtego okresu. Fajnie było obserwować z bliska te największe sukcesy w historii klubu.

Miał Pan jakiegoś idola w tych młodzieńczych, kibicowskich latach?

Jak najbardziej. To był Tommy Knudsen, który w latach 90. jeździł u nas we Wrocławiu. Lubiłem go nie tylko jako zawodnika, ale też jako człowieka. To był mister elegancji. Zawsze nienagannie ubrany i czysty. Facet z miłą aparycją, a do tego niezwykle inteligentny. Myślę, że w tamtych czasach on inspirował i przyciągał do siebie wielu kibiców.

Nigdy nie myślał Pan, żeby zostać żużlowcem?

Powiem szczerze, że kiedyś się nad tym zastanawiałem. Miałem nawet pójść na spotkanie w szkółce, ale ostatecznie stwierdziłem, że to jednak nie dla mnie. Wydaje mi się, że miałem za dużą wyobraźnię, która mogłaby mi przeszkadzać w uprawianiu tego – umówmy się – bardzo niebezpiecznego sportu.

Mimo wszystko związał Pan swoje zawodowe życie z żużlem, tyle że od strony organizacyjnej i formalnej. Jak to się stało, że rozpoczął Pan współpracę z wrocławskim klubem?

Naszym życiem zwykle rządzi przypadek i tak też było tym razem. Przed laty pracowałem w salonie Peugeota i jednym z moich klientów był wrocławski profesor fizjologii i fizjonomii, Marek Zatoń. Tak się złożyło, że to akurat ja go obsługiwałem i prowadziłem z nim transakcję. Przy okazji całego tego procesu trochę sobie porozmawialiśmy również na inne tematy. Wyszło na to, że on zajmuje się żużlowcami, opracowuje metody treningów i przygląda się żużlowi od strony naukowej. To właśnie za jego sprawą wszedłem do tego wrocławskiego środowiska żużlowego. To była końcówka lat 90., bodajże rok 1999.

Jak to dokładnie wyglądało?

Na początku pomagałem raczej z doskoku. Byłem prezesem w pewnej firmie, która wspierała klub w zakresie sprzętu oraz materiałów do drukowania różnych rzeczy. Zaczęło się zatem od bycia drobnym sponsorem. Z biegiem czasu angażowałem się coraz bardziej. Można powiedzieć, że im dalej w las, tym miałem więcej obowiązków. Spodobało mi się bycie w żużlu od środka, więc podejmowałem się kolejnych zadań i starałem się odpowiadać na pojawiające się wymogi. Ostatnie lata to już była działalność na pełen gwizdek w roli dyrektora sportowego. Przed rozpoczęciem pracy w żużlu miałem okazję piastować już jakieś zarządcze stanowiska, więc to dało mi pewnego rodzaju przetarcie, ale oczywiście trzeba było przyuczyć się do typowo żużlowych funkcji, co stopniowo następowało.

Od momentu dołączenia do spartańskiej rodziny cały czas był Pan związany z klubem?

W pewnym momencie miałem pięcioletnią przerwę. Odszedłem z Wrocławia, kiedy Andrzej Rusko przeszedł do piłki nożnej i został prezesem Ekstraklasy. To nie było jednak tak, że wtedy całkowicie zrezygnowałem z pracy przy żużlu. W tamtym czasie po prostu poświęciłem się innym żużlowym zajęciom. Byłem komisarzem toru, udzielałem się też przy różnych imprezach międzynarodowych, co zresztą trwa do dzisiaj. Po upływie wspomnianych wcześniej pięciu lat zadzwoniła do mnie jednak Krystyna Kloc i zapytała czy ponownie nie pomógłbym w klubie. Drużyna walczyła wówczas o utrzymanie w ekstralidze. Pojawiłem się na meczach z Gdańskiem, które decydowały o tym, kto zajmie przedostatnie miejsce w lidze i uniknie bezpośredniego spadku, a także na barażach z wicemistrzem pierwszej ligi, którym wtedy był Grudziądz. Ostatecznie udało się obronić ekstraligowy byt i stało się tak, że zostałem w klubie na dłużej. Niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale w moim przypadku było inaczej. Finalnie zrobiło się z tego ponad osiem kolejnych lat ze Spartą.

Przyjemnie było pracować dla drużyny, której w młodości tak bardzo się kibicowało?

Bywało różnie, ale chciałbym pamiętać i opowiadać przede wszystkim o tym, co pozytywne. Nie ma sensu rozpamiętywać rzeczy, które niezbyt miło zapisały się w pamięci. Konflikty i nieporozumienia zdarzają się wszędzie. Każdy zarządza klubem, czyli de facto firmą, w taki sposób, jaki uważa za najlepszy, więc wynikają z tego różne sytuacje. Wiadomo, że jeśli sprawy układają się dobrze, to wszyscy chodzą uśmiechnięci i klepią się po plecach, a jak coś nie idzie, to problemy się mnożą i nie zawsze jest kolorowo. Tak to już bywa w życiu oraz w biznesie. My mieliśmy zarówno lata chude, kiedy walczyliśmy o utrzymanie, jak i lata tłuste, w których świętowaliśmy kolejne sukcesy. To sprawiło, że doświadczaliśmy praktycznie wszystkiego, czego można doświadczyć w sporcie. Dla mnie jednak najważniejsze jest to, że dzięki pracy we Wrocławiu poznałem żużel od kuchni i odkryłem wiele żużlowych tajników. Przez pewien czas miałem okazję współpracować z trenerem Markiem Cieślakiem, który jest wielkim fachowcem i potrafi przekazywać wartościowe informacje. Żużel na pierwszy rzut oka może wydawać się prosty, bo teoretycznie czterech facetów staje pod taśmą, wszyscy robią cztery kółka i tyle, ale w rzeczywistości cała towarzysząca temu otoczka jest bardzo skomplikowana i wielowymiarowa. Działając w Sparcie na pewno wiele się nauczyłem, a całą zdobytą wiedzę mogłem wykorzystywać przy swoich kolejnych żużlowych aktywnościach.

Jak doszło do tego, że przed sezonem 2022 zamienił Pan Wrocław na Toruń i został Pan dyrektorem sportowym Apatora?

Zaczęło się od miłej, ale niezobowiązującej rozmowy przy kawie. Podyskutowaliśmy sobie czysto hipotetycznie na zasadzie co by było gdyby i tak zrodził się pewien pomysł. Stało się tak, że pociągnęliśmy temat, w efekcie czego przeniosłem się do Torunia. Doszedłem do takiego momentu, w którym poczułem, że potrzebuję jakiejś zmiany i czegoś nowego. W życiu zawodowym od czasu do czasu przydaje się pewien powiew świeżości, żeby iść naprzód i nie zamykać się w określonych ramach. Ja jednak nie postrzegam tego w kategoriach jakiegoś wielkiego transferu. Po prostu zmieniłem miejsce pracy i tyle. Każdy z nas ma prawo podjąć taką decyzję.

W przeszłości jakieś inne kluby próbowały ściągnąć Pana do siebie?

We wcześniejszych latach miałem już jakieś propozycje z innych klubów i prowadziłem pewne rozmowy, ale z różnych względów to nigdy nie zostało doprowadzone do końca. W przypadku toruńskiego klubu było zupełnie inaczej. Szybko się porozumieliśmy i praktycznie od razu było wszystko wiadomo. Przy okazji moich wcześniejszych żużlowych aktywności miałem okazję poznać Asię Sikorską, która piastuje funkcję dyrektora klubu. Zawsze patrzyliśmy w podobny sposób na różne sprawy związane z dyscypliną, więc cieszyłem się, że będziemy mogli ze sobą współpracować. Znacznie bliżej poznałem też Państwa Termińskich, którzy moim zdaniem są mocno niedoceniani i czasami niesprawiedliwie oceniani w różnych materiałach prasowych. Ja od razu zauważyłem, że oni wkładają całe swoje serce w prowadzenie klubu i próbują dźwignąć tę drużynę. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto pomóc takim ludziom i zaangażować się w ten projekt.

Rozstanie z wrocławskim klubem przebiegało w sposób, który raczej odbiegał od Pana wyobrażeń.

Myślę, że sobie nie mam nic wielkiego do zarzucenia i zachowałem się jak trzeba. Jeszcze przed rozpoczęciem ubiegłorocznej fazy play-off złożyłem wypowiedzenie, zaznaczając, że zamierzam zmienić pracodawcę dopiero po sezonie. Do tego czasu planowałem być z drużyną i jak zawsze dawać z siebie wszystko. Nie chciałem nikogo zaskakiwać i odchodzić z dnia na dzień. Poprosiłem o wskazanie osoby, która mnie zastąpi, żebym mógł jej wszystko przekazać. Niestety, w rzeczywistości przebiegło to trochę inaczej niż się spodziewałem. Już po pierwszym meczu półfinałowym podziękowano mi za współpracę i odsunięto mnie od zespołu. Nie zamierzam jednak tego oceniać. To była autonomiczna decyzja właściciela klubu, z którą musiałem się pogodzić.

Musiało być jednak Panu szkoda, że nie mógł Pan być z drużyną do samego końca. Sparta po 15 latach przerwy zdobyła przecież złoty medal, więc ominęła Pana mistrzowska feta, na którą na pewno Pan zasłużył. Stracił Pan szansę na możliwie najlepsze zwieńczenie swojej pracy we Wrocławiu.

Cóż mogę powiedzieć… nie było mi z tym łatwo, ale nie miałem na to żadnego wpływu i nie mogłem tego przeskoczyć. Mówi się trudno i żyje się dalej. Na pewno jednak trzymałem kciuki za chłopaków i życzyłem im wygranej. Uważam, że temu klubowi i tym zawodnikom to złoto się po prostu należało. Na przestrzeni całego poprzedniego sezonu Sparta była najlepsza i zasługiwała na mistrzostwo. Wszystkie starania z wcześniejszych miesięcy zostały wynagrodzone i marzenia stały się rzeczywistością. Mimo zaistniałych okoliczności, bardzo się z tego cieszyłem.

Za co dokładnie odpowiada Pan w Toruniu?

Najprościej rzecz ujmując, moje zadanie polega na dopilnowaniu tego, żeby od strony organizacyjnej i formalnej wszystko działało jak najlepiej i było dopięte na ostatni guzik. Jest ogrom spraw, nad którymi trzeba zapanować. Posiadamy wiele grup szkoleniowych, którymi należy się zaopiekować. Mam na myśli sekcję pit bike, zawodników w klasach 125 i 250, drużynę u24, a do tego jeszcze ekipę ekstraligową. Kiedyś tyle tego nie było, ale żużel w Polsce ciągle idzie naprzód i kluby z najwyższej klasy rozgrywkowej muszą realizować kolejne zadania. Konieczne jest właściwe poukładanie tego wszystkiego i odpowiedzenie na wszelkie potrzeby. Jakby dokładnie policzyć, to w kadrze mamy ponad 30 zawodników. Chłopacy muszą trenować i jeździć na zawody. Trzeba zatroszczyć się o osoby, które będą ich doglądać i pomagać im w rozwoju. Należy zabezpieczyć sprzęt oraz obsługę. Nie wolno zaniedbać dokumentów oraz zgłoszeń. Wszystko musi być skoordynowane i sensownie rozplanowane. W tym roku weszły nowe regulacje i osoba na moim stanowisku ma znacznie szerszy zakres obowiązków, a na jej barkach spoczywa dużo większa odpowiedzialność. Ja jednak lubię mierzyć się z takimi wyzwaniami. Warunki do pracy na pewno są sprzyjające, bo mamy świetnie wyposażony warsztat i znakomitych mechaników.

Skąd Pan wie, jak podejść do swoich zadań?

Jestem w żużlu ponad 20 lat, więc to nie jest dla mnie nic nowego. Zakres moich obowiązków oraz forma ich wykonywania są zbieżne z tym, co robiłem w ostatnim czasie. Oczywiście przy obecnych przepisach mam znacznie więcej na głowie, ale pewne schematy się powielają i są mi bardzo dobrze znane. Wiadomo, że inaczej pracuje się z dziećmi, a inaczej organizuje się funkcjonowanie pierwszej drużyny, jednakże mam już swoje doświadczenie i myślę, że jestem zorientowany, jak się za to zabrać. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że wszystko wiem najlepiej i uważam się za nieomylnego, ale na pewno nie czuję lęku związanego z brakiem kompetencji czy wrażeniem, że jestem nieprzygotowany do pełnienia mojej funkcji.

Wchodzenie do nowego środowiska to duże wyzwanie?

Przychodząc do Torunia zdawałem sobie sprawę, że przynajmniej na początku będę obcy. Liczyłem się z tym, że na starcie mogą pojawić się jakieś trudności, ale w rzeczywistości to okazało się bezpodstawne. Zostałem bardzo dobrze przyjęty, za co mogę tylko podziękować. Myślę, że to wszystko wyszło dość naturalnie, bo każdy wiedział, że mamy konkretne zadania do wykonania, na których musimy się skupić. Wiadomo jednak, że cały czas jeszcze się adaptuję, ponieważ to jest pewien proces. Każdy klub ma swoje zwyczaje i odmienny schemat funkcjonowania, więc trzeba się z tym oswoić. Co można, warto poprawić, a do reszty najlepiej się dostosować. Kluczowe jest poznanie się ze wszystkimi ludźmi i złapanie z nimi jak najlepszego kontaktu, ponieważ to ma największy wpływ na układanie poszczególnych spraw. Każdy ma inny charakter, ale trzeba znajdować kompromisy i umieć się porozumieć, bo na tym powinna opierać się nasza współpraca. Na szczęście w Toruniu jest fajna grupa ludzi, z którymi udało się zbudować dobre relacje. Ja osobiście nie mam z nikim żadnych problemów. Mam nadzieję, że pozostali mogą równie pozytywnie wypowiadać się na temat współpracy ze mną. Na co dzień przeprowadzam dużo rozmów z zawodnikami, sztabem szkoleniowym oraz innymi osobami pracującymi w klubie, podczas których analizujemy bieżące sprawy i diagnozujemy trapiące nas problemy. Nie mogę opierać się wyłącznie na moim widzimisię. Wszelkie podejmowane działania muszą uwzględniać zdanie i potrzeby innych.

Pierwszy mecz sezonu 2022 torunianie odjechali we Wrocławiu. Jak to było wrócić na Stadion Olimpijski, ale już w kurteczce z herbem Apatora?

Skłamałbym gdybym powiedział, że nie było sentymentalnie. Najbardziej przeżywałem jednak to, co działo się tam z naszą toruńską drużyną. Tamtego dnia kompletnie nam nie szło i ostatecznie ponieśliśmy bardzo wysoką porażkę. Starałem się przekazać zespołowi jak najwięcej przydatnych informacji, ale w żużlu nie zawsze udaje się zrobić z nich użytek. Niezależnie jakie kroki podejmowaliśmy, to kompletnie nie działało. Praktycznie nikt nie mógł nic znaleźć. Takie dni czasami po prostu się zdarzają i trudno to jakoś sensownie wytłumaczyć. To był mecz do zapomnienia i jak najszybciej trzeba było wyrzucić go z głowy.

Jakie wnioski na temat drużyny można wyciągać na podstawie kolejnych spotkań?

Po meczu we Wrocławiu podejmowaliśmy u siebie ostrowian, z którymi odnieśliśmy planowe i przekonujące zwycięstwo. Tamto spotkanie nie dało nam jednak odpowiedzi na wszystkie pytania, ponieważ tabela wskazuje, że Arged Malesa jest obecnie najsłabszym zespołem w lidze i trudno zweryfikować swój potencjał na jej tle. Znacznie więcej pokazał nam mecz w Gorzowie. Tam mieliśmy próbkę naszych realnych możliwości i przekonaliśmy się, że pozostałe wyjazdy nie muszą wyglądać tak słabo, jak we Wrocławiu. Trzeba sobie jednak powiedzieć, że mogliśmy tam wygrać, ale ostatecznie obeszliśmy się smakiem i czuliśmy spory niedosyt. Zwycięstwo wymknęło się nam z rąk, pomimo tego, że przez większość spotkania to my nadawaliśmy ton rywalizacji. Niemiło zaskoczyła nas też domowa porażka z Motorem Lublin. Z perspektywy czasu można jednak zastanawiać się, czy na pewno warto dramatyzować z tego powodu. Widzimy, że lublinianie są w tej chwili najmocniejszą drużyną w lidze i radzą sobie doskonale, pomimo problemów kadrowych i sporych osłabień. Jak na razie wszystkich odprawiają z kwitkiem, więc być może na ten moment byli po prostu poza naszym zasięgiem. Głęboko wierzyliśmy jednak, że odbijemy się w Grudziądzu, co ostatecznie się udało. Tamto zwycięstwo było nam bardzo potrzebne, ponieważ dzięki niemu złapaliśmy głębszy oddech. Przy okazji ostatniego meczu w Lesznie po raz kolejny pokazaliśmy swój potencjał, ale tuż przed biegami nominowanymi zostaliśmy ewidentnie skrzywdzeni przez sędziego. Nie da się ukryć, że to przełożyło się na wynik i zadecydowało, że jednak nie wywieźliśmy stamtąd punktów, na które zapracowaliśmy. Na ten moment fakty są takie, że po sześciu kolejkach mamy cztery punkty na koncie i znajdujemy się w dolnej części tabeli. Na pewno nie możemy powiedzieć, że na starcie sezonu wiedzie nam się tak dobrze, jak byśmy zakładali. Wszyscy chcielibyśmy być w trochę lepszych nastrojach po tych początkowych meczach. Najbardziej boli, że naprawdę niewiele zabrakło, żeby tak się stało. Wystarczyłoby dosłownie parę punktów więcej w kilku meczach – chociażby ze strony juniorów – i znajdowalibyśmy się w zupełnie innym miejscu. Na pewno nie jedziemy tak źle, jakby wskazywała na to tabela i pokazujemy, że mamy spore możliwości, ale przynajmniej na razie to nie znajduje odzwierciedlenia w punktach.

Jaka jest diagnoza dotychczasowych niepowodzeń?

Drużyna była budowana w oparciu o jeszcze jedno bardzo ważne ogniwo, którym miał być Emil Sajfutdinow, ale w obecnej sytuacji związanej z wojną w Ukrainie nie możemy korzystać z jego usług. To spadło na nas nagle i znacząco komplikuje nam zadanie. W obecnej sytuacji musimy odnaleźć się w zupełnie innych realiach i radzić sobie bez zawodnika, który śmiało mógłby być naszym liderem. To spore osłabienie, bo mimo możliwości stosowania zastępstwa zawodnika nigdy nie da się w stu procentach wypełnić tej luki. Pozostali chłopacy mają też swoje problemy, którym próbują stawić czoła. Najwięcej mówi się o kwestiach sprzętowych i torowych, ale to nie jedyne czynniki wpływające na wyniki. Mamy niezwykle ambitnych zawodników, którzy momentami być może nawet za bardzo chcą, co potrafi obracać się przeciwko nim. Czasami tak jest, że jeśli na czymś za mocno się skupiamy, to nie zawsze wychodzi. Do niedawna wszyscy mogli mieć też niewystarczająco dużo jazdy. Na szczęście ruszyła liga szwedzka i rozkręciły się inne rozgrywki, więc teraz powinno być lepiej z objeżdżeniem. Niektórzy potrzebują częstszych startów, żeby złapać właściwy rytm. Myślę, że wiele problemów chłopacy mają już za sobą, ale żużel jest takim sportem, że nawet jeśli jednego dnia wszystko działa lepiej, to wielokrotnie na drugi dzień ponownie trzeba czegoś szukać.

Czy powoli nie zaczynają pojawiać się jakieś obawy o rezultat końcowy? Wiadomo, że Apator nawet bez Emila Sajfutdinowa chciałby walczyć o wysoką pozycję i zaspokoić nieco głód sukcesu, który zrodził się w ostatnich latach, ale na razie chyba nie można być w stu procentach przekonanym, że drużyna będzie w stanie przebić się do ścisłej czołówki.

Jestem pewien, że stopniowo będziemy wchodzić na właściwe tory i czas zadziała na naszą korzyść. Dysponujemy sporym potencjałem, który już powoli się uwidacznia, a z biegiem rozgrywek powinno być jeszcze lepiej. Naszych seniorów na pewno stać na wiele więcej. Cały czas liczymy również, że może zwiększyć się wsparcie ze strony juniorów. Myślę, że mimo różnych przeciwności losu nadal możemy powalczyć o naprawdę korzystny wynik końcowy. Na ten moment nikt nie panikuje ani nie wywiera niepotrzebnych nacisków na zawodników, ponieważ widzimy ich zaangażowanie i wolę walki. To nie jest tak, że oni przyjeżdżają na zawody i jak wygrywamy to fajnie, a jak przegrywamy, to nic się nie dzieje i każdy macha na to ręką. Jeżeli coś nie układa się po naszej myśli, to wszyscy mocno to przeżywają, bo chcieliby pokazywać się z jak najlepszej strony. Chłopacy zdają sobie sprawę, że momentami punktują poniżej swoich możliwości i niekiedy powinni dorzucać coś więcej, aby spełniać nasze, ale też swoje oczekiwania. Najważniejsze, że mamy świadomość trapiących nas problemów. Wszyscy próbujemy wyciągać wnioski i robić co w naszej mocy, żeby było dobrze. Patryk Dudek, Paweł Przedpełski, Jack Holder i Robert Lambert są zdolni do tego, żeby w sześciu biegach, które muszą objeżdżać pod nieobecność Emila Sajfutdinowa, zdobywać w granicach 11-12 punktów, przy czym to jeszcze nie jest szczyt ich możliwości. Jeżeli do tego coś dorzucą juniorzy, to praktycznie każdy mecz powinien być wygrany. Wiadomo, że to jest spore uproszczenie, ale w obecnej sytuacji musimy próbować właśnie taki mniej więcej schemat wcielić w życie, aby walczyć o coś więcej. Na pewno mamy zawodników, z którymi możemy to zrobić.

Jednym z kluczy do sukcesu zapewne byłby powrót do regularnego wygrywania przed własną publicznością, z czym torunianie mają ostatnio poważny problem. Porażka z Motorem Lublin to dla wielu osób niepokojący sygnał, że w tym roku może być podobnie. Jak bumerang wraca kwestia, że domowy tor nie jest sprzymierzeńcem „Aniołów”.

W ostatnich tygodniach spędziłem na tym torze nie dziesiątki, ale setki godzin. Przy okazji naszych prac ciągniki, polewaczki i inne maszyny spaliły na nim setki litrów ropy. Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, żeby zmienić ten tor i dojść z nim do ładu. Zamierzaliśmy przygotować nawierzchnię, która z jednej strony będzie przyjazna dla zawodników, a jednocześnie zapewni atrakcyjne widowisko kibicom. Staraliśmy się uwzględnić preferencje zawodników, żeby było trochę bardziej pod koło i żeby nie było tak ślisko. Wnioski są jednak takie, że ta nawierzchnia wraz ze wszystkim, co zostało do niej wrzucone w ostatnich latach, zrobiła się taka, że nie pozwala nam na wszystko, a nawet bardzo mocno nas ogranicza. Pomimo wkładania w to mnóstwa energii i wylewania hektolitrów potu, trudno dostosować ją do naszych potrzeb. Coraz bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że temu torowi najlepiej zrobiłaby wymiana całej nawierzchni i ułożenie wszystkiego całkowicie od nowa. Już od jakiegoś czasu mamy ten temat na uwadze. Na razie jednak musimy przystosować się do tego, czym dysponujemy i jak najlepiej odnaleźć się w obecnych warunkach. Jesteśmy tu po to, żeby znaleźć na to jakiś sposób. Myślę, że podczas naszych dwóch dotychczasowych meczów na Motoarenie tor był podobny, co jednak nie znaczy, że był taki, jakiego byśmy chcieli. Być może łatwe i przekonujące zwycięstwo z Ostrowem uśpiło trochę naszą czujność i sprawiło, że postawiliśmy na coś, co nie do końca zdaje egzamin. Teraz spróbujemy wprowadzić pewne zmiany, żeby zbliżyć się do najlepszego rozwiązania, oczywiście na tyle, na ile będzie to możliwe. Musimy poczekać i zobaczyć jak to będzie wyglądało przy okazji kolejnych spotkań. Na pewno będziemy reagować na bieżąco. Prawda jest też taka, że w momencie, kiedy nasi zawodnicy dojdą do optymalnej formy i jeszcze lepiej podogrywają swoje sprawy sprzętowe, to ten tor nie będzie odgrywał tak wielkiej roli i na pewno nie będzie się tak wiele o nim mówić.

Jakie to uczucie pracować w innym klubie?

Wystarczy wspomnieć, że po przegranym meczu domowym z Motorem Lublin nie spałem do piątej rano. Myślę, że to jest najlepszy dowód mojego zaangażowania w sprawy klubu oraz emocjonalnego stosunku do tego, co dzieje się wokół nas. To nie jest tak, że podchodzę do tego inaczej niż we Wrocławiu. Na każdym kroku daję z siebie wszystko. Taki już jestem, że albo robię coś na sto procent i wkładam w to całe swoje serce, albo nie robię tego wcale. Wiadomo, że nie zawsze wszystko wychodzi tak, jakbym sobie życzył, ale nauczyłem się, że w tym fachu nie wolno się poddawać i zawsze trzeba patrzeć do przodu. Staram się wnosić tutaj całą swoją wiedzę, którą nabyłem we wcześniejszych latach. Zależy mi na tym, żeby drużyna osiągała jak najwyższe cele. Chciałbym, żeby klub mógł być chwalony i miał takie wyniki, na jakie zasługuje.

Presja daje się Panu we znaki? Nie da się ukryć, że jest Pan jedną z osób, które mają przyczynić się do osiągania znacznie lepszych wyników przez Apator.

Myślę, że presja pojawia się w każdym sporcie i chcąc nie chcąc, będziemy się z nią stykać. Ja co prawda nie czuję, żeby ktokolwiek nakładał na nas ciśnienie, ale to nie znaczy, że my sami tego nie robimy. Każdy ma jakieś wyobrażenia i założenia, którym chciałby sprostać. Chodzi o to, żeby jak najlepiej wywiązać się ze swoich zadań i wszystkiego dopilnować. Wiadomo, że to generuje pewnego rodzaju stres czy napięcie, ale trzeba sobie z tym jakoś radzić. Dotyczy to zarówno zawodników, jak również pozostałych osób działających w klubie, które odpowiadają za szereg innych kwestii. Mam świadomość wielkich oczekiwań, które zrodziły się w Toruniu po ostatnich chudszych sezonach, dlatego proszę mi wierzyć, że nie siedzimy z założonymi rękami. Robimy co w naszej mocy, żeby wszystko działało w możliwie najlepszy sposób, a zawodnicy mieli sprzyjające warunki do pracy.

Co ciekawego dla siebie znajduje Pan w swojej pracy?

Żużel jest moją pasją, a nie ma nic lepszego w życiu niż połączenie pasji z pracą. Dzięki temu można realizować się w czymś, co naprawdę się lubi. Być może wypełnianie co chwilę wielu podobnych dokumentów staje się niekiedy monotonne, ale generalnie nie mogę narzekać na nudę. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że ciągle stykam się z tymi samymi sytuacjami, jednakże w rzeczywistości bez przerwy pojawiają się nowe okoliczności. Na każdym kroku trzeba mierzyć się z nowymi wyzwaniami oraz problemami. Poziom adrenaliny na pewno jest wysoki, bo zawsze wiele się dzieje.

Obcowanie z żużlem od kuchni i obserwowanie tego sportu z perspektywy parku maszyn zapewne ma swój unikalny smaczek. W końcu nie każdy może tego doświadczyć.

Powiem szczerze, że dla mnie to już jest codzienność. W tym momencie ja już nie zastanawiam się co jest w tym wyjątkowego i jak bardzo zmieniło to moje postrzeganie tej dyscypliny. Myślę, że znacznie więcej na temat swoich wrażeń mógłby powiedzieć ktoś, kto dopiero stawia w tym pierwsze kroki. Dla mnie teraz czymś szczególnym byłoby poobserwowanie sobie zawodów z perspektywy trybun. Prawdę mówiąc, nie pamiętam już, kiedy po raz ostatni tego doświadczyłem. Jakiś czas temu miałem okazję być na wieżyczce sędziowskiej jako delegat Polskiego Związku Motorowego i już to zrobiło na mnie spore wrażenie. To było coś innego w porównaniu do tego, z czym stykam się co dzień. Będąc w parku maszyn na pewno nie można być kibicem, który kieruje się wyłącznie emocjami. Wtedy trzeba zachowywać spokój, w pełni koncentrować się na swoich obowiązkach i umieć na chłodno wszystko przekalkulować, ponieważ od tego może wiele zależeć.

Jak logistycznie poukładał Pan swoją pracę w toruńskim klubie?

W Toruniu mam wynajęte mieszkanie, więc to właśnie tutaj spędzam teraz najwięcej czasu, a do Wrocławia jeżdżę raz na jakiś czas. Rozłąka z najbliższymi potrafi dawać się we znaki, ale mam już dorosłe dzieci, które posiadają swoje rodziny, a moja żona jest bardzo wyrozumiała, więc jakoś sobie z tym radzimy. Nie ukrywam, że po dłuższej nieobecności miło jest przyjechać na dwa lub trzy dni do domu i spędzić trochę czasu z rodziną, której na co dzień mocno brakuje. Ja jestem takim człowiekiem, że zawsze zdążę porządnie stęsknić się za żoną, naszymi wnukami i… papugą, której posiadanie staje się coraz bardziej popularne w żużlowym światku (śmiech).

Podejrzewam, że papuga to efekt znajomości z Markiem Cieślakiem.

Zdecydowanie tak. Marek wiele opowiadał o swojej papudze, więc będąc blisko niego trudno było nie zainteresować się tym tematem. To właśnie on oraz jego żona polecili nam hodowlę, gdzie mogliśmy dokonać zakupu. Nasza papuga nazywa się Lolek i ma już prawie dwa lata. Trzeba przyznać, że na co dzień gada jak najęta. Moja żona bardzo chciała mieć takie zwierzę i w sumie dobrze się stało, bo teraz przynajmniej nie jest sama, kiedy ja wyjeżdżam do Torunia i ktoś zawsze się do niej odezwie.

Jakie wrażenie robi na Panu Toruń?

Może trudno w to uwierzyć, ale do tej pory jedynie ze dwa razy byłem w centrum, żeby nieco się rozejrzeć. Na co dzień wracam do swojego mieszkania około godziny 18-19, a czasami jeszcze trochę później, więc jestem już na tyle zmęczony, że nie mam ochoty gdzieś się ruszać i szukać dodatkowych wrażeń. Na pewno jednak zdążyłem przekonać się, że Toruń to piękne i urokliwe miasto, które ma duszę i unikalny charakter. Bardzo podobają mi się wszystkie uliczki, które tu widziałem. Nie ukrywam, że lubię takie klimaty. Przyjemnie jest usiąść sobie gdzieś na rynku i napić się dobrej kawy. Jedyne co mi doskwiera, to problem ze znalezieniem miejsca parkingowego. Pod tym względem naprawdę jest masakra (śmiech).

Jak długo może potrwać Pana współpraca z toruńskim klubem?

Na razie mam dwuletni kontrakt, a potem nastąpi ocena mojej pracy i zapadną jakieś decyzje. Mam nadzieję, że wypadnę pozytywnie i będę mógł zostać tu na dłużej. Pamiętajmy, że na razie dopiero wszystko układamy i zapoczątkowujemy pewne procesy, natomiast na efekty trzeba chwilę poczekać. To jest ważne, żeby w nieco dłuższej perspektywie czasowej móc zajmować się określonymi sprawami, bo tylko wtedy można uzyskać pełny obraz czy to na pewno działa i wypracować coś większego.

Pana największe marzenie?

Chciałbym zdobyć Mistrzostwo Polski razem z Apatorem.

Rozmawiał KAROL ŚLIWIŃSKI