fot. Apator Toruń
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„To był rok dwudziesty drugi/Narodziny klubu, który ruszył po zasługi…” – rapował Liber w utworze „Czysta gra”, napisanym w 2007 roku na 85-lecie piłkarskiego Lecha Poznań. W przypadku klubu z aniołem na plastronie był to 1962 rok.

 

Choć trudno w to uwierzyć, toruński klub żużlowy w formie, w której znamy go dziś, kończy sześćdziesiąt, czyli kopę lat. Choć historia czarnego sportu w tym mieście sięga 1930 roku, 21 lutego 2022 przypada sześćdziesiąta, a więc diamentowa, rocznica powstania klubu z Grodu Kopernika.

W pierwszych dziesięciu latach funkcjonowania walka toczyła się na froncie ówczesnej II ligi, odpowiednika dzisiejszej I. Pomimo że nadzieje na awans na pierwszy ligowy szczebel pojawiały się między wierszami, na chwile chwały toruńscy zawodnicy musieli jeszcze trochę poczekać.

Sześć literek, które przeszły do historii. Apator, nazwa zaczerpnięta od patronujących klubowi Pomorskich Zakładów Wytwórczych Aparatury Niskiego Napięcia. Nazwa, jak się okaże, jako jedna z nielicznych przylgnie na dobre do zespołu i będzie przez kibiców darzona wielkim szacunkiem, nawet kiedy formalnie zabraknie jej na plastronach zawodników czy plakatach.

W składzie tego pierwszego roku pojawiły się takie nazwiska jak Marian Rose, człowiek-legenda, późniejszy (do dziś) patron toruńskiego stadionu; Roman Cheładze, który z czasem da się poznać jako arbiter, czy Stanisław Domaniecki. Ten ostatni zapisał pierwszą z tragicznych kart w dziejach toruńskiego żużla. Był 15 sierpnia, torunianie wybrali się na ligowy pojedynek do pierwszej stolicy Polski-Gniezna. Zaczęło się obiecująco dla toruńskiego zespołu, efektownym zwycięstwem 5:1. Później nastąpiło kilka wyścigów, które układały się remisowo lub szala zwycięstwa przechylała się na stronę gnieźnian. Nikt nie spodziewa się tego, co nastąpi w biegu dziewiątym. Gnieźnianie prowadzą przed nim 26:21. Na torze pojawiają się Juliusz Ptaszyński i Henryk Cieślewicz ze strony gospodarzy. Ich przeciwnikami są Bogdan Sargun i Stanisław Domaniecki. Ruszają. W motocyklu 24-latka posłuszeństwa odmawia manetka gazu, co prowadzi do zderzenia z drewnianą wówczas bandą. Młody żużlowiec trafia do szpitala, jednak jego obrażenia okazują się zbyt poważne…

Ligowy maraton A.D.1962, bo tak należy chyba nazwać batalię dwunastu ligowych drużyn, z których przed każdą stało wyzwanie pojechania dwudziestu dwóch ligowych kolejek, zespół z Torunia kończy na niezłym trzecim miejscu.

Kolejną ważną datą jest 1966 rok. Marian Rose wraz z kolegami z reprezentacji: Antonim Woryną, Andrzejem Pogorzelskim i Andrzejem Wyglendą zdobył wrześniowej niedzieli na torze we Wrocławiu tytuł drużynowych mistrzów globu. Jego wkładem w 41 punktów drużyny było jedenaście oczek. Pod jego skrzydła trafił wówczas pewien wyjątkowy adept, który-jak los pokaże-na lata zwiąże się z ekipą z ulicy Broniewskiego 92.

Adept nazywał się Jan Ząbik. Miał już niemal 21 lat, to wiek, w którym niewielu zaczyna przygodę z żużlem. Znał się na kwestiach technicznych i miał za sobą pierwsze motocyklowe szlify. To zdecydowało o tym, że „Maryś” postanowił otoczyć go opieką oraz wprowadzić w arkana sztuki żużlowej.

– Powiedział mi, że [motocykl] nie ma hamulca, pokazał sprzęgło i gaz. Wsiadłem, popchnął mnie i odpaliliśmy jego motocykl. Jechałem pierwszy raz, pokonałem spokojnie jedno okrążenie, a po chwili drugie. Marian widział, że radzę sobie z manetką gazu i gdy mnie zatrzymał, zaproponował, bym w następnej jeździe popróbował startów. Gdy mi już wychodziły, powiedział do mnie: „Stań na starcie
i używając gazu, pokonuj wiraże, a motocykl sam się złoży. (…) Gdy wyjechałem trzeci lub czwarty raz, szło mi już całkiem sprawnie- opowiadał Jan Ząbik w rozmowie z toruńskim dziennikarzem Danielem Ludwińskim, autorem poświęconej sobie książki z serii „Asy żużlowych torów”. Ambitny młody zawodnik już po sześciu miesiącach mógł przygotowywać się do ligowego debiutu. Do egzaminu licencyjnego przystąpił 31 lipca, przed meczem z Motorem Lublin-tak wtedy wyglądały egzaminy służące zdobywaniu uprawnień. Na pierwszy wyjazd na tor musiał czekać równo trzy tygodnie, do meczu ze Startem Gniezno 21 sierpnia. Nie był to jednak udany debiut, zakończył się bowiem z zerowym dorobkiem punktowym.

Szybko jednak zaczął odnosić pierwsze sukcesy, do których w tamtym czasie zaliczyć można m.in. drugie miejsce w lubelskim finale Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski. Systematycznie dokładał punkty do Stalowego, jak wówczas nazywała się drużyna, pieca.

W tamtym okresie w klubie pojawiły się wybitne osoby, zarówno po stronie trenerskiej, jak i zawodniczej. Przez rok funkcję szkoleniowca pełnił sam Florian Kapała. Choć nie był to rok wybitny pod względem sportowym, spod jego ręki wyszło kilku solidnych wychowanków. To zaowocowało przekleństwem urodzaju, dzięki któremu… życie dostał dzisiejszy ligowy rywal torunian, GKM Grudziądz. Początkowo znana jako Grudziądzka Sekcja Żużlowa toruńskiej Stali drużyna miała dać zatrudnienie tym, dla których zabrakło miejsca w pierwszym składzie.

Jeśli chodzi o zawodników, kibice mogli wówczas oglądać Bogdana Krzyżaniaka oraz Romana Kościechę. Brzmi znajomo? Oczywiście! Byli oni jednymi z licznych, którzy zapoczątkowali w toruńskim klubie oraz żużlu w ogóle tradycje rodzinne. W późniejszych latach z powodzeniem ścigali się przecież ich synowie.

Także wtedy, 10 czerwca 1969, miał miejsce turniej, o którym można powiedzieć, że był nieśmiałym prekursorem organizowanych kilkadziesiąt lat później w tym mieście turniejów Speedway Grand Prix lub meczów Polska-… (tu możemy wstawić nazwę dowolnego rywala). Międzynarodowy Turniej o Nagrodę Tygodnia Kultury Fizycznej z udziałem zawodników II eliminacji mistrzostw świata ściągnął zawodników z Torunia, Bydgoszczy i Gdańska, którzy powalczyli z reprezentantami Związku Radzieckiego. Główne trofeum padło łupem Walerija Klementiewa, startującego w barwach rywali Polaków.

Pierwsze dziesięciolecie historii toruńskiego klubu żużlowego naznaczyły jeszcze dwie tragedie. Obie wydarzyły się w 1970 roku. 19 kwietnia w Rzeszowie swój ostatni wyścig w życiu pojechał Marian Rose. Jego dramat rozegrał się już w pierwszej potyczce dnia. Zaczęło się od upadku, jakich wiele na żużlowych torach. Gdyby nie zbieg okoliczności…

-[Marian Rose] Chciał zakończyć karierę po sezonie 1969, mówił, że chyba już nie będzie jeździł, ale prezesi i koledzy namówili go, żeby jeszcze pojechał. Wtedy był ten upadek. Jechał pierwszy, Ciepiela go minął, Jankowski, z którym jechał w parze też, ale Hap już nie. Zahaczył go hakiem, nastąpiło rozerwanie tętnicy… – wspominał Ząbik w cytowanej publikacji. „Godzina 15.15-Marian Rose nie żyje” – zanotował jego podopieczny w programie zawodów.

W tym samym roku, dokładnie 26 czerwca, po wypadku zmarł osiemnastoletni adept Benedykt Błaszkiewicz. Ten fakt zdecydował o tym, że-podobnie jak miało to miejsce w przypadku zespołu z Tarnowa w 2016 roku, po śmierci Krystiana Rempały – drużyna nie mogła się pozbierać i zakończyła ligowe zmagania na ostatnim miejscu w tabeli.

Wydarzenia 1970 były pierwszą rysą, próbą dla toruńskiego żużla. Udało się jednak wyjść z niej zwycięsko. Rok później Toruń skończył na czwartym miejscu ligowej tabeli oraz zapisał jeden z pierwszych pięknych rozdziałów w historii Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski. Organizując ten turniej, toruńscy sympatycy mogli oglądać na trzecim miejscu swoją młodą nadzieję, Janusza Plewińskiego.

W 1962 roku toruńczycy, jak mawiają o sobie mieszkańcy tego miasta, zakończyli ligowe występy z trzecią lokatą, podobny wynik zanotowali dziesięć lat później.

Pierwszych dziesięć lat działalności żużla w Toruniu to prawdziwy rollercoaster emocji. Od chwały po kryzys, od radości po żałobę. Ten sport wrósł na dobre w miejską tkankę, ciesząc się sympatią publiczności. Najlepsze miało dopiero nadejść…