Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tym razem w rytmie sobotnio-niedzielnym zaprezentowała nam się Ekstraliga żużlowa. Miało być wreszcie interesująco, acz sceptycy, w tym i piszący, mieli pewne wątpliwości, z przyczyn… meteorologicznych. Nie żebym obawiał się ulewy i przekładania spotkań. Tym razem szło o skwar, a co za tym idzie pójście na łatwiznę przez organizatorów meczów i przygotowanie arcytwardej nawierzchni, jak zazwyczaj.

W Lesznie przed zawodami próbowano podkręcić atmosferę spekulacjami na temat przewidywanej absencji Jasona Doyle`a. Drżeli głównie zapewne pod Jasną Górą, przy Krzywej Wieży i pod Klimkiem. To jednak nijak się nie potwierdziło, zaś kangur tradycyjnie raczył oko szarżami i pikami „pod”. Skutecznymi do tego. W Unii dwie zmiany. Nie żeby zaraz personalne. Tym razem słabo, wciąż próbujący przekonać motocykle do szybszej jazdy Piter, dla odmiany za to bezcenne oczka tamtejszych juniorów. Ktoś powie: „No dobrze, ale na jakim tle?” To odpowiem. A cóż to za różnica? Jak trafnie stwierdził menago Bajerski z Torunia, w żużlu nie przyznają punktów meczowych za styl. Młodzież Leszna, ze szczególnym uwzględnieniem Kacpra Pludry, zaczęła nie tylko kończyć wyścigi, ale przy tym na punktowanych pozycjach.

Spotkanie ciekawe wydawało się mniej więcej do połowy. Przynajmniej wynik. Goście odgryźli się w szóstej odsłonie za sprawą Fricke, który jeszcze wówczas był wystarczająco mocny i szybki na słabego tego dnia Pawlickiego, zaś Protas kąsał, by ostatecznie dowieźć za plecami „tylko” juniora gospodarzy. To był impuls… dla miejscowych. Ci błyskawicznie zwarli szeregi i po dwakroć, w biegach siódmym i dziewiątym, przyłożyli podwójnie, odbierając gościom argumenty i nadzieję na korzystny rezultat potyczki. Od tego momentu Falubaz korzystał już tylko na defekcie Emila i słabszej dyspozycji Pitera, takoż tradycyjnym, rzec by można, wycofaniu Kołdiego w finałowym starciu, dla objechania juniora w nagrodę za dobrą jazdę i przyzwoite punkty. Nadal więc budują w Lesznie małolatów, jak niegdyś Smyka i Domina. To się chwali. Cierpliwości też Baronowi widać nie brakuje. Dwa jednak niepokojące sygnały dla coacha Piotra. Pawlicki ma wyraźne problemy ze sprzętem, który nie chce współpracować, więc być może pora na drobną roszadę w kwestii prowadzącego młodzieżowca, przez większą część spotkania. Ewentualne straty w meczach wyjazdowych mogą być nie do odrobienia. Drugi to niepokojący brak prędkości u Emila. Ten jednak przywozi bardziej niż przyzwoite punkty, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że wiezie je „całym sobą”, bo fury wciąż nie chcą jechać jak oczekuje zawodnik. Trochę jak początek poprzedniego sezonu Bartka Zmarzlika. Niby oczka prawie się zgadzały, niby trzymał fason, ale dopiero w drugiej połowie roku zaczął fruwać. Być może z Sajfutdinowem będziemy mieli podobny scenariusz, zaś Piterowi wyraźnie trzeba skutecznie i radykalnie pomóc.

A Piotr Żyto? Cóż on miał począć? Tak krawiec kraje jak mu materii staje. Tu miał półtora zawodnika w zestawieniu. Przyzwoity, acz bez niezbędnego błysku Duzzers, w kratkę Fricke z Zagarem, waleczny tylko mało skuteczny PePe i tym razem niewidoczni U24 takoż małolaci. Trzy zaledwie indywidualne wiktorie w meczu. Fricke nad Pawlickim, dwa razy Dudek, choć w ostatnim biegu zawodów z lekkim handicapem. Nie było armat żeby uzyskać więcej. Tych 36 oczek to nie żadna kompromitacja, lecz obraz prawdziwej siły zespołu tego dnia. Jeśli ktokolwiek przed spotkaniem liczył na więcej, musiał być niepoprawnym optymistą. Realnie Zielona Góra bije się o Ekstraligę i na tle bezpośrednich rywali nie wygląda najgorzej. W czworokącie, bo już nie trójkącie bermudzkim: Falubaz, Apator, Włókniarz, GKM nadal status quo, z jedną wiktorią grudziądzan nad osłabioną Spartą w bonusie na korzyść Gołębi. Oprócz tego wygrywają ze sobą w swoim sosie. Czy GKM zdoła dorzucić kolejną wygraną przeciw ekipie z wyższej półki, tym razem Motorowi? Tę odpowiedź mieliśmy poznać późnym wieczorem.

W Grudziądzu kibiców przyjezdnych spotkała niemiła niespodzianka. Jeżeli mieli ochotę na żywo obejrzeć zmagania, nie wolno im było… nijak się ujawnić. Czyżby gospodarze obawiali się większej liczby gości na trybunach po ostatnich występach miejscowych? Być może, choć ów zakaz wnoszenia flag, banerów etc. tyleż niezrozumiały, co nielogiczny i nie mający nic wspólnego z pandemią.

W GKM debiuty. Eks Koziołek, a raczej stary kozioł, by nie użyć synonimu – Paweł Miesiąc, jadący na głodzie i dodatkowej adrenalinie, aby pomścić „niesprawiedliwe” potraktowanie przez lubelaków. Do tego dawno nie oglądany w akcji Roman Lachbaum. No i największa wątpliwość miejscowych fanów. Czy tym razem tor wreszcie będzie sprzyjał gospodarzom? Goście nakręceni pozytywnie po ostatnich wynikach, z mocną formacją juniorską i wracającym na H4 Buczkiem. Realnie faworytem Lublin, lecz serce się wyrywało. Wszak żem człek z Grudziądza i co by nie było, chciało się zwycięstwa.

No i o mały figiel się spełniło. Sporo było w spotkaniu zwrotów akcji, dramaturgii i kontrowersji. Ogrom też napięcia po stronie gospodarzy, co objawiło się przede wszystkim licznymi taśmami. Ten mecz mogli i powinni grudziądzanie, którzy wreszcie okazali się drużyną co się zowie, wygrać. Wszak niewykorzystane sytuacje się mszczą. Dlaczego tak się nie stało, mimo iż tym razem tor nieco bardziej im sprzyjał i jeśli nawet nie do końca był atutem miejscowych, to przynajmniej nie stanowił przeszkody? Moim zdaniem jedynym winowajcą jest tym razem… trener Janusz Ślączka. Na nawierzchni gdzie można było już po pierwszej serii oprzeć koło po szerokiej, jak ryby w wodzie poczuli się Bjerre, Przemo i Miesiąc, a Roman Lachbaum, niestety, po jednym wyścigu nie dostał kolejnej szansy, zaś śmiem twierdzić, że w tych warunkach mógł i powinien przechylić szalę na stronę miejscowych. Gdyby tylko miał taką możliwość. Wiele razy chwaliłem szkoleniowca grudziądzan za odważne i przemyślane decyzje, szczególnie w kwestii zmian w trakcie zawodów. Tym razem postawienie na Krakowiaka, po jednym zaledwie, do tego niezupełnie nieudanym wyścigu Lachbauma nijak nie może się obronić. Roman przyzwoicie wyjechał spod linek, w pierwszym łuku zamiast przełożyć przednie koło za tylnym odwożącego go Kubery i zjechać do wewnętrznej, dał się odprowadzić, ale potem przynajmniej próbował jeszcze walczyć na dystansie. Po kolei więc.

Skoro decyduję się na zmianę w wyjściowym zestawieniu i od początku puszczam Rosjanina, to wedle kanonów nie po to, by po jednym starcie, niezależnie od stylu i punktów, już go wymieniać. Jeśli to miała być zasada czy też metoda Ślączki, to dlaczego po pierwszej śliwce kolejną szansę otrzymał Paweł Miesiąc? Nie chodzi mi o to, dla jasności, że Łełka też powinien wymienić. Absolutnie nie. Takich rzeczy po prostu nie należy „popełniać”. To samo dotyczy Lachbauma. Dwa biegi i dopiero ocena przydatności w meczu. Minimum dwa, przy tym bezpośrednio po sobie. Bez pauzy. Jeśli decyduję się na roszadę w składzie, skoro wypuszczam zawodnika raz, to bezwzględnie i koniecznie daję mu drugą szansę. Abecadło, kanon. Każda inna decyzja jest zła, niekonsekwentna, nieprzemyślana, nieuzasadniona i tutaj w efekcie, szkodliwa dla zespołu. Nie upieram się też, że rzeczony Roman w drugim swym wyścigu nagle by się zerwał i przywiózł trójkę. Mogło być ponownie w plecy i słaby występ, ale wtedy wymiana miałaby uzasadnienie. Ta decyzja była pochopna i wziąwszy bezbarwny (kolejny) występ Krakowiaka, tracącego punkty z trasy nawet po przyzwoitych startach, zapewne brzemienna w skutki. Powrót do Lachbauma w końcówce spotkania mijał się z celem i byłby jeszcze większym ryzykiem od kolejnego wyścigu Norberta. Pytanie zatem: – po co ta roszada w wyjściowym zestawieniu Gołębi, skoro Lachbaum miał „tylko” potwierdzić w jednym wyścigu, że się nie nadaje? Nie rozumiem i tego obronić się nie da w żaden logiczny, sensowny sposób. Błąd, a nawet wielbłąd Janusza Ślączki. Nic mi do Romana i nie jestem ani jego fanem, ani rzecznikiem. Podobnie nic mi do Norberta. Nie rozumiem jedynie sensu decyzji, złej decyzji, trenera. I tutaj absolutnie nie zgadzam się ze słowami, bezbarwnego niczym Krakowiak Ryszarda Dołomisiewicza, tym razem jak ognia unikającego jednoznacznych opinii o konkretnych wydarzeniach. Gdzież on tu zauważył „walecznego” Norberta? A chwilę później wolta i opowieść eksperta o zbyt wolnych, skokowych postępach tego żużlowca, bo w kolejnym starcie zawalił.

Mogły być dwa oczka, jest punkt i z niego także należy się cieszyć, bo GKM wreszcie stanowił monolit, mocno zestresowany, ale monolit i tym razem nawierzchnia domowego obiektu nie przeszkadzała zespołowi w podjęciu walki. Lublin pokazał wyrównany, solidny zespół, gotowy walczyć skutecznie z każdym. Mają moc.

Co zaś z kontrowersjami? Dla mnie jedyną była pochopna zmiana Rosjanina w ekipie gospodarzy. Wykluczenie Griszy słuszne. Bartkowiak bardzo płynnie kontrował motocykl, owszem, ale będąc wyraźnie z przodu, po to by atakować od wewnętrznej wyprzedzającego go, a w tym momencie wynoszącego się na zewnętrzną rywala. Nie miał bocznych lusterek, by zauważyć pędzącego niczym Pendolino za jego plecami Łagutę i nie stawał w poprzek toru by ów motocykl wykantować, blokując atakującego przeciwnika. To był płynny, zaplanowany manewr, zmierzający w zamyśle do kontrataku i odbicia wyższej pozycji. Rozpędzony z tyłu Grisza staranował młokosa, za co słusznie został wykluczony. O przerwanych i powtarzanych biegach nie wspomnę, bo nie wychwyciłem na ten przykład, czy czerwone światło przerwania wyścigu arbiter zapalał, gdy prawidłowo wyjeżdżający spod linek gospodarze już prowadzili podwójnie, czy jeszcze zanim wyjechali z pierwszego łuku na dwóch czołowych pozycjach. Tu zatem nie podejmuję się oceny. Bez znaczenia co mogło być. Ważne jak się zakończyło. W pozostałych przypadkach decyzji czepiać się nie można. Nawet taśmy Pedersena, który obserwując uważnie wcześniejsze wyścigi, zauważył pewien rytm zwalniania linek przez arbitra i zaryzykował. Zaryzykował i… wtopił. Gestykulacje w stronę wieżyczki nie były ani uzasadnione, ani rozważne. To jak wejście „na raz” w futbolu. Nie trafisz i brama w plecy niemal pewna, trafisz w nogi rywala, to zarobisz czerwoną. Skuteczność dyskusyjna, a ryzyko ogromne. Owszem w powtórce nie dał nawet cienia nadziei Krakowiak. Skończyło się 1-5 i doprowadziło do remisu w spotkaniu przed nominowanymi. Mozolnie budowaną, niewielką przewagę szlag trafił. Ale to była sytuacja torowa, na którą nikt w zasadzie nie ma wpływu. Przypadek losowy. Lublin zadziałał też mądrze taktycznie przy obsadzie 14. potyczki. Mogli puścić atutowy dotąd duet Łaguta, Michelsen, wierząc w podwójną wygraną, a potem zryw Hampela, bądź jadącego mecz sezonu na starych śmieciach Buczka, w ostatniej odsłonie. Postąpili rozważnie i zyskali oczko w ogólnym bilansie.

Z perspektywy GKM wielka szkoda. Brakło niewiele. Uciekła niepowtarzalna szansa. Patrząc zaś na mecz z perspektywy lubelskiego menadżera i jego ostatnich wypowiedzi, a propos przewidywanej siły prowadzonego team`u – pycha została skarcona. A pycha, w myśl przysłowia, kroczy tuż przed upadkiem panie Jacku. Nie taki to znowu dream team jak się Panu wydaje, albo teraz bardziej „wydawało”. Szkoda remisu patrząc pod kątem interesów GKM, z jednego jeszcze powodu. Wygrana w takich okolicznościach jak sobotnie, bardzo mocno i bardzo pozytywnie wpłynęłaby na morale i ducha drużyny. Nie wymagajmy jednak zbyt wiele. Ważne, że tym razem mieli gospodarze zespół. Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich i oby tak dalej. Jest oczko, mogło nie być. Pytanie tylko, czy w ogólnym rozrachunku okaże się ono zdobyczą na wagę utrzymania, czy też stratą kolejnego punktu na własnych śmieciach? Ta granica wciąż pozostaje płynna, cieniutka i nieodgadniona. A rywale dopiero w niedzielę mieli dać pierwsze odpowiedzi. No i jeśli ktokolwiek zechce zarzucić mi brak obiektywizmu w ocenie zawodów, odpowiem zawczasu – będzie miał rację. Byłem, jestem i będę sercem związany z GKM. Bez względu na różnorakie… turbulencje których doświadczyłem. To był, jest i będzie mój klub, a w takim wypadku jeszcze trudniej o zachowanie zimnej głowy w recenzjach, co mimo wszystko, staram się czynić.

Niedziela uciekała przed piłkarzami. Żeby nie odebrali telewizorom żużlowej widowni. Przede wszystkim w Toruniu. A Madsen uciekał przed rywalami. I to jak! Anioły z nadziejami na wygraną, a Włókniarz z mocnym postanowieniem poprawy i celem w postaci zachowania realnych szans na play off. Tor jak to w Toruniu i wszędzie. Na początku start i tylko krawężnik, bo twardo. Mimo delikatnych opadów. Dwa wygrane wyścigi gości na początek, to prawie jak w całym poprzednim meczu u siebie. W trzecim arbiter zabawił się w adwokata Pierników. Wykluczenie Lindgrena absolutnie nieuzasadnione. Na szczęście Jeppesen tym się nie przejął i dowiózł kolejną już trójkę. Gospodarze, mimo pomocy sędziego, zaskoczeni nawierzchnią, przegrywają z trasy. Widać, że miejscowi mają kłopot z odczytaniem zmienionego przez deszcz własnego owalu. Pierwszy połapał się, nie bez problemów na dystansie, Jack Holder. Tor wysycha i Apator zaczął dochodzić do głosu. A kiedy już doszedł, to… To zagrał koncertowo, choć goście nie odstawali. Niestety z wyjątkami. Woryna i Smektała ojcami wygranej Aniołów? Nie odmawiam chłopakom chęci i ambicji. Brakło umiejętności i sprzętu, a E-lipa nie wybacza. Nawet najmniejszych pomyłek. Pozbierają się?

Kacper nie mógł dać odpowiedzi, bo został zastąpiony przez Miśkowiaka, zaś Smyk, „tradycyjnie”, po dwóch biegach do zapomnienia wygrał. Nadzieje odżyły pod Jasną Górą. Tym bardziej, że nadal skuteczny po ich stronie małolat bez kompleksów Misiek, zaś pośród gospodarzy zaczyna brakować szybkiego i punktującego Lambo. Potem jeszcze przeszarżował Miedziak, co ułatwiło robotę przyjezdnym i tak oto przed nominowanymi wydawało się, że Lwy pozamiatały prowadząc sześcioma. Tyle, że po wcześniejszym spotkaniu w Bydgoszczy należało wstrzymać się z ocenami. A może 4-2 zamiast 5-1 w 13. nie było przypadkowe? Bajer i tak prawdy nie powie. Najwyżej zacytuje Ślączkę: „Wygrał sport” – nieprawdaż?

Ryzykował mocno, bo Miedziak a nie Lambo w 14. i to była pozornie szalona decyzja. Okazało się, że nie tylko pozornie. Tylko to nie on zawalił Toruniowi. Ewidentnie brakło punktów Krzyśka Holdera. Remis w biegu i… zabiły triumfalne dzwony na Jasnej Górze. Oj miał dotąd Bajerski dobrą prasę. Miał, bo to już historia. Nawet wypożyczenie Musielaka i zatrzymanie Adriana „przykryły” dobre mecze drużyny. Spadnie teraz na jego głowę fala krytyki. Taki los trenera. Na koniec niesamowita szarża Madsena i to była owa wisienka na torcie. Włókniarz wrócił do gry. Do gry o play off. No, no – działo się, dzieje i pewnie jeszcze będzie się działo. To nawet nie półmetek rozgrywek.

Na deser mieliśmy dostać… danie dnia, albo główne jak kto woli. Sparta gościła niepokonanych gorzowian. Wrocławianie z zastępstwem za Tajskiego. Patent wypalił w Częstochowie, więc dlaczego nie miałby się sprawdzić w domu. Tyle, że na inaugurację gospodarze męczyli się na swoich śmieciach, a Gorzów prezentował się dotąd na Dolnym Śląsku wyjątkowo dobrze.

Tor tym razem do walki, choć początkowo szpryca dość mokra i ciężka. Trzeba było uważać jadąc z tyłu. Szybko jednak wysychała. I szpryca i nawierzchnia. Na przywitanie pomyłka gości z ustawieniami. Byli wyraźnie wolniejsi, jednak doparowi miejscowych nie punktowali, stąd tylko dwa oczka różnicy. Pytanie – co wymyślili przyjezdni w przerwie? No i co podpowiedział Herbie Hancock swoim podopiecznym, by wsparli Artioma, Maćka i… szybkiego, skutecznego Gleba. W następnej rundzie znacznie szybsi goście, ale pas przy krawężniku znakomicie wykorzystują Spartanie. Gorzów szuka szerzej i nie znajduje. Znowu niestety tylko wewnętrzna niesie i to jedyna ścieżka na Olimpico. Szkoda. Miało być interesująco, a tu start i gęsiego, bo teraz to już się Stalowcy połapią.

No i połapali się, choć wciąż przegrywali wyjścia spod taśmy z rozegraniem pierwszego kółka włącznie, więc wynik odjeżdżał. I Vacul. Znowu zawala gościom. Tylko potrafił wziąć to na klatę i nie opowiadać bajek. Zresztą, kto im nie zawala? Będzie łomot i rozczarowanie zamiast uczty. Tak to się zapowiada. W czwartej serii przykleiło, na szczęście, trochę szerzej i były już dwie dobre ścieżki. Gościom nie pomogły. Woźniak z nieba do piekła. Gubi z trasy. Thomsen jak dziecko we mgle, Vaculik na nowej furze bez poprawy. Tylko Zmarzły ponownie fruwa, acz nisko. Sam jednak meczu nie wygra. Jadą już tylko o najniższy wymiar kary. Emocji jak na lekarstwo. Mijanek trochę, ale głównie po błędach gości. Skoro nawet Bartek przegrywa, choć zbiera przyzwoite oczka, to Stali nic nie mogło pomóc. No i rozmiar klęski stawiający wrocławian w roli faworyta do punktu bonusowego.

Wrocław przypomniał o sobie z przytupem. Gorzów i tak wyciągnął z meczu więcej niż w zasadzie mógł. Perełek niewiele w tym spotkaniu. Toruń  i Grudziądz ciekawsze. Tylko zwycięzców się nie sądzi, a Sparta uczyniła krok we właściwą stronę. Są mocni. Zastępstwo jedzie. A kiedy obudzą się juniorzy może być tylko lepiej.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI