Żużel. Koledzy z toru zazdrościli osiągnięć, a praca w Stali otworzyła nowy rozdział w życiu – historia Patrycji Witkowskiej

fot. archiwum Patrycji Witkowskiej/media4u
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Patrycja Witkowska od sezonu 2020 pełni rolę podprowadzającej w Stali Gorzów. Wcześniej 25-latka była zaangażowana w sporty motorowe w zupełnie inny sposób, bo z powodzeniem ścigała się w kartingu. W obszernym wywiadzie nasza rozmówczyni mówi o swojej karierze zawodniczej, a także opowiada o swoich innych pasjach jak pole dance czy akrobatyka powietrzna.

Spokojnie można nazwać Cię jedną z największych fanek sportów motorowych. Pracujesz w gorzowskim klubie, dni meczowych nie wyobrażasz sobie bez Stali Gorzów, a do tego sama często wsiadasz na motocykl. Zacznijmy jednak od Twojej pasji z dzieciństwa, czyli kartingu. Co sprawiło, że mała Patrycja chciała się sprawdzić właśnie w tym sporcie?

U mnie w rodzinie ta motoryzacja, a zwłaszcza karting, zawsze były obecne. Spokojnie mogę powiedzieć, że pasję do kartingu zaszczepił we mnie mój tata. On też, z powodzeniem, ścigał się w tej dziedzinie sportów motorowych. Jak tak sobie myślę, to chyba miałam być chłopcem, bo tata bardzo chciał przekazać tę swoją pasję na kogoś innego. Trafiłam mu się jednak ja i to mnie do tego sportu przekonał. Jak byłam mała, miałam ze trzy latka, to tata stworzył dla mnie specjalnego gokarta. Jeździłam nim jakoś do szóstego roku życia. Potem jednak mój kuzyn, który też się ścigał miał tragiczny wypadek i to ściganie zawiesiliśmy.

Do ścigania jednak wróciłaś…

Tak, po kilku latach. Wróciłam do kartingu jak miałam 12 lat. W mojej rodzinie były to trudne czasy. Tata jednak bardzo chciał, żebym się ścigała. W końcu, po kryjomu przed wszystkimi, postanowił wziąć kredyt na gokarta i wróciłam do jazdy. Bardzo szybko odezwał się też do mnie klub UKS Moto-Kart Skwierzyna i zdecydowanie mi pomógł. Zaczęło się więc takie bardziej poważne ściganie. Jeździłam po Polsce, było sporo treningów i zawodów. W końcu przyszedł rok 2012 i udało mi się wtedy zająć pierwsze miejsce w ogólnej klasyfikacji WSK w kategorii 125cc. W całej klasyfikacji zdobyłam razem 100 punktów.

Ten sukces uważasz za najważniejszy w kartingowej karierze?

Zdecydowanie tak. To było niesamowite, bo wygrałam wtedy wszystkie zawody w sezonie. Po chłopakach widać było, że źle się z tym czuli. Miałam nawet jedną niebezpieczną sytuację. Jeden z chłopaków pojechał tak agresywnie w stosunku do mnie, że po spięciu przejechał mi po plecach. Do tego dość mocno ucierpiała moja opona od strony silnika i zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Ja trochę nie miałam świadomości, co się dzieje i o powadze sytuacji dowiedziałam się, gdy wyszłam z gokarta. Tata do mnie podbiegł z pytaniem, czy żyję. Takich sytuacji wspaniałych i niebezpiecznych w tej kartingowej przygodzie było całkiem sporo.

fot. archiwum Patrycji Witkowskiej/media4u

Wspominasz o nieprzyjemnych zachowaniach ze strony chłopaków. W zawodach, w których rywalizowałaś brały udział jeszcze jakieś dziewczyny poza Tobą, czy byłaś skazana na rywalizację tylko z chłopakami?

W moim przypadku to było ściganie tylko chłopakami. Podobnie jak w żużlu, tych dziewczyn w kartingu naprawdę jest mało. Wiem, że ścigała się też dziewczyna we Wrocławiu, ale ja akurat nie miałam przyjemności się z nią zmierzyć. Nie trafiłyśmy na siebie w zawodach.

Wybitni juniorzy z kartingu, przy odpowiednim wsparciu finansowym, walczą o dalszą karierę w sportach motorowych. Tym największym marzeniem, jak w przypadku Roberta Kubicy, najczęściej jest jazda w Formule 1. Jak było z Tobą?

Tak, Formuła 1, rajdy, bądź inne wyścigi samochodowe to najczęstsze kierunki po karierze w kartingu. Ja jednak porzuciłam te sportowe marzenia związane z motoryzacją. Zdecydowałam się na to gdy miałam 17 lat. Mój tata pracował już za granicą i nie był w stanie wspierać mnie na zawodach tak mocno jak wcześniej. Oczywiście miałam wujka, który bardzo się angażował i bardzo pomagał, ale to nie było to samo. Pasji do motoryzacji jednak nie porzuciłam. Jeździłam na quadach, a potem wybierałam takie auta, które, przynajmniej dla mnie, były dość mocno sportowe. Taka Mazda RX8 kojarzyła mi się z dużym gokartem.

Pojawił się również mały, żużlowy epizod…

Tak, oczywiście pod wpływem pójścia na jeden z meczów przyszedł pomysł spróbowania swoich sił na żużlu. Pojechałam na trening do Wawrowa, ale dość szybko pożegnałam się z marzeniami o startowaniu na żużlu. Wytłumaczono mi, że nie ma ligi kobiecej i nie zapowiada się na to, żeby taka liga powstała. Pogodziłam się z tym i w sumie żużel zniknął z mojego życia na sześć lat. Do czasu aż wyrwałam się z mojej Skwierzyny i przeprowadziłam do Gorzowa.

Wtedy zaczął się rozdział pt. „Stal Gorzów”?

Można tak powiedzieć. Z różnych względów przeżywałam trochę gorszy okres. Pomogła mi jednak ta przeprowadzka i moja kochana przyjaciółka Wiola. Któregoś dnia wysłała mi ogłoszenie o naborze do Stal Girls (grupa podprowadzających gorzowskiego klubu – dop.red.). Z początku trochę nie mogłam się do tego przekonać. Myślałam sobie: „Gdzie ja, taka zwykła dziewczyna, pójdę na casting, gdzie pewnie wszystkie dziewczyny będą wyglądały tak pięknie, jak te na meczach”. Wiola jednak mnie przekonała i uświadomiła, że nie mam nic do stracenia. Co jest najśmieszniejsze, przeoczyłam maila z informacją o konkretnym spotkaniu i odezwałam się do Stali już po całym naborze. Zaprosili mnie jednak na dodatkowe spotkanie i tak zostałam. To był niezwykle ważny moment w moim życiu. Jestem za to klubowi bardzo wdzięczna, bo zmienił mnie jako kobietę. Jestem teraz zdecydowanie bardziej pewna siebie, nie boję się nowych wyzwań i czuję się naprawdę spełniona jak na swój wiek.

fot. Radek Kalina/Stal Gorzów

Co Cię zachęciło do zostania podprowadzającą? W wielu klubach słychać, że dziewczyny jakoś wcale nie garną się do pełnienia tej funkcji.

Tu chyba ważną rolę odegrała ta moja przeszłość i pasja do ścigania. Oczywiście na meczu żużlowym było super i były to wielkie emocje, ale jednak mi brakowało tej atmosfery prosto z toru. Jako podprowadzająca mogę być właściwie najbliżej tych najważniejszych wydarzeń. Jestem przy chłopakach tuż przed startem i z najbliższej odległości obserwuję to, co dzieje się na torze. To dla mnie trudne do opisania, ale dla kogoś, kto się ścigał to naprawdę niezwykłe doświadczenie.

Dzięki pracy stałaś się też wielką fanką Stali. W sezonie weekend bez meczu gorzowian to nie weekend?

Teraz nie wyobrażam sobie nie obejrzeć meczu Stali. Wiadomo, że na domowych meczach jestem zawsze, ale spotkania wyjazdowe też muszę oglądać. Te mecze domowe bardzo mnie poruszają. Ja debiutowałam na stadionie dopiero w tym roku i ta cała atmosfera, mimo, że tak wielu kibiców nie było, była niesamowita. Może dobrze, że miałam maseczkę, bo by wyszło, że całe zawody oglądałam z otwartą buzią (śmiech).

fot. Szklanym Okiem Sióstr

Przez pracę pewnie też poznałaś zawodników. Z którymś ze Stalowców utrzymujesz lepszy kontakt?

Właśnie z tymi kontaktami teraz jest ciężko, bo obowiązują nas ograniczenia na torze i w parkingu. Trzeba tego wszystkiego przestrzegać, więc siłą rzeczy nie było okazji do poznania chłopaków. Mam nadzieję, że koronawirus szybko od nas odejdzie i nadarzy się taka możliwość. Szczególnie chciałabym poznać Bartka Zmarzlika. To oczywiście mój ulubiony zawodnik. Pamiętam, że jak jeszcze startowałam na gokartach to przyjechał do Skwierzyny jako taki młody chłopaczek. Zapadło mi to w pamięć. Do tego łączy nas roku urodzenia. I ja i Bartek jesteśmy z rocznika 1995.

Wbrew pozorom praca podprowadzającej nie jest wcale taka łatwa. Te wszystkie układy, które wykonujecie przed biegami wymagają niemałych umiejętności tanecznych…

Nawet nie chodzi tylko o układy. Ja tu akurat miałam nieco łatwiej, bo oprócz sportów motorowych trenowałam i trenuję dalej akrobatykę. Tutaj trzeba być też takim naprawdę doświadczonym żużlowym kibicem. Musimy bardzo dobrze znać program, wiedzieć jak odpowiednio dobrać kolory kasków. Tego nam nikt nie mówi. Same musimy wiedzieć, kiedy właściwie zaprezentować zawodników. Jest to też na pewno duża odpowiedzialność. Mogę zdradzić, że była jedna sytuacja, w której trochę nam się te kaski pomieszały, ale chyba nikt nie zauważył i szybko wszystko naprawiłyśmy (śmiech).

fot. archiwum Patrycji Witkowskiej

Wspominasz o akrobatyce. To bardzo ważny element dyscypliny, którą teraz trenujesz, czyli pole dance. Z tym sportem wiążesz swoją przyszłość?

Można powiedzieć, że pole dance to po Stali teraz druga miłość. Do tego dochodzi jeszcze inna pasja, czyli akrobatyka powietrzna. Muszę powiedzieć, że ten pole dance w Polsce, póki co, wciąż jest bardzo średnio odbierany. Niektórzy myślą, że to tylko kręcenie pupą, a to naprawdę ciężka sprawa i dużo pracy. Ja po treningach, ćwiczeniu różnych figur jestem poobijana, poobcierana. Podobnie jest w przypadku akrobatyki powietrznej. Wchodzenie na kolejne wysokości i schodzenie z nich to naprawdę duże wyzwanie. Trzeba mieć w sobie sporo odwagi, aby powiedzmy na 6-8 metrach wisieć tylko na szarfach z głową w dół.

fot. archiwum Patrycji Witkowskiej

Jakie w takim razie masz marzenia związane z pole dance i akrobatyką powietrzną?

Chciałabym się w tym przede wszystkim rozwijać i być coraz lepsza. Póki co idzie mi nieźle. Dostaję dużo dodatkowych zadań, które zazwyczaj dostają dziewczyny trenujące znacznie dłużej. Takim dalekim celem jest zrobienie uprawnień trenera, wtedy może pomyślę o jakiejś własnej szkole. To jednak przyszłość. Na pewno chciałabym wystartować w jakichś zawodach, może uda się to w następnym roku. Na razie niemal całkowicie poświęcam się Stali.

Rozmawiał BARTOSZ RABENDA