Od kilku, a według niektórych nawet od kilkunastu lat, żużel przeżywa kryzys. I nie chodzi tutaj o wynik sportowy polskich zawodników, nie o frekwencję na stadionach, szczególnie Ekstraligi, ale o atmosferę wokół żużla i topniejącą liczbę uprawiających nasz ukochany sport. A przecież 40 lat temu żużlowe areny niemal pękały w szwach. Niesamowite wyścigi, dramaty, adrenalina, emocje, groźne upadki i wspaniały klimat. Starsi kibice czarnego sportu z nutką nostalgii wspominają tamte czasy.
To był zupełnie inny świat. Głośny huk motocykli (z przelotowymi tłumikami), zazwyczaj czarne, ciężkie skóry, drużyny składające się niemal z samych wychowanków. No i ten aromat. Zapach przepracowanego oleju rycynowego, wyrzucanego bezpośrednio na tor. To nie metanol. Metanol jest bezwonny. On nie wydzielał tego charakterystycznego zapachu. Nie jak obecnie syntetyki w miejsce rycyny i zbiorniczki, bo eko. Tak w dużym skrócie można opisać polską rzeczywistość żużlową lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. W lidze nie startowali obcokrajowcy, a mimo to mało kto narzekał na brak emocji. Z kolei każda wizyta w Polsce żużlowców zza granicy była nie lada wydarzeniem. Tamten speedway był wyjątkowy dla kibiców, ale także dla zawodników, którzy musieli się zmagać z wieloma trudnościami ówczesnych realiów.
Żużel. Czy Kraków dojedzie do końca sezonu? Jasna odpowiedź prezesa! – PoBandzie – Portal Sportowy
Żużel. Jak się czuje Doyle? Gwiazda Włókniarza przemówiła! – PoBandzie – Portal Sportowy
Frekwencja na stadionach to chyba pierwsza rzecz, która przychodzi na myśl, wspominając te pamiętne lata. Na zawody trzeba było jechać co najmniej kilka godzin przed meczem. Na trybunach trwała prawdziwa walka, w dobrym tego słowa znaczeniu, o zajęcie jak najlepszego miejsca. Nawet te ławki, które znajdowały się najniżej, były często okupowane przez najwierniejszych, bądź najbardziej spóźnialskich kibiców. Nic dziwnego, że na stadionach panowała wówczas prawdziwie rodzinna atmosfera. Podczas oczekiwania na mecz można było porozmawiać, wymienić poglądy na różne tematy. Ot – pogadać o życiu, niekoniecznie sporcie. Niektórzy kibice musieli się trochę pomęczyć wspinając na pobliskie drzewa. To jednak świadczy tylko o tym, jak dużym zainteresowaniem cieszył się wtedy żużel. A bilety przecież do najtańszych nie należały. To jednak nie stanowiło żadnej przeszkody dla sympatyków czarnego sportu. Oni przychodzili oglądać swoich, z naciskiem na „swoich”, idoli i ulubieńców.
Identyfikacja kibiców z klubem wynikała przede wszystkim z faktu, iż większość zawodników startujących w barwach danego zespołu, była zarazem jego wychowankami. Mogłeś spotkać lidera wychodząc rano do sklepu, albo w tramwaju. Każda drużyna miała lidera, który od początku swojej kariery był z nią związany. Takie nazwiska jak choćby Roman Jankowski, Andrzej Huszcza, Wojciech Żabiałowicz, Henryk Glucklich, Piotr Świst, Jerzy Rembas, Marek Kępa, Robert Słaboń, Mirosław Berliński, Józef Kafel, Marek Cieślak, Jerzy Kochman, Marian Wardzała, Leonard Raba czy Grzegorz Kuźniar kojarzą się jednoznacznie z przynależnością klubową. I właśnie dla tych nazwisk przychodziło się na stadiony. No i jeszcze. Dla Józefa Jarmuły. Kibice byli wręcz pewni, że ich idole „staną na głowie”, żeby walczyć o punkty dla swojej drużyny. Oprócz jazdy dla rodzimych ekip zawodnicy podkreślali również, że w latach osiemdziesiątych rozgrywki ligowe były traktowane jako absolutny priorytet.
Liga ligą, ale żużlowcy rywalizowali również w turniejach indywidualnych. Wywoływały one nieco inne emocje, jednak niezależnie od ich rangi, również cieszyły się dużym zainteresowaniem. Kto dzisiaj wziąłby udział w takich zawodach? „Puchar Rzemiosła”, „Puchar Winobrania”, czy „Puchar Klubu Kibica”? Nagrodą był zwykle uścisk dłoni i kawałek szkła. Czy ktokolwiek pamięta jeszcze te turnieje? Choć nazwy brzmią nieco egzotycznie, to patrząc na ich obsadę można odnieść wrażenie, że była to rywalizacja o najwyższe krajowe trofea. Startowały w nich takie sławy polskiego żużla jak Zenon Plech, Grzegorz Dzikowski, Zenon Kasprzak, Marek Kępa, Eugeniusz Błaszak, Jerzy Rembas czy Jan Krzystyniak. Doskonałym przykładem tego, jak zawodnicy traktowali turnieje indywidualne w latach osiemdziesiątych jest bydgoskie Kryterium Asów, które od 1982 r. inaugurowało sezon. Wszyscy wyżej wymienieni zawodnicy brali w nim udział, a kibice wypełniali stadion do ostatniego miejsca, żeby po długiej, zimowej przerwie zobaczyć w akcji swoich ulubieńców. Start, a w zasadzie zaproszenie do startu w Kryterium, było swoistym potwierdzeniem przynależności do ścisłej czołówki w kraju. Dwukrotny zwycięzca tych zawodów z lat 1983-1984 Andrzej Huszcza tak wspominał:
– W latach osiemdziesiątych Kryterium Asów to było naprawdę świetne widowisko. Wracam do tamtych czasów z dużym sentymentem. Przede wszystkim stawka uczestników była niezwykle silna i wyrównana. Przez cały sezon musiałem jeździć na najwyższym poziomie, żeby za rok organizatorzy w ogóle zaprosili mnie do uczestnictwa w tych zawodach. A ja zawsze czekałem na zaproszenie, ponieważ chciałem startować w Kryterium. Pamiętam, że po jednym z moich zwycięstw w prasie pojawił się tytuł „Huszcza As nad Asami”. To było bardzo miłe.
Wielu młodszych fanów żużla nie wyobraża sobie ligowych zawodów bez udziału zawodników z zagranicy. Tymczasem tak właśnie wyglądały wszystkie mecze ligowe w latach osiemdziesiątych. Z nutką nostalgii wspominamy derbowe pojedynki Falubazu Zielona Góra ze Stalą Gorzów, czy Polonii Bydgoszcz z Apatorem Toruń i starcia Andrzeja Huszczy bądź Henryka Olszaka z Piotrem Świstem i Ryszardem Franczyszynem oraz Wojciecha Żabiałowicza czy Tadeusza Wiśniewskiego z Bolesławem Prochem i Markiem Ziarnikiem. Te zawody miały swój oryginalny urok. Miały też specyficzną, niepowtarzalna temperaturę. Temperaturę wrzenia. Porażki miejscowy lider mógł doznać z każdym, byle nie w derbach. Nie ujmując przy tym niczego naszym byłym, znakomitym żużlowcom, trzeba jednak przyznać, że każdy występ obcokrajowców nad Wisłą, działał wówczas na kibiców jak dodatkowy magnes.
A w światowym żużlu działo się naprawdę wiele. Indywidualne i drużynowe mistrzostwa świata przyciągały na trybuny tysiące kibiców, a udział w finale był dla każdego zawodnika ogromnym osiągnięciem. Wszystko przez to, że do eliminacji stawało nie cztery, czy pięć silnych drużyn, ale dziesięć i więcej. Prym wiedli Duńczycy z Ole Olsenem, Erikiem Gundersenem, Hansem Nielsenem i Tommy Knudsenem na czele. Niezwykle silni byli wówczas Amerykanie, gdzie trzon drużyny stanowili bracia Shawn i Kelly Moranowie, Bobby Schwartz, a później również Sam Ermolenko. No i Penhall. Nie można także nie wspomnieć o Szwecji, w której brylowali Per Jonsson i Jimmy Nilsen oraz Anglii z Kelvinem Tatumem, Chrisem Mortonem czy Marvinem Coxem. Oprócz tego w latach osiemdziesiątych na arenie międzynarodowej liczyły się Nowa Zelandia, ZSRR, RFN, Czechosłowacja, Węgry, a nawet Holandia (z Henny Kroeze), Włochy (Armando Castagna) bądź Finlandia (Juha Moksunen, Kai Niemi). Żużel miał wówczas prawdziwie międzynarodowy zasięg. Nikt nie mówił o niszy. A niemal wszyscy obcokrajowcy, którzy pojawiali się na polskich torach, czy to w ramach zawodów rangi mistrzowskiej, czy towarzyskich, przyciągali na stadion komplety kibiców. Wystarczy przypomnieć sobie finał DMŚ w Lesznie w 1984 r. finał IMŚ 1986 r w Chorzowie, czy finał MŚP w Lesznie z 1989 r. Mimo, że nasi zawodnicy nie osiągnęli w tych zawodach większych sukcesów, ich poczynania śledził nadkomplet publiczności. A obcokrajowcy? Oni wyglądali i ścigali się jak niedoścignieni gwiazdorzy z innej bajki. Te kolorowe skóry i motocykle… . Inny, lepszy, niedostępny świat.
Sami żużlowcy z jednej strony miło wspominają lata osiemdziesiąte. – Wszyscy się szanowali, zarówno na torze, jak i poza nim. Razem jeździliśmy na obozy, integrowaliśmy się i dobrze bawiliśmy – wspominał Eugeniusz Błaszak. Z drugiej jednak pamiętają wszystkie niedogodności i utrudnienia, które czekały na nich niemal na każdym kroku. Nieustanna walka o dobry sprzęt była na pierwszym miejscu. Zachód uciekł nam daleko do przodu, co bezlitośnie odzwierciedlały wyniki osiągane na arenach międzynarodowych.
Każdy, kto zaczynał swoją karierę w tamtym czasie wspomina również trudne warunki w szkółce i niedobory klubów w niezbędny sprzęt. To był „zimny wychów” co się zowie. Przetrwali najbardziej zdeterminowani, takoż… najsprytniejsi. Poldek dałby radę. Duduś odpadłby w przedbiegach, nawiązując do serialu „Podróż za jeden uśmiech”.
– Musieliśmy chodzić od jednego do drugiego zawodnika z klubu i prosić o jakieś stare, nieużywane lub niezużyte części. A jaka była radość, kiedy coś udało się zdobyć. Jakby tego było mało, kiedy w końcu adept skompletował motocykl, ten nie należał do niego, ale do… klubu. To były naprawdę surowe warunki – opowiadał Jacek Krzyżaniak o ówczesnych realiach Apatora Toruń.
W tych czasach żużlowcy nie zmieniali zbyt często barw klubowych. W ogóle nie istniało praktycznie pojęcie „transfer”. Większość z nich jeździła w swoim klubie, ale nie zawsze z własnej, nieprzymuszonej woli. Zmiany barw klubowych były możliwe, ale „podpierano je” zmianą szkoły, studiami, wstąpieniem do wojska lub milicji. Natomiast kluby cywilne, na czas wojska, organizowały dla zawodników służbę zastępczą np. w zakładowej straży pożarnej.
Oprócz znakomitych widowisk i emocjonujących turniejów lata osiemdziesiąte obfitowały również w bardzo poważne wypadki, wskutek których ówcześni liderzy swoich drużyn i dobrze zapowiadający się juniorzy do dzisiaj jeżdżą na wózku inwalidzkim. Poważne karambole od zawsze towarzyszą zawodnikom startującym na żużlu i ci doskonale zdają sobie z tego sprawę. Tak było choćby w przypadku Eugeniusza Błaszaka, Bogusława Nowaka i Dariusza Michalaka. Pierwszy kontuzji uległ ś.p Bogusław Nowak. Całe nieszczęście rozegrało się 4 maja 1988 roku podczas finału Mistrzostw Polski Par Klubowych w Rybniku. Nowak jechał pierwszy, wjechał w koleinę i upadł na tor. Niestety jadący tuż za nim Grzegorz Dzikowski nie zdążył zareagować i wpadł w gorzowianina. 14 września w Bydgoszczy podobny los spotkał wychowanka i utalentowanego juniora Falubazu Zielona Góra Dariusza Michalaka. Wszystko odbyło się w trzecim wyścigu. Do momentu upadku całą sytuację doskonale pamięta Waldemar Cieślewicz, który szczęśliwie uniknął kontuzji kręgosłupa, jednak w bardzo ciężkim stanie trafił do szpitala:
– Z pierwszego pola jechał Wojciech Momot, z drugiego ja, z trzeciego Darek Michalak, a stawkę uzupełniał Krzysztof Kuczwalski. Spod taśmy wszyscy wyjechaliśmy niemal równo. W pewnym momencie podniosło Momota, który uderzył we mnie. Siła odśrodkowa wypchnęła nas na tor, gdzie był Darek Michalak. Uderzył on prawdopodobnie w dolne deski i dodatkowo został przygnieciony motocyklem. Ja sam przez sześć dni byłem w śpiączce.
Kilka dni później, 18 września w Tarnowie, miał miejsce kolejny tragiczny wypadek. Lider tarnowskich Jaskółek Eugeniusz Błaszak zahaczył o motocykl jadącego przed nim Ryszarda Czarneckiego i upadł na tor. Sam Błaszak tak wspominał tę sytuację:
– Pamiętam wszystko doskonale. Po prostu zbyt szybko zbliżyłem się do Czarneckiego i nie zdążyłem wyhamować. Gdybym wcześniej uciekł z motocykla, być może udałoby mi się uratować. Jednak banda zbliżała się bardzo szybko. W ogrodzenie nie uderzyłem z dużą siłą. Po prostu byłem nieco zgięty i trafiłem w bardzo twarde dechy wzmocnione dodatkowo szynami. Gdyby w Tarnowie była wówczas taka banda, jak dzisiaj, czyli dmuchana i inaczej zamortyzowana, pewnie nic by się nie stało. Niestety wtedy było inaczej. Po uderzeniu nie straciłem przytomności i od razu poczułem, że coś jest nie tak.
Speedway lat osiemdziesiątych miał więc swe blaski i cienie, ale był bezkrytycznie uwielbiany przez kibiców. Toporny proporczyk, kaseta wideo z nagranymi wyścigami, bez jakiegokolwiek komentarza, czy figurka zawodnika podpisana nazwiskiem ulubieńca, stanowiły bezcenne pamiątki na lata. No i programy. Siermiężne, drukowane na jedną modłę, wypełniane pieczołowicie i kolekcjonowane jak największe świętości – to były czasy. Współcześnie nie jest gorzej. Jest inaczej i trzeba przywyknąć, choć żużel zatracił swój swojski, rodzinny charakter. Teraz to widowisko oglądane, nawet na stadionie, z perspektywy telebimu, bo z odległych od toru trybun trudno cokolwiek dostrzec. Mnie to trochę przypomina lizanie loda przez szybę, ale możliwe, że się mylę. Dobrze, że obok Ekstraligi istnieją (jeszcze) niższe poziomy rozgrywek, z „normalnymi” stadionami i ledwo przędzącymi klubami, w których znacznie łatwiej o rodzinną, swojską atmosferę. Tylko jeszcze wychowankowie. Ten deficyt bardzo doskwiera. Kibice zdołają polubić najemnika. Kochać zdecydowanie wolą swojskiego chłopaka z dzielni…
PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI
Żużel. Rysował Minionki i okładki Joy Division! Opowiada o żużlowym dziele!
Żużel. To będzie nowy trend?! Zmarzlik mówi o swojej nowince! (WYWIAD)
Żużel. To będzie złoty transfer GKM-u?! Miśkowiak mówi o dużych zmianach! (WYWIAD)
Żużel. Stal Gorzów pokazała kevlar! Już nie kopiują Motoru!
Żużel. Speedway Kraków czeka rok prawdy i wielki test. To będzie najważniejsze
Żużel. Awantura w Poznaniu, nie wszyscy zobaczyli mecz! Klub komentuje i przeprasza!