Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Józef Jarmuła to postać więcej niż nietuzinkowa. Rocznik 1941. Ryzyko miał wpisane w genach. Także chęć brylowania i zaskakiwania. Pasję do motocykli obudził w nim Paweł Dziura, przyjeżdżając do Raciborza swą czerwoną „Indianą”. Nim jednak został żużlowcem w barwach Rybnika, gdzie trenował, upomniało się o niego na trzy lata wojsko. Został komandosem i odebrał twardą szkołę przetrwania.

 

Jarmuła na szlace zaczął się ścigać dopiero jako 24-latek, w ekipie utytułowanego Śląska Świętochłowice z Waloszkiem i Muchą na czele. Kończył w 1985 licząc 44 wiosny. Publiczność go kochała. Brawura, szaleństwo, odwaga, to synonimy jego imienia. Gdzie się pojawiał – tam musiało się coś dziać. Szybkie motocykle, szybkie samochody i szybkie… dziewczyny – tak żył. Zawsze też walił prosto z mostu. Co w sercu, to na języku. Stąd aż dwie dyskwalifikacje podczas kariery. W 1973 zaliczył rok przymusowej pauzy, gdy chciał przenieść się ze Świętochłowic do Włókniarza, ale klub nie wyraził zgody. Musiał karnie odpokutować – ot, czasy. Osiem lat później powiedział za dużo i tym razem częstochowianom zawdzięcza kolejne dwa sezony przerwy. Zawsze jednak wracał i nadal siał postrach wśród rywali, będąc uwielbianym przez kibiców. Miał niepowtarzalny styl. Lewa noga z tyłu, cztery litery na „bagażniku” i jazda przez całą prostą na „świecy”, za co… często wykluczali go arbitrzy. Sam twierdzi, że urodził się za wcześnie, ale Pan Bóg wciąż nie puszcza jego ręki. Do dziś pamiętany, hołubiony i chętnie zapraszany z motocyklem, w starej skórze, na wiele turniejów, podczas których kradnie show swymi pokazami. Z osiemdziesiątką na karku nic się nie zmieniło. W podejściu do życia, w dobrym humorze, optymizmie życiowym, znakomitej kondycji i… mówieniu niewygodnej prawdy w oczy. Choć czasem nachodzi nutka refleksji, to nadal nie brakuje mu swady. Mimo, iż życie nie rozpieszcza. Ledwie 1200 złotych renty za strzaskany kręgosłup musi wystarczyć. Zapraszamy.

Zgodził się Pan na rozmowę, pod warunkiem, że napiszę co ostatnio mocno Pana zbulwersowało. Co to za wydarzenie?

To był mecz Polska – Reszta Świata w Rybniku. Miałem mieć dwie bezpłatne wejściówki. Zaprosiłem kolegę. Podział był klarowny. Ja załatwiłem wejście, on zabezpiecza transport. Na miejscu ochroniarz stwierdził, że nic o tym nie wie i nas… nie wpuści. Kibice stanęli po mojej stronie, mówili, że mnie znają i pamiętają, ale on pozostał nieugięty. Zauważyłem przechodzącego prezesa klubu z Rybnika. Mówię więc, że miałem wiadomość z Warszawy jakoby, czekały na mnie dwie wejściówki na te zawody, a ochrona odmawia wpuszczenia na trybuny. Prezes zaś na to, tak jak mnie pan słyszy, to jest nie do uwierzenia, benzyna na rozpalonego Jarmułę: „Panie Jarmuła, ja też muszę sobie bilet kupić”. Co tu komentować? Człowiek poczuł się jak żebrak. Kiedy to usłyszałem, pomyślałem, że albo ja jestem psychicznie chory, albo on. Te ostre słowa, które teraz wypowiadam, takie właśnie, to mój charakter. Tak jak byłem wariat na torze, to taki pozostałem w życiu. Odpaliłem wtedy krótko: „Proszę pana, to jest zwyczajne świństwo”. Nie przejął się chyba i spokojnie odszedł. Krew mi się zagotowała. Ktoś jednak usłyszał tę awanturę i zawiadomił trenera kadry Marka Cieślaka. Marek podszedł do bramy gdzie nie chcieli mnie wpuścić, a prezes zlekceważył, i dał mi opaskę na rękę, dzięki której mogłem się swobodnie poruszać po stadionie. Kiedy już byłem na trybunach, jak to ja – złośliwiec, mówię sobie: „ja im zrobię numer”.

Była przerwa, traktor grabił, muzyką grała, więc wstałem i podszedłem do spikera. Ten „chwycił” i ogłosił, że pan Józef Jarmuła chciał zabrać głos. To było krótko, bo takie było moje fałszywe zadanie. Pozdrowiłem publikę, pogratulowałem zawodów i ładnej pogody, a na koniec podziękowałem publicznie Markowi Cieślakowi, że wpuścił mnie na stadion i… oddałem mikrofon. Takie rzeczy się dzieją. A dlaczego o tym mówię? Nie żeby tam Jarmuła skomle, biadoli – nie w tym rzecz. Moim zdaniem powinno to być jakoś rozwiązane. Systemowo, odgórnie. Jak jadę z Krzysiem Zarzeckim, byłym zawodnikiem ze Świętochłowic, finalistą mistrzostw Polski, często sobie o tym rozmawiamy. Nie chcą wpuszczać, żądają biletu, nikogo nie obchodzi los byłych gladiatorów. A ilu nas zostało? I nie każdy jest krezusem. A prezesem jest ten, który ma pieniądze. My zaś, którzy rozbijaliśmy się i traciliśmy zdrowie za puchar czy uścisk dłoni, mamy sobie na stare lata kupować bilet. Ja bym to nawet w telewizji powiedział. Nagłośnił, jak tylko się da. Żeby tym darmozjadom z PZMotu zrobiło się wstyd. Co to za sztuka dać tym starym zawodnikom po dwa bilety na mecz? I tak staruszkowie już w większości nie chodzą. Ale gest się liczy. Żeby ich nikt nie gonił spod bramy.

Niedawno rozmawiałem z Gieniem Błaszakiem i on wypowiadał się w podobnym tonie. Jego sytuacja jest o tyle trudniejsza, że jeździ na wózku i codzienne czynności z biegiem lat, stanowią prawdziwe wyzwanie. Został sam, z niewielką renciną…

To już jest w ogóle tragedia. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Eeech. Sznura i na góra. Współczuję tym biednym gladiatorom. Myśmy się tłukli, łamali, a taki jeden czy drugi prezes powie, że on też musi sobie bilet kupić. Nie mam nawet słów wulgarnych, żeby to opisać.

W tamtym czasie nawet będąc gwiazdą, zarobić i dorobić się nie było możliwe?

Puchar, uścisk dłoni – tyle. Teraz renta, albo niewielka emerytura i musisz sobie radzić. A zobaczyć żużel na żywo? Ostatnie zawody w Toruniu. Pojechałem z Krzysiem Zarzeckim. Mieliśmy bilety, sądziłem więc, że miejsce będzie godne. Gdzieś koło trybuny. Okazało się – guzik. Wejście w łuk. Wiedziałem już, że z ochroną nie ma co rozmawiać. Zagadnąłem tylko stójkowego, żeby poprosił dyrektora stadionu. Znam osobiście pana Filipiaka. Robiłem tam show przy okazji innych zawodów. Dopiero on interweniował i mogliśmy sobie pójść do kawiarenki, posiedzieć między VIP-ami. Wie pan, „ą”, „ę”. A żużlowcy to już inna klasa. Zrobił swoje, może odejść. Jak go wpuszczą, to nawet może sobie siąść gdzie bądź. Na ten temat chciałbym żeby pan napisał. Przeganiają tych którzy ryzykowali zdrowie.

W tej chwili u Pana też nie jest kolorowo. Jak udaje się przetrwać od pierwszego do pierwszego?

Mam 1200 złotych renty inwalidzkiej. Roztrzaskany kręgosłup. Ale się trzymam i nie narzekam. Jednak się żyje. Jestem szczęśliwy. Niebawem przekroczę ósmy krzyżyk. Cały czas prowadziłem się sportowo. Fakt. Lubiłem ładne kobiety i szybkie samochody. Wytrzymałem, bo używałem… lekarstwa na zdrowie. Ruch jako lekarstwo. To metoda profesora Degi, który żył 96 lat. Jeszcze dziś wsiądę na motocykl i dam radę, o ile ktoś sobie przypomni i zechce zaprosić Jarmułę. Teraz liczy się biznes. Liga się liczy, a że jeszcze ktoś tam żyje… bez znaczenia.

Jeśli już zapraszali, to jako showmana, gwiazdę, tylko po tym wracała szara rzeczywistość i zmagania z codziennością?

Eeech (westchnienie i dłuższa przerwa). Przez parę lat nie miałem prądu… Pan skąd pochodzi?

Z Grudziądza.

Szkoda. Trochę daleko. Gdyby było bliżej to bym pana do siebie zaprosił. Usiedlibyśmy w ogródku i opowiedziałbym więcej. Dowiedziałby się pan o wielu zakulisowych sprawach. Jak to z tym żużlem było. Nie myślę o zawodnikach. Kto na tym robił karierę, kto robił pieniądze i robi do dzisiaj. Cóż tu dużo gadać.

Ale zaczęło się romantycznie. Czerwona „Indiana” Pawła Dziury w Raciborzu, to był ten moment?

Na pewno jakiś początek. Potem, już w czasie kariery bywało różnie. Ci wielcy. Jancarz, Plech. Oni robili wyniki, ale mieli sprzęt kadrowy z centralnych przydziałów. Niewielu mogło na to liczyć. Ja całe życie prosiłem w klubie o nowy motor. Cieślak jeździł wtedy w Anglii i kiedyś przywiózł Weslake. Wówczas szczyt marzeń. No to wreszcie Jarmuła – masz. I co? W tym samym sezonie 1977 pobiłem rekordy torów w Lesznie i Toruniu. Udowodniłem, że na dobrym sprzęcie można więcej. Nawet ja potrafiłem. Jak masz dobry motor, to nieważne kto stoi pod taśmą. Ja byłem szalony. Jedyne sukcesy medalowe jakie mam, to z mistrzostw drużynowych. Raz zdobyłem mistrza, pięć tytułów wicemistrza. Indywidualnie zrezygnowałem ze startów w IMP, w zamian za ten wymarzony motocykl. Takie mieliśmy czasy. Byłem młody. Głodny jazdy. Jedyne trofeum indywidualne, ale bardzo cenne, mam ze Slany. To był mecz międzynarodowy. Startowała elita strefy kontynentalnej. I tam pokonałem ówczesnego wicemistrza świata Igora Plechanowa z ZSRR. Bo miałem na czym. Mimo to i za to dziękuję Bogu, zostałem okrzyknięty najbardziej popularnym zawodnikiem w kraju.

Ale ten niewyparzony język dawał się we znaki. Kończyło się nawet dyskwalifikacjami?

Mówiłem o tym w filmie „Urodziłem się dla żużla” – był taki telewizyjny dokument. Tak już mam. W tym filmie mówił o mnie Jan Ciszewski: „Publiczność go kocha”. Pytano przed zawodami: – „Będzie jeździł Jarmuła? To idziemy”. Publika uwielbia draki. Jak jechałem, to szli, bo liczyli, że będą numery. No i te numery były. Dzięki temu byłem pewnie taki popularny. Za to mogę jedynie dziękować opatrzności.

Roman Jankowski wspominał, że na szerokich, fabrycznych kierownicach tzw. kozach, to tylko Jarmuła potrafił robić te swoje „wywijasy”?

Ten styl podpatrzyłem. Tak ścigał się Marian Kaiser. Ta ciągnąca się z tyłu, lewa noga. Mnie się to podobało. Zanim złapałem jak to okiełznać, trochę zadek bolał. Często się przewracałem. Potem zupełnie zdejmowałem nogę z haka. Dwoma kołami oparty o bandę, dostawałem szwungu i ta niepewność: – „Oderwę się, czy nie?” Za podrywanie koła miałem wykluczenia. I tak dalej i tak dalej. Można powiedzieć, że byłem prekursorem tego, co dziś powszechne. A wtedy? Jeden z sędziów powiedział, że jeśli dalej będę podnosił koło i zdejmował nogę z haka, to zabiorą mi licencję. Trochę się przestraszyłem. Ale mam zdjęcia, na których kiedy jadę, siodełko zostaje… przede mną. Wtedy i dzisiaj siedziało się z jajami na baku, pilnując przodu, bo może unieść. A ja na bagażniku. Jak masz dobry motocykl, jesteś pewny siebie i wytrenowany – można wszystko. Było dużo gadania na ten temat. A dlaczego tak? To proste. Urodziłem się szajbus.

Ale początkowo to nie żużel pana pasjonował?

Jako 17-letni chłopak koniecznie chciałem być pilotem. Zostać, jak ojciec – oficerem, dowódcą oddziału. On był w ochronie pogranicza. Zawsze miałem też parcie na szkło. Przemożną chęć brylowania. Musiałem błyszczeć. Chciałem prowadzić. A czy do zguby, czy nie, to już inna historia (śmiech). Zaczynałem starty późno, bo tuż przed licencją dostałem powołanie do wojska. Debiut się odroczył, wojska nie sposób było. Rozpocząłem na żużlu mając 24 lata. Teraz nie do pomyślenia. Z pilotowaniem nie poszło, bo mimo nauki w szkole koło Dęblina i latania na szybowcach, ktoś tam się doszukał, że ojciec był przedwojennym oficerem. Wróg klasowy jak wtedy mówiono w PRL. O zawodowym pilotażu nie było już mowy. Poleci i czmychnie, tak to wówczas funkcjonowało w głowach aparatczyków. Później jednak, przez pomyłkę, nie wiadomo dlaczego, skierowali mnie do komandosów. Czyli zrzut na tyły wroga i spieprzył? Ktoś tu czegoś najwyraźniej nie ogarnął. Jakiś burek się nie doszukał. Syn „takiego” ojca. Tam dostałem w dupę, ale nie żałuję. Wręcz odwrotnie. Byłem wysportowany, wytrzymały, skakałem ze spadochronem. Znakomita przygoda. Ułatwiła wejście w żużel. Potem miałem też motolotnię. Któregoś razu poleciałem gdzieś na zabitą dechami wioskę. Nocą. Miałem wtedy takie szczęście  w nieszczęściu. Silnik nagle stanął. Pomyślałem: – „człowieku, ty jesteś pieprznięty”. Co robić, jak się ratować. Koniec końców udało się wylądować w ogromnym łanie… cebuli. Taki mam w życiu fart.

Pan Bóg wciąż nie puszcza Pańskiej ręki?

To się czasami nie chce wierzyć. Nawet momentami myślę – nie opowiadaj tego, bo wezmą cię za wariata. Ale tak było. Nie kłamię, bo po co? Nie jestem gówniarz. Miałem po prostu kolosalne szczęście. Koniec – kropka. I wciąż żyję.

Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w tych codziennych zmaganiach z szarą rzeczywistością.

Niech pan jeszcze załatwi, żeby mnie na stadion wpuszczali zawsze jak przyjadę (śmiech). Dziękuję również i pozdrawiam.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI