Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Starszym zawodnikom Amerykanina Bobby’ego Schwartza przedstawiać nie trzeba. Na żużlowych torach jeździ amatorsko po dziś dzień. Tym samym ma on większy „staż torowy” od naszego Andrzeja Huszczy. Przez wiele lat 65-letni dziś Schwartz należał do czołówki światowych zawodników.

Bobby Schwartz do żużla trafił przez byłego zawodnika – Sonny’ego Huntera. To Hunter prowadził sklep rowerowo- motocyklowy i to właśnie on namówił Schwartza do uprawiania żużla. W wieku lat siedemnastu Bobby jeździł już po torze Irwindale, na swoim pierwszym motocyklu, który kupił mu wówczas ojciec za sześćset dolarów.

– Na początku zaczynałem tak naprawdę od motocrossu. Ścigałem się po górkach i polach jako młody chłopak. Pracowałem w sklepie u Sonny’ego Huntera, gdzie zarabiałem dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. To Sonny namówił mnie w pewnym momencie, abym zamiast motocrossu zaczął uprawiać żużel i w tej dyscyplinie wykazał się umiejętnościami – wspomina Bobby Schwartz. 

Jeden z najsłynniejszych amerykańskich zawodników przyznaje, że pierwsze lata kariery nie należały ani do łatwych, ani do „leniwych”. W tygodniu wsiadał bowiem na żużlowy motocykl pięć razy. 

– Startowałem tak naprawdę w zawodach pięć razy w tygodniu. We wtorek była Ventura, w środę były zawody w San Bernardino, w czwartek Irwindale, piątek były tradycyjnie  zawody w Costa Mesa. Tydzień kończył się dla mnie sobotą, gdzie zamiast dyskoteki był start w Bakersfield. Tak kiedyś wyglądał prawdziwy żużel w USA. Start gonił start, ale nabywało się doświadczenia, które jest przecież niezbędne – kontynuuje Bobby Schwartz. 

Talent Amerykanina został szybko dostrzeżony. Kwestią czasu było to, kiedy trafi do ligi angielskiej. Ostatecznie po raz pierwszy wystartował w niej w 1979 roku. Okazuje się jednak, że pierwsza propozycja startów nadeszła do Ameryki trzy lata wcześniej.

– Pierwszą propozycje startów złożył mi tak naprawdę John Louis. Było to w 1975 roku. Miałem pojawić się w sezonie 1976 w zespole Sheffield. Niestety wtedy zmarł mi ojciec i musiałem na parę lat pozostać w Stanach Zjednoczonych, aby poukładać sobie pewne rzeczy w życiu. Do Anglii ostatecznie trafiłem w 1979 roku, kiedy to startowałem w barwach Cradley Heath. W moim zakontraktowaniu pośredniczył Bruce Penhall. To z nim w sprawie mojej osoby kontaktował się Dan McCormick – wspomina Amerykanin. 

Jak to bywa wśród Amerykanów, podejście do życia często jest… „luźne”. Jak wspomina Schwartz, po swoim pierwszym meczu w Anglii uznał, że będzie „luz”. Czas jednak szybko zweryfikował mentalne podejście do angielskiego żużla.

– Mój debiut nastąpił w meczu testowym. Drużyna Steve’a Bastable mierzyła się z zespołem wybranym przez Bruce’a Penhalla. Powiem krótko. Bez wysiłku zdobyłem jedenaście punktów na dwanaście możliwych. Po zawodach uznałem więc, że Anglia to „słabe” wyzwanie. Kolejny mecz, który odbył się już na torze Halifax, zweryfikował mój pogląd. Wiedziałem już, że tu w Anglii wcale tak łatwo nie będzie. Z Cradley ze względu na regulamin i ograniczenia średniej,  musiałem odejść. Przeniosłem się na cztery lata do zespołu Reading. Na początku swojego pobytu w Anglii  mieszkałem u Bruce’a Penhalla, późnej niedaleko jego miejsca zamieszkania kupiłem sobie dom. Z Brucem bardzo blisko się trzymaliśmy i jesteśmy tak naprawdę przyjaciółmi do dziś – kontynuuje Schwartz. 

W 1981 roku Bobby Schwartz wraz z Brucem Penhallem zdobył Mistrzostwo Świata Par na Stadionie Śląskim w Chorzowie.

– Pamiętam te  zawody doskonale. Mam do nich tak naprawdę największy sentyment. W Polsce było na trybunach wtedy chyba jakieś sześćdziesiąt tysięcy widzów i to było mega niesamowite. Start przed taką publicznością to było coś wspaniałego. Inną rzeczą było to, że Polska sama w sobie – jako kraj zza żelaznej kurtyny – była atrakcją do odwiedzenia. Z Brucem doskonale zawsze rozumieliśmy się na torze. Zawody indywidualne traktowaliśmy indywidualnie, a parowe czy drużynowe to była walka o zwycięstwo dla Ameryki. Wtedy, o ile dobrze pamiętam, w biegu z Niemcami prowadziliśmy pięć do jednego.  Bruce miał defekt. Na końcu zawodów klasyfikacja wyglądała tak, że bodajże od miejsca pierwszego do czwartego każdą parę dzielił punkt różnicy. W 1982 roku do finału światowego w parach zakwalifikował się Penhall i Sigalos. Bruce po finale w Los Angeles, jak wszystkim wiadomo, karierę zawodniczą  zamienił na filmową. Wskoczyłem więc w jego miejsce. W Australii z Sigallosem wywalczyliśmy ponownie złoty medal. Wygraliśmy wtedy wszystkie swoje biegi. Mam więc na swoim koncie dwa medale złote wywalczone w parach. Jeden z Penhallem, drugi z Sigalosem – wspomina Schwartz. 

W tym samym roku, w Londynie, wraz z zespołem Ameryki wywalczył złoty medal Drużynowych Mistrzostw Świata. Mało kto wie, że właśnie dzięki Schwartzowi złoty medal mistrzostw świata na żużlu ma Scott Autrey. 

– Należę do ludzi, którzy – jak to się mówi – jeśli mogą, to pomogą. Jeden ze swoich biegów oddałem Scottowi po to, aby czuł się pełnoprawnym członkiem zespołu i „poczuł” wygraną” na torze – wspomina urodzony w Santa Barbara zawodnik.

Podczas startów w Anglii Schwartz przeżył jedną niezbyt miłą historię. W drodze do Anglii w kwietniu 1983 roku został zatrzymany wraz z Kellym Moranem na lotnisku Heathrow za posiadanie narkotyków. W „skórach” obu zawodników znaleziono marihuanę. W żużlowym ubiorze Morana znaleziono 25 gram marihuany, u Schwartza znaleziono 96 gram środka odurzającego. Obaj zawodnicy musieli zapłacić kary finansowe. Schwartz miał do zapłacenia 200 funtów, Moran 50. W wypadku braku zapłaty obu Amerykanom groziło więzienie.

– Moran jak to Moran. Zawsze był bez grosza. Pamiętam, że ja zapłaciłem a on wyciągnął z portfela… sześćdziesiąt centów i zaczął pokazywać na mnie, że ja mam pieniądze. Nie było wyjścia – zapłaciłem za niego, aby temat zakończyć. Kelly później przeprosił publicznie, że zraniliśmy występkiem cały żużel. Pamiętam później, że po całej tej akcji na Heathrow pojechaliśmy do McDonalda. Kelly kupił popołudniową gazetę i już tam o nas pisali. Inna sprawa, że ktoś z Ameryki nas zadenuncjował. Celnicy przeszukiwali skóry dwie godziny, aż im powiedziałem, żeby zajrzeli w zapięcia. Byli zaskoczeni, że to tylko marihuana. Przyznali, że liczyli na kokainę – wspominał Bobby Schwartz w biografii Kelly Morana.

W latach 1983-1987 Bobby Schwartz był kapitanem drużyny amerykańskiej. Wtedy zyskał przydomek Captain America. Z ligą angielską zawodnik definitywnie pożegnał się w 1986 roku, reprezentując barwy zespołu King’s Lynn. W 1987 roku przy okazji pobytu w Anglii pojawił się jeszcze okazjonalnie w paru spotkaniach ligowych.

–  Z Anglią „pożegnałem” się tak naprawdę z prostej przyczyny. Było już tam coraz mniej spotkań w lidze, ścigaliśmy się bodajże dwa razy w tygodniu. Lata też już leciały i było jednocześnie czuć, że finansowo to też nie zaczyna wyglądać najlepiej – wspominał Schwartz.

Po powrocie do Ameryki zawodnik był aktywny na torze do czasu… koronowirusa. Schwartz regularnie przez wiele lat brał udział w zawodach żużlowych. Systematycznie również służył pomocą młodym zawodnikom. Jak sam mówi, niczego ze swojej kariery nie żałuje i na motocyklu nie powiedział również jeszcze ostatniego słowa.

– Na żużlu przeżyłem wspaniałe chwile. Jeśli jeszcze będzie okazja, to jest jasne, że chętnie wyjadę na tor – mówił Schwartz w 2020 roku jednej z lokalnej gazet w Kalifornii. 

Pieniądze, które zarobił w czasach swojej świetności na torze, Schwartz postanowił zainwestować.  Zdawał sobie sprawę, że to jedyne wyjście, aby jako żużlowiec zapewnić sobie stałe źródło dochodu. 

– Zainwestowanie środków finansowych było naturalne. W Europie pracowałem na torze i czym tu się później zająć? Zainwestowałem w nieruchomości, które kupowałem, sprzedawałem czy wynajmowałem. To była dobra inwestycja z dobrym dochodem – dodaje Schwartz.

Bobby Schwartz przyznaje na koniec, że trudno będzie doczekać się czasów, kiedy Stany Zjednoczone będą dysponowały kilkoma zawodnikami, którzy będą liczyli się w walce o największe laury w speedwayu.

– Nie można tych czasów porównywać. Życzę sobie oczywiście, aby Ameryka miała znowu wielu dobrych zawodników. Nie sądzę jednak, abyśmy takich czasów ponownie doczekali. Młodzież już nie garnie się tak do tego sportu – to raz, a dwa – liczba zawodów bardzo mocno zmalała. Żużel stracił odpowiednie zaplecze marketingowe i co najważniejsze -publiczność. Nie do pomyślenia jest, aby ktoś dziś startował tak, jak ja kiedyś, pięć razy w tygodniu na różnych torach w Ameryce – podsumowuje Schwartz.