Jerzy Mordel. fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jerzy Mordel przez całą karierę związany był z Lublinem. Niezależnie od tego jak nazywał się klub i na którym szczeblu startował, on trwał niewzruszenie na posterunku, choć… nie zawsze z własnej woli. Stał się przy tym mimowolnym bohaterem tak mediów, po słynnym wywiadzie dla red. Miszczaka, jak też raperskiego hitu. Sporem z twórcami przysporzył im reklamy, przez co utwór zyskał kilkaset tysięcy wyświetleń. Dziś z perspektywy fotela, popularny niegdyś „Ojciec”, ogląda speedway głównie w telewizji, ze szczególnym sentymentem, acz krytycznie, odbierając potyczki swego macierzystego zespołu.

 

Na początek trudny wątek, że tak zarymuję. Lubisz rap?

Raczej nie (śmiech). Nie nasze pokolenie.

Przez całą karierę związany byłeś z Lublinem. Podobno pojawiały się oferty z innych ośrodków, tylko Ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy?

Tak było. Nie istniały jeszcze telefony komórkowe, więc oferent dzwonił pod numer stacjonarny klubu. Pani sekretarka przełączała do kierownictwa, a tam odpowiedź była niezmienna: „Mordel nie jest na sprzedaż”. Tylko dowiedziałem się o tym lata po zakończeniu kariery. Czy to miało związek z planami szybkiego powrotu do ekstraklasy po spadku, czy powody były zgoła inne tego już nie wiem i pewnie się nie dowiem.

Ale w Lublinie zdolna młodzież dopisywała. Było pokolenie z Juchą, Muszyńskim, Pawelcem, Śledziem. Potem Staszek, Dados, Piszcz, Trumiński…

Jednak wciąż czegoś brakowało, by powtórzyć ten historyczny sezon z Hansem Nielsenem w składzie. Z czasem większość tych chłopaków odchodziła do innych klubów i tylko Mordel wciąż był „pod bronią”. Za ich transfery wpływały jakieś kwoty, pamiętam nawet taki moment gdy obowiązywała lista transferowa, z abstrakcyjnymi często kwotami i klub egzystował. Ja zostawałem po trosze nieświadomie, bo nie miałem wiedzy o zainteresowaniu, czy ofertach. Dziś czas już minął, nie ma powrotu, ale mimo to żałuję nieco, że nie miałem szansy sprawdzić się w nowym  miejscu. Nie wiem jak bym sobie poradził, czy miałbym warunki, by osiągnąć więcej, tylko tego już się nie dowiemy. Niedosyt, czy odrobina żalu jednak pozostały.

Porównajmy stare czasy ze współczesnymi. Wtedy dwa zawory, długi skok i około 60kM pod sobą. Teraz cztery zawory, krótki skok i prawie 75kM. Było bardziej romantycznie, motocykle nie odgrywały aż takiej roli?

Czasem fajeczka między biegami, jakieś piwko po zawodach. Taki był klimat. Bardziej rodzinny, przyjazny. Obecnie wszystko stało się skomercjalizowane. No i sprzęt ma niebagatelne znaczenie. Kiedyś 70% zależało od zawodnika, współcześnie mam wrażenie, najwyżej 30% – reszta to motocykl. Wtedy większość zespołu to byli miejscowi, zżyci ze sobą ludzie. Dziś wpada najemnik, robi swoje, kasuje i jedzie dalej. Brakuje tych przyjaźni, takiej kumpelskiej więzi. Generalnie brakuje atmosfery. Nie ma swojaków w składzie i to przekłada się na ten deficyt klimatu. Teraz nawet przestałem chodzić na treningi. Nie ma z kim pogadać. Obcy odjeżdżają kilka kółek, pakują się i każdy ma swój świat. Tamten speedway był bardziej swojski. Romantyczny, momentami rodzinny wręcz. Nie było kordonów ochroniarzy, parking był dostępny niemal dla każdego po zawodach. Oczywiście ochrona obiektu istniała, istniały też zakazy, tylko jakoś tak… częściej przymykano oko. Moim zdaniem główną rolę odgrywa pieniądz. W tamtych czasach było go znacznie mniej i nie psuł ludzi ani relacji między nimi. Teraz jest wszech obecny i to nie jest idealne rozwiązanie. Mamy pogoń za kasą. Wszelkimi sposobami. Każdy chce zarobić i jakoś się ustawić. Ja miałem dużo mniej i jakoś nie narzekam. A że miałem żal? Dziś to już wsio rybka.

Motocykle miały mniejszą moc, tory były znacznie dłuższe, średnia prędkość przy rekordzie oscylowała poniżej 90km/h, obecnie sięga 100km/h – inny świat?

No i nie ma młodzieży. Kiedyś było jej multum. Garnęła się. Bywało, że w meczu startowało trzech juniorów w drużynie. Dziś to najwyżej pojedyncze przypadki. Wszystko oparte jest na imporcie, także ze świata. Był czas, że w lidze miałeś jednego, potem dwóch obcokrajowców. Teraz masz dwóch, ale Polaków. Polska B zawsze miała narybek. Rzeszów, Tarnów, Lublin tu były perełki, a ci bogatsi kupowali. Mimo to wciąż było kim jeździć. Najlepsi odchodzili do Polski A za pieniędzmi, a zostawało jeszcze tylu, że nie było czego się wstydzić. To już jednak historia.

A może narybek jest, tylko nie potrafi się przebić?

Nie wiem czy jest. Współcześnie decyduje głównie sprzęt. Niby dostępny, ale potwornie drogi. Dziś potrzebujesz możnego, „ustawionego” rodzica. Ci biedniejsi nie mają wielkich szans. W pewnym momencie PZM, jeszcze za moich czasów, w latach 90-tych, dotował zakupy dla szkółek. Kupowano np. 15 motocykli i trzeba je było odebrać. Było na czym uczyć. Dziś to już ogromne pieniądze. Wszystko prywatne. Nie każdego stać. No i część tych średnio utalentowanych woli wydawać na życie, niż ryzykować inwestowanie w niepewny interes. Przejadają co zarobią. Tych najmłodszych zaś, z najbiedniejszych rodzin myślę, po prostu nie stać na żużel. Ja też jestem ze strefy B, też nie byłem bogaty z domu. Miałem jednak dostęp do sprzętu porównywalnego z zawodnikami. Nie odstawał aż tak widocznie. Obecnie musisz mieć zaplecze. Mówimy naturalnie o początkach. Próg minimalnych nakładów rośnie gwałtownie. I zaczyna być niedostępny. Nie ma zaplecza – nie ma możliwości nauczenia i kółko się zamyka.

No i kiedyś mama miała problem żeby cię zgarnąć z podwórka do domu, a teraz kłopot żeby wygnać?

Niby tak. Komputery, telefony, smartfony. Tylko jeżeli ktoś ma smykałkę, to będzie w tych motocyklach siedział. Kłopot żeby miał w czym. Żeby zachęcić. Ja kiedyś też bez przerwy ujeżdżałem, najpierw „Komarka”, później „Jawkę”, w końcu „Jawę”. I wtedy dopiero pojawił się żużel. Obecnie tata pójdzie, kupi hulajnogę elektryczną i to ma „samo” jechać, bez wysiłku i nakładu pracy. Ja bez przerwy wymieniałem świece, a to paliwo trafiło się felerne, a teraz chcesz crossóweczkę, to ci tatko kupi. Wybierz tylko jaką i lejesz na głowę w początkowej fazie kumpla bez pieniędzy. Bo on nie ma na czym i nie stać go na kupno. To niezdrowe czasy. Za małolata pchałem się na wsi do ciągnika, bo samochody były raptem cztery na całą okolicę. I jeździłem. Kilka lat później od swata dostałem Jawę 500 jednorurkę i tym szalałem po wertepach. Ale w klubie motocykl był i wypasiony i darowany. Tylko uczono dbałości. Inne czasy. Dziś nosy w telefonach, bo rodzice podadzą wszystko na tacy, a my musieliśmy na to zapracować. Żeby zarobić musiałeś się narobić. Nikt za darmo nie dał. Dziś dopalacze, narkotyki, a ja miałem narkotyk jak obornik wyrzuciłem. Tego się nawąchałem.

W Lublinie jest teraz dobry flow, dobry klimat dla żużla?

Czy ja wiem? Jest głód żużla. To się czuje po latach marazmu i stagnacji. Ale czy jest potencjał na powtórzenie medalu? Chyba nie. Wydaje mi się, że jesteśmy za biedni. Oczywiście są sponsorzy i za to im chwała. Mimo wszystko jednak przeczucia mam dwuznaczne. Jakoś nie potrafię uwierzyć w możliwości tej ekipy. Byłbym spokojniejszy, gdyby w składzie było kilku miejscowych. Nazwiska są jakie są, tylko większość z importu. Stawiałbym mocno na młodzież. Naturalnie mamy Kuberę, Lamparta, czy Cierniaka jednak ja mam na myśli miejscowych. Obecnie jest ogromna presja na wynik tu i teraz. Spójrz na Wrocław. Wypadł Drabik i już masz w to miejsce Rosjanina, który ciągnie im wynik. Nie tak. Konsekwentnie i wolniej, choć przykład Leszna z  Kuberą i Smektałą pokazuje coś odwrotnego, to myślę, że jest właściwy jeśli chodzi o kierunek budowania.

To może pora wrócić do sprawdzonych metod szkolenia?

Na pewno. Głównie chodzi o dostępność dobrego sprzętu. No i pomyślałbym o promowaniu swojej młodzieży w lidze. Jeśli dwóch juniorów, to krajowych i jeden koniecznie miejscowy, jeśli U24 to też Polak, najlepiej wychowanek. Tylko co ja tu mogę? Ckni się za czasami, gdy miejscowi byli i liczni i mocni. Teraz wszystko idzie za pieniądzem.

Na współczesne mecze Motoru jednak nadal uczęszczasz?

Raczej nie. Wolę w fotelu, przed telewizorem, przy piwku. Ostatnio kupiłem dwa bilety na Toruń, ale… dla córki i zięcia. Teraz oni przejęli po mnie schedę. Kibicują, pasjonują się. Mnie już się opatrzyło. Nie ma charakterystycznego swądu przepalonego oleju, nie ma klimatu, brakuje atmosfery. Ten metanol z olejem. Aż chciało się wąchać. Po pięćdziesiątce to już się bardziej siedzi z wnukami a nie pcha na trybuny. Poszedłbym jeszcze, gdy będzie znowu pełny stadion. U nas w Lublinie kłopot jest inny. Stadion był pełny przed pandemią, tylko… za mały. Walczymy o nowy, światowy, bo taki musi być, obiekt. Liczę, że skutecznie. Zobaczymy.

Niedawno szkoleniem zajął się w Lublinie Robert Jucha. Znasz człowieka – podoła?

Nie chcę się wypowiadać w żadną stronę. Był zawzięty jako zawodnik, ale chyba jako szkoleniowiec troszkę zaprzepaścił dorobek poprzedników i możliwość mocnego wejścia w rolę. Mam nadzieję, że jeszcze pokaże na co go stać jako trenera. Mam wrażenie, że nie zauważa odrobinę własnych potknięć. Dostał jednak wolną rękę i będę się przyglądał.

Skoro nie Motor, to kto Twoim zdaniem ma w tym sezonie największe szanse na mistrza?

Mnie się wydaje, że mimo wpadki – Gorzów. Aczkolwiek Leszno ma dalej solidną pakę. Tylko oni chyba się powoli wypalają. Zobaczymy w weekend. No i Wrocław. Też są bardzo mocni. Czwarty do play off byłby Motor, gdyby nie obudziła się Częstochowa. Teraz wszystko jest możliwe i przynajmniej pięciu kandydatów. Składy mamy dziś takie, że byle zwichnięcie palca i cały plan się sypie. Brakuje solidnych rezerw. Z potentata stajesz się outsiderem. Poczekajmy więc z wieszaniem medali. Życie jest bogatsze od wyobraźni i bardzo przy tym przewrotne.

Mamy trzy szczeble rozgrywek. W najniższym tylko cztery polskie kluby. To może szersza ekstraklasa i pozostali na zapleczu?

Z punktu szkoleniowego chciałbym, żeby pierwsza połączyła siły z drugą ligą. Ekstraligowcy startują po całym świecie. Zaliczają SGP i wiele turniejów. Im jazdy nie brakuje. Ci z niższych lig cierpią. Nawet gdyby ktoś ich zauważył i chciał sprawdzić w Anglii, Danii, czy Szwecji to nie każdego stać na takie eskapady. Zaryzykuję wręcz, że niewielu mogłoby sobie na to pozwolić. Dlatego większa liczba zawodów w kraju zrekompensowałaby im te niedostatki. I wtedy mieliby większe szanse równorzędnej rywalizacji z potentatami. Mieliby 22 czy 24 mecze ligowe w sezonie i mogliby podnosić umiejętności nie tracąc rokrocznie do najlepszych.

Jednak między ekstraligą a II dywizją jawi się przepaść finansowa. Jedna gwiazda z czołówki, ma często wyższy budżet i solidniejsze zaplecze sprzętowe, niż cały drugoligowy ośrodek. Poznań nie wypłacił Eduardowi Krcmarowi 20 tysięcy na przygotowanie do sezonu. W elicie to drobne na waciki?

Taka jest prawda. Pieniądz rządzi światem. Jeden zawodnik czołówki ma często więcej sprzętu niż cały klub razem ze szkółką dwa piętra niżej. Nie ma takiej siły przebicia, żeby wymusić na bogatych ośrodkach nakłady na szkolenie i poprawę jakości treningów. My możemy tylko apelować, ale decyzje podejmują inni. Nie żebym narzekał. Sam gdybym wszedł do rządu, to za wszelką cenę trzymałbym się stołka. Tu podobnie. FIM czy PZM – oni mają swoje wypłaty i im jest dobrze. Po co to zmieniać? Można przekierować zainteresowanie na mikro i makro ruchy i mieć „spokój”. Tylko nie to jest decydujące o przyszłości dyscypliny.

To co teraz porabiasz, skoro nie zajmuje Cię żużel?

Jestem kierowcą-operatorem. Tu sobie pokopię, tam pojeżdżę. Żyję spokojnie i zdrowo, a jak długo – tego nikt nie wie. Nie jestem złośliwy, więc pod nikim nie kopię – dołki tylko na budowie (śmiech). Ktoś przedzwoni, zapyta, to odpowiem. A czy dobrze? Nie mnie oceniać. I tak miałeś fart, bo zwykle tak późno nie odbieram połączeń z nieznanych numerów. Zwykle jakieś banki wydzwaniają z propozycjami kredytów (śmiech).

Dziękuję za rozmowę i życzę pociechy z dzieciarni – zarówno tej domowej, jak też żużlowej.

Ja również dziękuję za telefon i pamięć. Pozdrawiam też kibiców żużlowych z całej Polski.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI