Gdy przed miesiącem odezwał się do mnie na WhatsAppie Rafał Piotrowski, służbowo Kierownik Klubu CKM Włókniarz Częstochowa, a prywatnie mój dobry znajomy a może już przyjaciel, a przynajmniej człowiek, z którym mimowolnie razem stworzyliśmy i tworzymy „Strefę Włókniarz Speedway Retro” bardzo, ale to bardzo się ucieszyłem. Rafał zakomunikował mi super wiadomość: 10 lutego 2025, godzina 19.00, hotel Arche w Częstochowie: Spotkanie z Legendą, Józefem Jarmułą”. Przed oczyma stanął mi „Józek” dekady Włókniarz’70 i to jakich wzruszeń mi dostarczył w moich wczesnomłodzieńczych latach.Dziś mamy już 11 lutego 2025, godziny dopołudniowe, a w głowie wciąż wirują emocje wczorajszego wieczoru…

Cały poniedziałek miałem mocno pracowity zawodowo, a nawet wyczerpujący… Ostatkiem sił zebrałem się po godzinie 17 i wypuściłem na miasto. W planie miałem szybki skok do domu i stamtąd wraz z synem studentem, zaopatrzeni w Książkę – autobiografię Józefa Jarmuły „Urodziłem się dla żużla” niezwłocznie mieliśmy się udać do hotelu Arche na wspaniałą ucztę dla ducha z „Józkiem”, czyli Józefem Tadeuszem Jarmułą w roli głównej. Jak też zaplanowałem tak się wszystko udało.

Na salę, a właściwie olbrzymi hall hotelowy zapełniony ustawionymi krzesłami weszliśmy przed 18.30 i zajęliśmy przednie miejsca. Za chwilę zauważyłem za nami inne Legendy Włókniarza, a mianowicie Jerzego Łotockiego i Leszka Zaparta. W pewnym momencie wskoczył p. Kasprzycki, który zdał licencję razem z Markiem Czernym, Jurkiem Bożykiem czy Jerzym Kowalczykiem. Niestety nie przybyli inni żyjący, czyli Andrzej Jurczyński mający olbrzymie kłopoty ze zdrowiem, Mirosław Błaszak rehabilitujący się po zeszłorocznym udarze, czy też zakatarzony Marek Nabiałek.

Zbliżała się godzina 19.00. Wszyscy zgromadzeni powstali robiąc szeroki szpaler i przy okrzykach „Józek, Józek, Józek!!” intonowanych przez spikera – legendę, Janusza Wróbla, gwiazda wieczoru, czyli Józef, a może Tadeusz z drugiego imienia i jak go wołała jego Mama, Jarmuła w asyście „podprowadzającego” Prezesa CKMu Michała Świącika wkroczył na arenę. Specjalnie używam słowa arena, bo… jakże by inaczej na scenie stał „stojak” Java ESSO rocznik 1970, którą specjalnie na tę okazję dostarczył pan Marcin, mieszkaniec przystadionowej dzielnicy Zawodzie (podobno w domu ma jeszcze piękniejszy model Weslake’a rocznik 1977 i mam nadzieję go kiedyś zobaczyć z bliska, panie Marcinie).

„Józek” zaczął swą czarującą opowieść… Znów znalazłem się w pięknej bajce tak, jak w mej wczesnej młodości lat ’70. Oczywiście wszystko, co mówił Tadeusz Józef Jarmuła nie było bajką, a realnymi faktami, które są szeroko udokumentowane w jego autobiograficznej książce. Kątem oka zauważyłem, że nie tylko ja przeżywam z wypiekami na polikach. Obok mnie, również bardzo przejęty, próbował się wyrywać przed czasem do „Józka” trzęsący się staruszek. Był pewnie starszy od „Józka”, a przy nim powstrzymująca go żona, szepcząca: Kazimierz jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz! Uspokój się.

W pewnym momencie koledzy z toru zaczęli wchodzić z „Józkiem” w interakcję, przypominając wesołe, ale jakże wzruszające chwile z jego udziałem, które zapamiętali. A poza wspomnianymi Zapartem i Łotockim zaraz po rozpoczęciu pojawili się także nasza Chluba Częstochowy Marek Cieślak oraz Józef Kafel i Dariusz Rachwalik. I oni, a szczególnie Marek, coś dodali do barwnych opowieści. Przez cały czas wymiany wspomnień „Józek” był niesamowicie taktowny i przeuprzejmy, na każdym kroku podkreślając, że do Marka to mu zawsze dużo brakowało i że podziwiał go i na torze, i na nartach, i na biegach na Jaworzynę.

„Józek” był na tyle taktowny, że na pytanie z sali jak postrzegał Edwarda Jancarza odpowiedział, że nigdy nie miał z nim szans, choć jest to nieprawda, bo piszący te słowa jest świadkiem jak popularny Eddy był szybko i sprawnie „opędzlowany” przez Jarmułę, jak choćby w meczu ligowym ze Stalą Gorzów w sierpniu 1979 roku.

W pewnym momencie „Józek” powstał z fotela, podszedł do stojącej lśniącej Javy ESSO i zaczął demonstrować krok po kroku poszczególne zachowania zawodnika na motocyklu od startu po jazdę na dystansie, na prostych i na łukach. I tutaj okazało się, że mimo 85 lat rocznikowo na karku, Jarmuła wciąż „grzeszy” doskonałą sprawnością fizyczną, co w połączeniu z wciąż bardzo wysokimi walorami umysłowymi i mentalnymi przedstawia go jako monolit.

Cóż dodać, cóż ująć. Józef Tadeusz odpowiadał na pytania widzów bez ogródek, podpierając się słowami, że wszystko jest opisane z detalami w książce autobiografii. Oczywiście było i o wojsku, i skokach na spadochronie, i wojażach „turystycznych”, i o kobietach. Ale dużo by mówić. Musicie przeczytać tę piękną Książkę. Ja ją przeczytałem „od dechy do dechy” z wypiekami na polikach i z ciarami na ramionach. Podczas spotkania ujawniła się jeszcze jedna nowa Rola „Józka” – rola Apostoła. Dał piękne przesłanie jak należy przeżyć swe życie. A co się pod tym kryje, to już każdy musi sobie przetłumaczyć.

Na koniec rozmowom kuluarowym nie było końca. Salę „rozpraw” opuszczaliśmy w znakomitych humorach w okolicach godziny 22. Na dziedzińcu hotelu panował mroźny piękny wieczór „suchej zimy”.

PAWEŁ HUBKA

PS W „ferworze walki” zupełnie pominąłem dwie osoby, za co bardzo przepraszam. Obaj to faceci o imieniu Krzysztof. Pierwszy to sponsor zmaterializowania autobiografii Józefa Tadeusza Jarmuły, przemiły gość z Raciborza o imieniu Krzysztof, który wczoraj akurat obchodził urodziny. Gdyby ktoś bardzo chciał odnaleźć jego nazwisko, zrobi to z dziecinną łatwością przeglądając książkę. Pan Krzysztof, który nigdy nie widział Józefa na torze, zapewnił mnie, że „Józek”, mimo deklaracji, że niedługo odejdzie, to jeszcze z powodzeniem nam pożyje. A druga dobra wiadomość to taka, że fajnie, gdyby ukazała się II część autobiografii, nad czym pan Krzysztof popracuje, choć lekko zmartwiony przyznał, że to będzie bardzo trudne.

Nie zapytałem o detale, nie chcąc drążyć głębiej. W każdym razie daję świadectwo, które usłyszałem od pana Krzysztofa, że całkowity zysk otrzymany ze sprzedaży autobiografii idzie na rzecz żużlowców poszkodowanych trwale na torze – ani p. Krzysztof, ani Józef nie deponują z tego nawet procenta „tantiemów”.

Drugą osobą, którą znienacka zaczepiłem to nasz stary znajomy, Krzysztof Zarzecki, czołowy „rider” Śląska Świętochłowice w latach 80-tych, który tam trafił via Opole, a tak w ogóle to przecież to urodzony gorzowianin, o czym dowiedziałem się przed dwoma tygodniami, mimo, że obserwowałem całą Karierę Krzysztofa. Chwilę pogadaliśmy dlaczego nie Stal Gorzów tylko Śląsk, ale to temat już na inny czas i inną dyskusję. Serdecznie pozdrawiam obu panów.