Jan Krzystyniak (z prawej) i Michaił Starostin.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jan Krzystyniak, czołowy polski żużlowiec lat 80-tych i 90-tych, miał okazję reprezentować przez cztery sezony pilską Polonię. Sezony, które wychowanek Falubazu Zielona Góra wspomina bardzo mile, o czym mówi w rozmowie z naszym portalem.

 

Proszę na początek powiedzieć, jak Pan – w wieku 36 lat – trafił do pilskiej Polonii ze Stali Rzeszów?

Rozmowy były prowadzone już w 1993 roku w trakcie sezonu. Było to na spotkaniu Puchar Polski, wtedy jeszcze w kalendarzu sportu żużlowego taka impreza się znajdowała. W Rzeszowie rozmawialiśmy, bodajże z Panem Michaelisem. To była taka pierwsza, wstępna rozmowa o ewentualnej możliwości zasilenia pilskiej Polonii. Znałem już plany działaczy rzeszowskiej Stali, wiedziałem, że oni po zakończeniu sezonu planują całkowicie odmłodzić drużynę, postawić na młodzież. Dwóch seniorów będących w tym zespole, czyli Janusz Stachyra i ja dostaliśmy wolną rękę. Pierwszym klubem, który zgłosił się i przeprowadził ze mną rozmowę, był właśnie klub Polonia Piła.

To był ten sezon, w którym Polonia awansowała klasę wyżej, pamięta Pan ten sezon i tą atmosferę awansu?

Tak, to był 1994 rok, była jeszcze wtedy druga liga. Pamiętam to dobrze. Skład na drugą ligę był naprawdę bardzo mocny. Plany, jakie postawili sobie prezesi pilskiej Polonii, nie były ani przez moment zagrożone, że ten zespół nie awansuje do ekstraklasy. Przypominam sobie, że w tej drużynie było kilku świetnych zawodników, którzy dość dobrze punktowali. Osobiście przez cały sezon nigdy nie miałem wątpliwości, że tak będzie.

Pan też mógł być zadowolony z tego sezonu, bo w osiemnastu meczach 188 punktów, średnia biegowa 2,40, czy jednak się mylę?

Już nie pamiętam, jaka tam była średnia biegowa, ale tak. Pamiętam, że wtedy, w tym sezonie w 94 roku dość dobrze mi tam szło, chociaż oczywiście byli lepsi zawodnicy. Jednak nie o to chodziło, kto jak wypadnie. To jest drużyna i chodziło o wynik całego zespołu. Przede wszystkim rozmowy, jakie były prowadzone przed sezonem z prezesami, działaczami, którzy mi powiedzieli, że mocują zespół, który awansuje do ekstraklasy. Cały czas w trakcie tego sezonu, miałem te słowa z początku, że celem jest awans i chciałem w tym pomóc. Robiłem wszystko, aby ci panowie, ze mnie byli zadowoleni. Starałem się cały czas to robić jak najlepiej, aby ten awans uzyskać.

Po awansie już liga wyżej, Pan został na kolejne trzy sezony, co Pana trzymało właśnie w Pile?

To było środowisko przyjazne dyscyplinie, miasto, kibice. Oczywiście nie miałem najmniejszych zastrzeżeń do prowadzenia tego klubu. Współpraca przebiegała po mojej myśli. Nie było żadnych zatarć, przeszkód w robieniu dobrego wyniku. Nie było jakiegoś momentu, który zniechęciłby mnie do jazdy w tym klubie, wręcz było przeciwnie. Jeżeli jest dobrze, to, dlaczego mam zmieniać barwy klubowe. Chociaż takie rozmowy były prowadzone, ale tak jak mówię, nie zawiodłem się na nim. Wiadomo, idealnie nigdy nie jest, miałem również doświadczenia z poprzednich klubów, tutaj, mogę powiedzieć, że wychodziło wszystko na plus. Dlatego też zdecydowałem się zostać w tym zespole.

Przed końcem Pana kariery, dorzucił Pan jeszcze medale brązowe. Jak te medale smakowały?

To był nowy klub, z którym startowałem. Jak przychodziłem, w planie był awans do ekstraklasy, co się udało spełnić. To był rok 1995, dwa lata później udało się zdobyć medal, co rzadko komu udawało się dokonać. Było podium, trzecie miejsce. Bardzo mnie to cieszyło, jak te medale mistrzowskie, które zdobywałem w poprzednich klubach, ponieważ był to nowy zespół i jakiś cel został osiągnięty. Trzecie miejsce to też jest osiągnięcie, dla takiej drużyny, która dopiero od niedawna była na rynku żużlowym i po czterech latach, staje na podium mistrzostw Polski. Może się mylę, ale w historii czegoś takiego nie było.

Jakby Pan ocenił te swoje lata spędzone w Pile? Dotarłem do źródeł, że były to 64 mecze, 441 punktów, co miło Pan wspomina? Jakie mecze, biegi?

Było tych meczów dużo. Utkwił mi w pamięci mecz z gorzowską Stalą na torze w Pile, wtedy była właśnie ta walka o trzecie miejsce. Rywalizacja przyniosła zwycięstwo. Pamiętam jak mocno zmobilizowany przyjechał zespół z Gorzowa z Jasonem Crumpem, młodym zawodnikiem, który był tam liderem. Naprawdę solidnie przygotowałem się do tego meczu. Wiem, że udało mi się zdobyć wtedy 13 punktów. Robiłem wszystko, aby drużyna stanęła na podium i udało się moje plany zrealizować.

Pan nie doczekał się już 1999 roku w Pile, gdzie Piła zdobyła drużynowe mistrzostwo Polski, ale obserwował Pan, w jakim kierunku praca działa. Czy rzeczywiście szła w kierunku złota?

Tak, robiono tam wszystko. Jak to się mówi cel uświęca środki. Tego już nikt nie pamięta, w jaki sposób. Każdy tylko wie, że drużyna pilska zdobyła wtedy mistrzostwo Polski. Pierwsze miejsce, w pierwszej lidze w ekstraklasie jest ogromnym osiągnięciem, dlatego pomijając, w jaki sposób to było zrobione, wiemy, że mistrzostwo zdobywają najlepsi. Żeby była najlepsza drużyna, muszą być najlepsi zawodnicy. W zespole był wtedy Jacek Gollob, Hans Nielsen oraz głownie młodzi zawodnicy Dobrucki, Hampel. Nie dociekałem, w jaki sposób to było zdobyte, ale cieszyło mnie to mocno. Kibicowałem bardzo drużynie pilskiej, ponieważ był to ostatni klub, w jakim startowałem.

Był Pan też świadkiem jak rozwijał się junior Dobrucki, Okoniewski. Prowadził też Pan szkółkę żużlową. Przypuszczał Pan, że są to takie talenty, które w polskim żużlu będą mieli coś do powiedzenia?

Tak, i tak przecież było. Rafał Dobrucki, odpowiednio prowadzony przez swojego ojca, który bawił się w tą dyscyplinę i miał wyniki dość pokaźne. Odpowiednia opieka, którą było widać. Na parkingu byliśmy sąsiadami, to co robił trener Zdzisław Dobrucki zawsze było w dobrym kierunku, zawsze trafiał w odpowiedni punkt, jeżeli chodzi o przygotowanie motocykli. Można było brać przykład z tego, co robił. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Rafał zajedzie wysoko. Pamiętamy też Mariusza Okoniewskiego, świetnego zawodnika. Byliśmy kolegami w parze leszczyńskiej Unii. Później prowadziłem z leszczyńską Unią, gdzie Okoniewski przez jeden sezon bronił ich barw. Wrócę teraz do Mariusza, który też niesamowicie znał się na sprzęcie. Obaj chłopcy, swoje osiągnięcia zawdzięczają swoim ojcom. Kiedy Mariusz Okoniewski zmarł, ogromnie wpłynęło to na dalszą karierę syna. Podcięło mu to mocno skrzydła i widać było, że bez ojca to nie jest ten Rafał Okoniewski.

fot. archiwum Sebastiana Daukszewicza

A czy z naszych wychowanków z Piły, ktoś się wyróżniał?

Przypominam sobie, że wtedy był Rafał Kowalski. Często bronił barw pilskiej Polonii, kiedy ja jeszcze startowałem, praktycznie od początku. Później był Franków, Pecyna, to byli chyba nawet moi wychowankowie, których doprowadzałem do licencji. Ich jazda wyglądała dość ciekawie, ale w pewnym momencie zauważyłem, że złą drogę obrał Krzysiek Pecyna. Jak to się mówi, miał papiery na zawodnika, niestety się nie udało. Zauważyłem, że miały na niego wpływ negatywne osoby.

W 1994 roku, tak jak Pan, pojawił się również Hans Nielsen. Jak Pan wspomina z nim jazdę?

Prawdę mówiąc nie miałem możliwości z nim startować, gdyż zawsze jeździliśmy w oddzielnych parach. Raczej zawsze miał przy sobie młodych zawodników. Jego zadaniem było w jakiś sposób pomóc im. Tej klasy zawodnik mógł zrobić naprawdę wszystko. Tomasz Gollob też miał często juniorów, ci, którzy mieli jakieś pojęcie o żużlu potrafili to wykorzystać właśnie przez pomoc tych kolegów z pary. Jeśli chodzi o Nielsena to jeździł z Waldkiem Walczakiem czy z Jarkiem Hampelem, który wiele się nauczył i później robił furorę w polskiej lidze i reprezentacji.

Jest Pan obserwatorem, ekspertem żużlowym i pewnie losy pilskiego żużla Pan śledzi, czy śledził. Brakuje Panu żużla w Pile? Jak Pan myśli, czy jest nadzieja, że żużel do Piły jeszcze wróci?

Jak wcześniej Panu powiedziałem to miasto jest stworzone do tej dyscypliny. Atmosfera jest wspaniała. Kibicom pilskim powinien się wręcz ten powrót należeć. Są oni jednymi z najlepszych, najbardziej profesjonalnych kibiców w Polsce, jeśli chodzi o sport żużlowy. Gdzie jak gdzie, ale najbardziej mi żal, że właśnie tu, ta dyscyplina upadła. Czasami tędy przejeżdżam, bardzo mile wspominam stadion, miasto i życzyłbym, aby reaktywowano tę dyscyplinę, aby odpowiedni ludzie wzięli się za to, bo sport to nie tylko zawodnicy, ale także pracownicy, którzy są oddani i kochają ten sport.

fot. archiwum Sebastiana Daukszewicza

Czy z dawnej Polonii utrzymuje Pan z kimś kontakt?

Nie, ale bardzo mile wspominam pana Nowaka, mojego sponsora, który opiekował się mną. Był dla mnie jak drugi ojciec. Wspaniały człowiek. Osoba, której dużo zawdzięczam, jeśli chodzi o moją sprawność to doktor Bystrzycki. To, czego on dokonał z moimi kontuzjami, to niektórzy lekarze oczy przecierali. Choćby zmiażdżony nadgarstek prawej ręki, człowiek, który na torze poskładał mi go bez żadnych zdjęć. Później na zdjęciu rentgenowskim lekarze niedowierzali jak to jest możliwe, żeby poskładać w idealny sposób. Doprowadził mnie do takiego stanu, że dzisiaj nie mam najmniejszych problemów z poruszaniem ręką. Również miło wspominam Panią doktor Bystrzycką, a także kierownika startu pana Waldka Ciulę, żywiołowego człowieka, który zawsze przyszedł do parkingu, porozmawiał. Pamiętam wiele życzliwych osób, które były oddane tej dyscyplinie.

Dziękuje za rozmowę.

Rozmawiał SEBASTIAN DAUKSZEWICZ