Żużel. Irena Roziewicz-Nieścieruk: Dwa dni przed śmiercią Rysiek powiedział, że jeśli go zabraknie dopilnuje, by nikt inny się ze mną nie związał

fot. archiwum Ireny Nieścieruk
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Pani Irena, wdowa po nieodżałowanym dr. Ryszardzie Nieścieruku, to kobieta elegancka, mądra, wyważona, z niewątpliwą klasą. Zgodziła się na niełatwą dla siebie, sentymentalną rozmowę, dotykającą najbardziej osobistej sfery. Jak pamięta Ryszarda, jakim był człowiekiem, co irytowało, a co rozbrajało panią Irenę w zmarłym mężu? O tym i nie tylko opowiedziała w niezmiernie intymnym wywiadzie.

Pani z Oławy, mąż z Gorzowa i mimo braku internetu zdołaliście się Państwo poznać?

No ja bardziej z Wrocławia. To moje gniazdo rodzinne. Tam dorastałam i chodziłam do szkoły. Poznaliśmy się jednakowoż w… Bydgoszczy. I wie pan przez kogo? Przez Mietka Połukarda (pierwszy polski uczestnik finału IMŚ, który zginął tragicznie na torze Polonii, podczas zawodów szkoleniowych juniorów, gdy był już trenerem młodzieży – dop.red). Słowo daję. Znałam się z Mietkiem ponieważ jego żona prowadziła wtedy kwiaciarnię. Ja także miałam wówczas taką swoją małą kwiaciarenkę i stąd poznaliśmy się z Połukardami wcześniej. Któregoś dnia Mietek przywiózł Ryszarda do mnie, do kwiaciarni i oznajmił, że pan doktor przyjechał do Bydgoszczy, będzie tu trenerem żużlowców i chciałby poznać miłą, ładną kobietę. Mietek, jak to Mietek (uśmiech), przyprowadził go do mnie i… tak to się zaczęło. Traktuję to oczywiście wyłącznie jako żart, tym bardziej, że pierwszego wrażenia mój małżonek nie zrobił jakiegoś olśniewającego. Ale zawiesił na mnie to oko i już wiedziałam, że tak szybko to się go nie pozbędę (śmiech). I faktycznie. Miałam rację. Zaczął przyjeżdżać regularnie, zapraszać na kolacyjki i przy każdym spotkaniu zyskiwał w moich oczach. Było klasycznie, ale też pomysłowo z jego strony.

Przyjeżdżając do Bydgoszczy Ryszard miał za sobą kilka lat przy żużlu. Pani znała ten sport, były tradycje w domu rodzinnym?

Nie. Absolutnie nie znałam tej dyscypliny. Zaczęłam poznawać żużel kiedy poznałam Ryśka. Siłą rzeczy podczas spotkań z Mietkiem zawsze jakieś zdanie padło o zawodach, treningach, ale nie byłam blisko. Zaczęłam tym żyć, gdy związałam się z Ryszardem. On zapraszał mnie regularnie na mecze. Korzystałam. Bardzo szybko zaczęliśmy mieszkać razem i wtedy prowadziliśmy otwarty dom. Dzięki temu uczyłam się żużla, poznawałam zawodników i tajniki pracy męża od praktycznej strony. Rzec by można od kuchni. Mocno mnie to wszystko wciągnęło. Od tej pory zainteresowałam się żużlem na dobre.

A skąd Pani obecność w Bydgoszczy?

Przyjechałam do Bydgoszczy za pierwszym mężem. Pobraliśmy się i mąż ściągnął mnie za sobą nad Brdę. Gdy związałam się z Ryszardem, miałam już za sobą jedno małżeństwo. Był taki piłkarz BKS-u Bydgoszcz – Nowicki. Może to panu nic nie mówi, ale on dostał w pewnym momencie kontrakt w Kanadzie, wyjechał i… zostałam sama. Nie znając nikogo w nowym mieście musiałam sobie dać radę. Nie zamierzałam kolejny raz wyjeżdżać. Poznałam kilka żon ówczesnych piłkarzy. Było nieco łatwiej. Osiedliłam się i otworzyłam kwiaciarenkę.

W czasie studiów Ryszard był pływakiem Warty Poznań. Nim trafił nad Brdę miał już żużlowy dorobek z pracy w Gorzowie. Wspominał o tym, wracał pamięcią?

On raczej niechętnie wracał do tej przeszłości. Pewnie była jakaś zadra. Odkąd jednak zaczął interesować się i zajmować żużlem, to już było całe jego życie. I to mimo, iż po jego stronie również nie było tradycji rodzinnych. Był wykładowcą na AWF-ie w Gorzowie. Stamtąd trafił do klubu. Często dziwiłam się, że tak to pokochał, że tak się wciągnął. Dla niego żużel to był cały, cały świat. Buntowałam się odrobinę, gdyż  zabierało mu to mnóstwo czasu. Treningi, wyjazdy, mecze – tylko i wyłącznie tym żył. Niby na pierwszym miejscu była rodzina, ale wiadomo jak to wyglądało. Na pierwszym miejscu żużel i często dopiero potem rodzina. Kiedy jednak zdarzyło się więcej czasu, starał się nadrobić te swoiste „zaległości” względem domu i najbliższych.

Jedyną metodą żeby przetrwać było zakochać się w speedwayu?

Dokładnie i ja tak właśnie postąpiłam.

Kiedy wkraczała Pani w ten związek, zdawała sobie Pani sprawę na czym polega życie z trenerem zawodowych sportowców?

Nie do końca. To był początkowo spory problem, ale musiałam się pogodzić. Nie było pracy od gwizdka do gwizdka, nie było pytań o to, na którą zmianę masz w przyszłym tygodniu i nie było rodzinnych weekendów. Taki jednak urok, czy raczej specyfika pracy w sporcie. Tego musiałam się szybko nauczyć i jednocześnie przywyknąć. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak będzie wyglądało moje życie. Do tego jeszcze na walizkach, bo po Bydgoszczy przyszedł Wrocław, a ja nie chciałam się przeprowadzać. Tu miałam wszystko poukładane. Mieliśmy też małe dziecko. Początkowo widywaliśmy się więc bardzo rzadko, gdy Ryszard objął Spartę. Nie zamierzałam przenosić się na stałe. Czasem dojeżdżałam do Wrocławia, czasem on odwiedzał dom. Nie było łatwo.

Ryszard przynosił pracę do domu?

Nie, nie. Niczego takiego nie było. Kiedy był w domu poświęcał się tylko rodzinie. Stres, problemy zostawiał za drzwiami. Nie zamykał się w sobie. Nie stresował dodatkowo najbliższych. Potrafił nawet po powrocie wyłączyć telefon, żeby nie mieć kontaktu z pracą i kłopotami. Odcinał się od żużla. To musiało go ogromnie męczyć i dużo kosztować. Kiedy mecz był wygrany, to trener się liczył, kiedy przychodziły porażki zostawał sam. W domu jednak nie pozwalał nam odczuć, że coś go gryzie, bądź gnębi.

Prywatnie był twardym facetem, czy tylko stwarzał takie pozory na zewnątrz?

Zdecydowanie stwarzał pozory. Był wesoły, uwielbiał towarzystwo. Lubił śmiać się, żartować. Był też bardzo lubiany przez zawodników. Zwierzali mu się z najbardziej osobistych problemów. Potrafili prosić o poradę. Z zawodnikami żył w bardzo serdecznej, rodzinnej wręcz atmosferze. Czasem bywał jak ojciec.

To wydaje się zrozumiałe. Miał bagaż doświadczeń i solidne wykształcenie z tytułem doktorskim?

No niestety. To było jak przekleństwo. Często mu zazdroszczono tego tytułu. Dla niego jednak ten stopień naukowy naprawdę się nie liczył. Był człowiekiem. Nie wywyższał się absolutnie. Bywało jednak różnie. Znajdowali się i tacy, którym ten tytuł doktorski przeszkadzał, uwierał.

O tych wrocławskich czasach bardzo sympatycznie mówił Wojtula Załuski. Stwierdził, że ze zlepka obcych sobie ludzi z całej Polski, potrafił pan Ryszard stworzyć rodzinę?

Myślę, że Wojtula miał rację. Tak właśnie wtedy było. Znakomicie to ujął.

Tylko w rodzinie nie zawsze jest sielankowo?

No tak. Bywało różnie (śmiech). Mimo przyjacielskich, rodzinnych relacji potrafił wstrząsnąć towarzystwem kiedy uznał za stosowne. Miałam czasem wrażenie, że nieraz bardzo ostro, nawet zbyt ostro. Uważałam, że niektóre historie ujmował dosadnie, może nawet bezczelnie. Ale taki był. Wygarnął ze spokojem co mu nie odpowiadało, za chwilę podał rękę i nikt nie nosił urazy. Na koniec przytulił i rozwiązał problem. Taki właśnie był.

A na łonie rodziny? Włączał się do obowiązków domowych, miał ulubione zajęcia?

Nie. To akurat nie. Absolutnie nie był typem złotej rączki, ale potrafił wszystko doskonale zorganizować. Przyprowadził mechanika, czy hydraulika, ale sam nie angażował się w prace domowe, bądź naprawy. Pomalować, przykręcić – tego nie potrafił. Czasem byłam poirytowana. Przecież to były drobnostki. Prosiłam żeby chociaż spróbował. Zawsze odpowiadał: „Nie” i przyprowadzał fachowca. Nic nie potrafił, albo udawał, że nie wie jak to zrobić. Koszuli wyprasować, czy okna umyć też „nie umiał”. Do wyjazdu wszystko miał wyprane i wyprasowane. Nie mogłam jednak narzekać, bo wszelkie naprawy załatwiał. Od samochodu po dom. Nie musiałam się w ogóle angażować. W domu po prostu z nami był. Cały. Dzieciom te swoje nieobecności wynagradzał prezentami, co raczej nie było wychowawcze, ale tak czuł.

Miał jakieś słabości, może kompleksy?

Nie zauważyłam żeby był jakiś zakompleksiony. Raczej nie. Kiedy był zestresowany lubił przyjechać do domu i się wyciszyć. Nie łowił ryb, nie uciekał do ogrodu, bądź warsztatu. Nie miał enklawy. Po meczu, szczególnie przegranym, bardzo szybko wracał. Siadał i musiał wszystko w ciszy przemyśleć, przeanalizować na gorąco. Nie było mowy żeby odreagował idąc choćby z kolegami napić się wódki. Dusił to w sobie. Wracał do domu i dopiero następnego dnia, z wyczyszczoną głową, bez emocji, decydował co robić. Stres towarzyszył mu na okrągło i ten stres, moim zdaniem, go (westchnienie)… zabił.

Niestety, taka specyfika zawodowego sportu. W jednej chwili z nieba do piekła. Ze świecznika w blasku fleszy wraca się do domu, do rodziny i trzeba się z tym zmierzyć. Trochę jak doktor Jekyll i mister Hyde, dwa światy?

To prawda. Rysiek nie miał sposobu, by zająć czymś głowę, ręce. Siadał w fotelu i myślał. Czasami tylko próbował „zajeść’ stres. Różnymi smakołykami. Ale to rzadko.

Bywał szarmancki?

Nie tylko bywał. Po prostu był. Z modą damską był za pan brat. Z każdego wyjazdu przywoził upominki. Chciał chyba w ten sposób wynagrodzić mi to siedzenie w domu z dziećmi. Mamy córkę z bardzo dużym ubytkiem słuchu. Musiałam się nią zająć. A on był bardzo operatywny i pracował ponad siły żeby to wszystko ogarnąć, jakoś pogodzić. Teraz nie ma problemu, ale w tamtym czasie zdobycie aparatu słuchowego graniczyło z cudem. Szczególnie jeśli urządzenie pochodziło z zamkniętego dla nas Zachodu. Rysiek potrafił znaleźć dojście i taki aparat sprowadzić ze Szwecji. Dzisiaj to wydaje się niepojęte. Są nowoczesne, dostępne, miniaturowe i wygodne urządzenia zauszne. Jeśli tylko masz pieniążki. Wtedy u nas można było jedynie pomarzyć o takim sprzęcie, a Ryszard potrafił go zdobyć. Poprzez znajomych sprowadził, w obecnych realiach dosyć siermiężny, bo prekursorski, relatywnie duży, pudełkowy aparat. Rysiek stanął na wysokości zadania. To były początki tej techniki. Córka miała opory. Nie chciała go początkowo nosić. Inne czasy.

Musieliście też państwo sobie ufać. Długie wyjazdy, częsta rozłąka – były momenty, że mogło kusić?

No niestety. Pokusiło go. Może nawet nie jego, ale tę drugą stronę. Znalazła się we Wrocławiu pani, która zagięła na niego parol. Bardzo szybko zorientowałam się, że coś nie jest w porządku. No i tak jak się szybko zaczęło, tak szybko się skończyło.

Potem przyszedł nieszczęsny 14 lipca 1995 roku. Nie było komórek, internetu. Jak panią zastała wiadomość o śmierci męża?

Ta tragiczna wiadomość zastała mnie we Wrocławiu. Przyjechała Krystyna Kloc, ale mnie nie było. Pojechałam z dziećmi na basen. Proszę sobie wyobrazić jaka ironia losu. W drodze radio co pół godziny podawało wiadomość, że Ryszard nie żyje, a ja bez przerwy przełączałam na inne kanały, szukając muzyki. Wciąż byłam nieświadoma co się wydarzyło. W międzyczasie w klubie dowiedzieli się, że mogę być na basenie. Podobno tam też mnie szukano, ale nie znaleziono. Wróciłam do Wrocławia i byłam umówiona z Ryszardem, że przyjadę na trening. Nagle dzwonek. Wchodzi Krysia. Ja od razu wyczułam sytuację. Jakaś intuicja? Spojrzałam i spytałam: – Krysia, co? Rysiek nie żyje? Ona odpowiedziała: – Tak. (łamiący się głos). Tak wyglądało to spotkanie z Krysią, gdy się dowiedziałam, że on nie żyje.

Od tamtej pory nikt nie zdołał skraść pani serca. To musiało być wielkie uczucie?

Wie pan co? Już minęło 26 lat od kiedy jestem sama, ale proszę sobie wyobrazić, że krótko przed śmiercią Ryśka, bodaj dwa dni, siedzieliśmy oboje we Wrocławiu i rozmawialiśmy. I on do mnie mówi, autentycznie (wyciszony głos), bardzo rzadko wracam, nawet myślami do tamtej rozmowy: „Słuchaj. Jak mnie zabraknie, to pamiętaj, że nikt koło Ciebie nie będzie się kręcił. Ja do tego nie dopuszczę”. Proszę sobie wyobrazić. Tak do mnie powiedział i za dwa dni… nie żył. I tak zostałam sama do tej pory.

Mimo wszystko na żużel pani się nie obraziła?

Nie. Nie obraziłam się. Jeździłam przez kilka lat na memoriały, kiedy je rozgrywano. Większy kontakt był naturalnie na początku. Po 15 czy 20 latach zaczęło się to wszystko zacierać. Obecnie żużel w telewizji jeszcze tak, ale na żywo za bardzo nie ciągnie mnie na stadion.

A propos memoriałów. Ostatni rozegrano w 2005 roku. Tęskni pani za możliwością odnowienia starych przyjaźni, znajomości?

Ja wiem czy tęsknię. Czy to można nazwać tęsknotą? Chyba nie. Uważam jednak, że taki memoriał powinien się pojawić. Rysiek najbardziej to swoje życie poświęcił właśnie we Wrocławiu dla Sparty. Nawet mieliśmy się  przenieść mimo mojej początkowej niechęci. Nie muszą mnie tam zapraszać, ale chociaż jeden bieg poświęcony pamięci Ryszarda to naturalnie powinno się odbywać. Żeby przypomnieć. Niech pan sam powie? Ci młodzi pewnie za bardzo nie pamiętają. Trzy tytuły mistrzowskie z rzędu dla Wrocławia, to wydarzenie bez precedensu w historii klubu. Ale ja się już z tym pogodziłam. Nie ma o czym mówić.

Jakieś kontakty ze znajomymi z tamtych czasów przetrwały?

Zmieniłam miejsce zamieszkania. Teraz mieszkam pod Poznaniem, więc to się siłą rzeczy zatarło. Nie rozpieszczało mnie ostatnio to życie. Zajęłam się dziećmi. Tu znalazłam odskocznię. Serdeczne, zażyłe relacje pozostały z Mariolą Ziarnik. To chyba jedyna przyjaźń, która przetrwała. Razem jeździłyśmy na Dolny Śląsk, gdzie Marek był asystentem Ryśka. Miałyśmy wspólne tematy. Z Wrocławiem w zasadzie nie mam już kontaktu.

Teraz klasycznie? Wnuki, prawnuki?

Jeden wnuczek. Dwulatek. Córka Karolinka mimo tego kalectwa, które ją spotkało, też świetnie sobie radzi. Jestem z niej bardzo dumna. Po śmierci męża musiałam poświęcić jej większość czasu, ale dziś mam ogromną satysfakcję. Mimo, że było to pracochłonne i niełatwe niczego nie żałuję. Radzi sobie doskonale, a ja dorzuciłam do tego swoją cegiełkę.

Pani Ireno serdecznie dziękuję. Domyślam się, że nie było łatwo zwierzyć się obcej osobie, tym bardziej dziękuję, że zechciała pani porozmawiać tak osobiście.

To ja dziękuję. Proszę tylko, by pan to tak sklecił żeby ładnie brzmiało. Pozdrawiam serdecznie wszystkich czytelników.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

9 komentarzy on Żużel. Irena Roziewicz-Nieścieruk: Dwa dni przed śmiercią Rysiek powiedział, że jeśli go zabraknie dopilnuje, by nikt inny się ze mną nie związał
    Wocker
    11 May 2021
     9:37am

    Dziękuję Pani Ireno. Pięknie Pani mówiła o wielkim człowieku, wielkim Magu. Jestem z Wrocławia i jestem kibicem Sparty pamiętam Pana Ryszarda i jego działalność trenerską. Też jest mi przykro że zlikwidowano Memoriał Nieścieruka bo jemu to się należy i to nie jeden bieg tylko cały mecz. Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję.

    Ja
    11 May 2021
     10:05am

    To też niejako i moje wspomnienia. Wchodziłem w świat żużla jako bardzo, bardzo mały szczyl właśnie w okresie, kiedy pan Ryszard był trenerem Polonii. Cudowne wspomnienia, romantyczny, prawdziwy żużel. Pani Ireno, panie Przemku , dzięki Wam znów mogłem tam wrócić. Ciekawe, w który miejscu miała Pani tą kwiaciarenkę? Wszystkiego dobrego pani Ireno. Jeszcze raz dziękuję.

    Raf
    11 May 2021
     11:17am

    Brawo dla Pani Ireny
    oraz dla Pana Przemka.

    Grube miliony na klub a taki memoriał odchodzi w zapomienie….

    Mirek
    12 May 2021
     10:10am

    Pamiętam Ryśka z zabaw i innych figli,on miał motorower Simson na dużych kołach (tzw. landara) ja miałem Simsona na małych kołach ,kumplowalismy sie w Gorzowie myślę, że to rok 1956 -58 ,a nawet 1960 bywał często na Zawarciu u nas na Wawrzyniaka u przyjaciół Dytzów pod 80

Skomentuj

9 komentarzy on Żużel. Irena Roziewicz-Nieścieruk: Dwa dni przed śmiercią Rysiek powiedział, że jeśli go zabraknie dopilnuje, by nikt inny się ze mną nie związał
    Wocker
    11 May 2021
     9:37am

    Dziękuję Pani Ireno. Pięknie Pani mówiła o wielkim człowieku, wielkim Magu. Jestem z Wrocławia i jestem kibicem Sparty pamiętam Pana Ryszarda i jego działalność trenerską. Też jest mi przykro że zlikwidowano Memoriał Nieścieruka bo jemu to się należy i to nie jeden bieg tylko cały mecz. Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję.

    Ja
    11 May 2021
     10:05am

    To też niejako i moje wspomnienia. Wchodziłem w świat żużla jako bardzo, bardzo mały szczyl właśnie w okresie, kiedy pan Ryszard był trenerem Polonii. Cudowne wspomnienia, romantyczny, prawdziwy żużel. Pani Ireno, panie Przemku , dzięki Wam znów mogłem tam wrócić. Ciekawe, w który miejscu miała Pani tą kwiaciarenkę? Wszystkiego dobrego pani Ireno. Jeszcze raz dziękuję.

    Raf
    11 May 2021
     11:17am

    Brawo dla Pani Ireny
    oraz dla Pana Przemka.

    Grube miliony na klub a taki memoriał odchodzi w zapomienie….

    Mirek
    12 May 2021
     10:10am

    Pamiętam Ryśka z zabaw i innych figli,on miał motorower Simson na dużych kołach (tzw. landara) ja miałem Simsona na małych kołach ,kumplowalismy sie w Gorzowie myślę, że to rok 1956 -58 ,a nawet 1960 bywał często na Zawarciu u nas na Wawrzyniaka u przyjaciół Dytzów pod 80

Skomentuj