Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Przed wybuchem wojny w Ukrainie i zawieszeniem rosyjskich żużlowców drużyna z Torunia wydawała się jednym z faworytów tegorocznej PGE Ekstraligi. W obecnych realiach For Nature Solutions Apator stał się jednak jedną z tych ekip, które mogą, ale wcale nie muszą pokusić się o korzystny wynik. Mimo wszystko w klubie wierzą, że zespół – zgodnie z wcześniejszymi założeniami – nie jest bez szans, żeby zajść naprawdę daleko. „Anioły” pokazują, że na pewno się zdolne do wyrywania punktów rywalom, ale jeśli myślą o wysokiej lokacie, to muszą dokonywać tego znacznie częściej.

 

ŻUŻEL MOŻESZ OBSTAWIAĆ DO 500 ZŁOTYCH BEZ RYZYKA W FUKSIARZ.PL. ZAREJESTRUJ SIĘ TUTAJ

Włodarze toruńskiego klubu zrobili co tylko mogli, żeby przed sezonem 2022 przygotować drużynę do walki o najwyższe cele. Po pierwsze, zatrzymano najmocniejsze ogniwa ubiegłorocznego składu, po drugie, dokonano hitowych transferów i wymieniono dwóch najsłabszych seniorów na zawodników ze światowej czołówki, a na dodatek wzmocniono jeszcze formację juniorską. Pod względem sportowym wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik. Mimo tego, w przerwie międzysezonowej wokół klubu było dużo zamieszania i medialnego szumu. Najpierw mówiło się o toromistrzu, który miał przyjść z Wrocławia do Torunia, a ostatecznie nie przyszedł, natomiast potem na światło dzienne wyszły problemy w życiu osobistym trenera Tomasza Bajerskiego, które doprowadziły do zmiany szkoleniowca. To na pewno nie był klimat spokojnego oczekiwania na start rozgrywek.

Wydaje się jednak, że największym ciosem był wybuch wojny w Ukrainie, który doprowadził do wykluczenia rosyjskich żużlowców z rozgrywek. To miało bezpośredni wpływ na to, w jakim składzie drużyna przystąpi do rywalizacji w PGE Ekstralidze, ponieważ stało się jasne, że nie będzie można korzystać z usług Emila Sajfutdinowa, który został sprowadzony do zespołu w okresie transferowym. – Dla nas to był spory szok, bo straciliśmy zawodnika, który znajduje się na bardzo wysokim poziomie i miał być trzonem naszej drużyny. Myślę, że przez pewien czas nikt nie zakładał, że żużlowiec, który mieszka w Polsce, ma tutaj swoją bazę i de facto miał pracować w naszym kraju nie zostanie dopuszczony do rywalizacji. Szkoda, bo to jest człowiek, który opowiada się za pokojem i nie podsyca żadnych niepotrzebnych emocji. Mamy pewne poczucie niesprawiedliwości, bo jednak w niektórych dyscyplinach Rosjanie nie zostali wykluczeni. Brakuje konsekwencji polegającej na tym, że albo wszyscy, albo nikt – mówi Ilona Termińsa, prezes For Nature Solutions Apatora Toruń.

Torunianie nie mieli jednak innego wyjścia i musieli przystąpić do rozgrywek w takich okolicznościach, jakie wytworzyły się w wyniku bieżących wydarzeń za naszą wschodnią granicą. Mimo wszystko, można było odnieść wrażenie, że nawet pod nieobecność Sajfutdinowa w toruńskim składzie są tacy zawodnicy, którzy mogą zagwarantować korzystny wynik i dobrze wykorzystać przepis o zastępstwie zawodnika stanowiący rekompensatę dla klubów dotkniętych zawieszeniem Rosjan.

„Pojawiła się obawa, co będzie dalej”

W pierwszym meczu sezonu „Anioły” zaliczyły jednak spory falstart i poniosły sromotną klęskę we Wrocławiu 31:59. Niektórzy pewnie mieli już czarne myśli, że mimo wysokich aspiracji drużyna nie będzie w stanie za wiele ugrać i skończy się kolejnym sezonem, przez który trzeba będzie przeczołgać się bez większych perspektyw na sukces. – Biorąc pod uwagę intensywne przygotowania naszych zawodników do rozgrywek, to dystans między nami a wrocławianami był zdecydowanie za duży. To na pewno nie powinno tak wyglądać. To było duże zaskoczenie, bo liczyłam na znacznie bardziej wyrównane spotkanie, a nie na mecz do jednej bramki. Nie ukrywam, że z tyłu głowy pojawiła się obawa, co będzie dalej – komentuje szefowa toruńskiego klubu.

Dalej było wysokie domowe zwycięstwo z beniaminkiem, Arged Malesą Ostrów 55:35. Trudno jednak powiedzieć czy taki rezultat wynikał z faktycznego progresu zespołu po meczu we Wrocławiu czy jednak bardziej był efektem niezbyt dużej mocy rywala. – W Ostrowie znajdują się zawodnicy, którzy potrafią dobrze jeździć, więc szanujemy każdego przeciwnika, ale trzeba przyznać, że siła tego zespołu nie jest porównywalna z pozostałymi ekstraligowymi drużynami. Z tego względu tamten mecz rzeczywiście niewiele nam powiedział i na jego podstawie trudno było wyciągnąć sensowne wnioski – zdradza Termińska. To było spotkanie, które po prostu należało wygrać i to najlepiej w przekonujący sposób, żeby nie tworzyć sobie dodatkowych powodów do zmartwień. To jednak nie był mecz, który wystarczająco dobrze mógł zweryfikować potencjał „Aniołów”.

„Każda porażka jest bolesna”

Wydaje się, że znacznie więcej nadziei na lepszą przyszłość w serca toruńskich kibiców wlał następny mecz w Gorzowie, który co prawda zakończył się porażką Apatora, ale już tylko 43:47. To nie była taka klęska jak we Wrocławiu, ale z drugiej strony torunianie nie mogli też być w pełni zadowoleni, bo mieli szansę na znacznie lepszy wynik. Przez większość spotkania to właśnie oni nadawali ton rywalizacji i utrzymywali minimalną przewagę nad rywalem, jednakże w samej końcówce wypuścili z rąk zwycięstwo. Teraz można zastanawiać się czy z perspektywy klubowych włodarzy boleśniejsza była porażka w stolicy Dolnego Śląska, gdzie drużyna nie była w stanie praktycznie w ogóle dojść do głosu, czy jednak porażka w województwie lubuskim, gdzie zespół już powoli witał się z punktami do tabeli, a ostatecznie został z niczym?

– Każda porażka jest na swój sposób bolesna i skłania do analiz. Różnica polegała jedynie na tym, że po meczu we Wrocławiu zastanawialiśmy się, dlaczego wszystkim tak bardzo nie poszło, natomiast po spotkaniu w Gorzowie próbowaliśmy zrozumieć czego zabrakło, żeby dowieźć zwycięstwo. W takich sytuacjach zawsze trzeba omówić popełnione błędy, żeby w przyszłości można było je wyeliminować – odpowiada prezes toruńskiego klubu, podkreślając jednocześnie, że z rywalizacji w Gorzowie mimo wszystko dało się wyciągnąć pewien pozytyw. – Najważniejsze, że zanotowaliśmy progres. To był moment, kiedy mogliśmy poczuć, że niemoc we Wrocławiu była tylko wypadkiem przy pracy, który czasami zdarza się na starcie sezonu, a nie zapowiedzią jakiejś stałej tendencji.

„To raczej nie powinno się zdarzyć”

Torunianie liczyli, że porażkę w Gorzowie odbiją sobie w następnej kolejce, przy okazji domowego meczu z Motorem Lublin, ale w rzeczywistości stało się inaczej. To „Koziołki” wygrały 48:42, chociaż przyjechały na Motoarenę osłabione brakiem Dominika Kubery. Po tym spotkaniu w Grodzie Kopernika na pewno odżyły nieprzyjemne wspomnienia z ostatnich ekstraligowych sezonów, kiedy „Anioły” w większości pojedynków przed własną publicznością nie miały zbyt dużej siły przebicia i notowały kolejne porażki. Dla niektórych to był niepokojący sygnał, że teraz może być podobnie, co raczej odebrałoby nadzieje na korzystny wynik końcowy.

– Mogło być lepiej, bo cel był zupełnie inny. Przy naszym obecnym składzie to raczej nie powinno się zdarzyć, ale to jest sport, który potrafi zaskakiwać. Musieliśmy przyjąć to z honorem i przeprowadzić kolejną analizę, żeby w przyszłości zrobić krok naprzód. Wyszliśmy z założenia, że jedna taka porażka za wiele nie namiesza, o ile oczywiście zapobiegniemy kolejnym – słyszymy od Termińskiej. Małym usprawiedliwieniem dla torunian może być fakt, że lublinianie w tym sezonie spisują się wyśmienicie i jako jedyna niepokonana drużyna w lidze stali się głównym kandydatem do Drużynowego Mistrzostwa Polski.

Na przedzie Paweł Przedpełski. fot. Jarosław Pabijan

„Zwycięstwo w takich okolicznościach smakuje wyśmienicie”

Po nieoczekiwanej domowej porażce nikt jednak nie zamierzał bezradnie rozkładać rąk. W toruńskim klubie można było usłyszeć, że drużyna spróbuje odbić się przy okazji kolejnego meczu w Grudziądzu. Niektórzy pewnie odbierali to z delikatnym przymrużeniem oka, ale w rzeczywistości to nie były słowa rzucone na wiatr. W niezwykle wyrównanym derbowym pojedynku, który rozstrzygnął się dopiero w ostatnim biegu, torunianie pokonali grudziądzan 46:44. W ten sposób powetowali sobie wszystkie wcześniejsze niepowodzenia i wysłali jasny sygnał, że zamierzają liczyć się w tegorocznych zmaganiach.

– Zwycięstwo w takich okolicznościach smakuje wyśmienicie. W naszym zespole było widać sportową złość, która przełożyła się na sukces. Nie ukrywam, że byłam bardzo dumna, bo to był kawał dobrej roboty. W końcu pokazaliśmy, że potrafimy osiągać to, co sobie założyliśmy i nie musimy ponownie czuć niedosytu. Jeśli zawodnicy są w stanie wytrzymać tak zaciętą rywalizację i na koniec przechylić szalę zwycięstwa na naszą korzyść, to w ten sposób prezentują swoją klasę. Po tamtym meczu pomyślałam sobie, że chciałabym, aby to nie był jednorazowy przypadek, tylko powtarzalne zjawisko – wspomina szefowa Apatora. – Przyjemnie ogląda się takie spotkania na styku, zwłaszcza jeśli kończą się naszym zwycięstwem, ale trzeba przyznać, że kosztują one mnóstwo nerwów. Z drugiej strony to jednak są tylko około dwie godziny takiego napięcia, więc można to wytrzymać – śmieje się nasza rozmówczyni.

„Pozostało tylko rozgoryczenie”

W kolejnej kolejce torunianie kontynuowali dobrą passę, którą zapoczątkowali w Grudziądzu i walczyli o korzystny wynik w Lesznie. Do trzynastego biegu utrzymywali minimalne prowadzenie i nie pozwalali gospodarzom przejąć inicjatywy. We wspomnianej trzynastej gonitwie sędzia podjął jednak kontrowersyjną i jak się później okazało błędną decyzję, wykluczając Patryka Dudka po ataku Piotra Pawlickiego. To nie pozostało bez wpływu na losy rywalizacji, ponieważ w wyniku tego wydarzenia torunianie stracili szansę na powiększenie przewagi i zostali na tyle wybici z rytmu, że finalnie leszczynianie odrobili wszystkie straty i wygrali 47:43. Po tym meczu przedstawiciele zespołu z Grodu Kopernika nie tylko po raz kolejny czuli ogromny niedosyt, ale mieli też poczucie, że zostali skrzywdzeni przez arbitra.

– Sędzia podjął określoną decyzję, która była nieodwołalna, więc nam pozostało tylko rozgoryczenie, bo nic innego nie mogliśmy w tej sprawie zrobić. Sędziemu zdarzył się błąd, a my mogliśmy jedynie zastanawiać się czemu akurat w odniesieniu do naszej drużyny – komentuje Termińska. Po całym tym zdarzeniu na sędziego tamtego spotkania spadła potężna krytyka ze strony kibiców, jednakże prezes Apatora zaznacza, że takie sytuacje nie powinny wywoływać aż takich reakcji.

– Oczywiście można nie zgadzać się z decyzją i ją krytykować, ale da się zrobić to kulturalnie i bez niepotrzebnych emocji. Trzeba pamiętać, że z drugiej strony stoi jednak człowiek. Pomijając wszystko, co się stało, ja bardzo współczuję sędziemu zachowania kibiców. Cała fala hejtu i nienawiści, która się na niego wylała, była kompletnie niepotrzebna. Potrafię wyobrazić sobie jak on musiał się z tym czuć, bo my doświadczyliśmy tego samego, kiedy spadaliśmy do pierwszej ligi. Żyjemy w świecie, w którym za sprawą internetu i mediów społecznościowych każdy może mówić co mu się rzewnie podoba, a przy tym zachować pełną anonimowość. Ludzie czują się bezkarni i bezmyślnie rzucają stwierdzeniami, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Najbardziej przerażająca jest skala tego zjawiska. Wiadomo, że najlepiej byłoby się od tego odciąć, ale to nie jest wcale takie łatwe – słyszymy od naszej rozmówczyni.

Zostawiając już jednak tę kwestię z boku, należy podkreślić, że w Lesznie torunianie pojechali trzeci z rzędu bardzo dobry mecz wyjazdowy. W ostatnich latach – pomijając sezon w pierwszej lidze – raczej nie wiodło im się tak dobrze na obcych torach. – Biorąc pod uwagę potencjał naszych zawodników, raczej nie byłam tym zaskoczona. Myślę, że nie ma sensu porównywać tego do wcześniejszych ekstraligowych sezonów, ponieważ wtedy dysponowaliśmy zupełnie innymi składami i tamtym zawodnikom po prostu mogło coś nie pasować – stwierdza Termińska.

„Na Motoarenie też możemy wygrywać”

Po meczach w Grudziądzu i Lesznie torunianie wracali na własny tor, żeby zmierzyć się z częstochowianami. Dla większości drużyn możliwość ponownej rywalizacji przed własną publicznością zapewne byłaby powodem do radości, ale w przypadku „Aniołów” to nie było wcale takie oczywiste. Wcześniejsza porażka z Motorem Lublin na pewno wprowadziła trochę niepokoju w kontekście kolejnych domowych spotkań. Można odnieść wrażenie, że wszyscy z niecierpliwością oczekiwali tej konfrontacji, ponieważ miało się okazać, czy Apator będzie w stanie wygrywać na Motoarenie z kimś więcej niż tylko z najsłabszym w lidze ostrowskim beniaminkiem. Ostatecznie skończyło się triumfem torunian 48:42, po którym sympatycy tego klubu zapewne mogli porządnie odetchnąć.

– Po kilku pierwszych biegach pojawił się nieco większy spokój i mogłam bardziej skupić się na kibicowaniu. Widziałam, że nie tracimy dystansu do rywala i całkiem nieźle kontrolujemy sytuację, więc nie musiałam tak bardzo stresować się, co będzie dalej. W tamtym meczu pokazaliśmy, że na Motoarenie też możemy wygrywać, a przy okazji zagwarantować kibicom trzymające w napięciu spotkanie – wspomina szefowa Apatora. Można jednak zastanawiać się czy to była taka wersja „Aniołów” na własnym torze, jaką wszyscy chcieliby oglądać? Trzeba przyznać, że drużyna musiała się trochę natrudzić, żeby wyrwać zwycięstwo częstochowianom i swój triumf przypieczętowała dopiero w ostatnim biegu. – Wiadomo, że wolałabym, aby to wszystko rozstrzygnęło się wcześniej i przewaga była nieco większa, ale cieszmy się z tego, co mamy i nie wybrzydzajmy. Pamiętajmy, że Włókniarz ma swoją moc, a poza tym nasi rywale z reguły dobrze odnajdują się na naszym torze, co nie ułatwia nam zadania. Wierzymy, że z biegiem czasu będzie coraz lepiej, ale trzeba sobie też powiedzieć, że takie zacięte mecze z reguły podobają się kibicom, bo dostarczają wielu emocji – odpowiada Termińska.

„Chyba idziemy we właściwym kierunku”

Ostatnio jednym z nadrzędnych tematów w odniesieniu do toruńskiej drużyny był tor na Motoarenie. Dało się słyszeć, że „Anioły” niezbyt dobrze się na nim czują i trudno coś z tym zrobić, bo stan nawierzchni zostawia niewielkie pole manewru. – Po ostatnim meczu możemy powiedzieć, że chyba idziemy we właściwym kierunku, bo nawierzchnia dużo bardziej wszystkim pasowała. Myślę, że trzeba to utrzymać i już za dużo nie szukać. W tym momencie skupiamy się na tym, żeby nasz tor był możliwie jak najbardziej powtarzalny i ułatwiał zawodnikom dopasowanie się do niego. W tych warunkach, które mamy, naprawdę robimy, co możemy. Pamiętajmy jednak, że ten tor ze względu na różne czynniki nigdy nie będzie w stu procentach taki sam na wszystkich meczach i za każdym razem mogą pojawić się drobne różnice. Grunt, żeby były one jak najmniejsze. Osoby odpowiedzialne za przygotowanie nawierzchni cały czas analizują sytuację i robią wszystko, żeby było jak najlepiej – przekonuje prezes For Nature Solutions Apatora.

Niektórzy narzekają, że na Motoarenie wciąż brakuje widowisk jak na wielu innych stadionach. – Przeprowadzaliśmy kosmetykę tego toru, ale trudno jest to zmienić. Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie przeskoczyć i musimy je zaakceptować. Myślę, że jak będziemy regularnie wygrywać domowe mecze, to spojrzymy na to inaczej i łatwiej będzie to przeboleć. Zwróćmy też uwagę, że ostatnio było parę mijanek, więc to nie jest tak, że na tym torze w ogóle nie da się wyprzedzać. Naszym celem powinno być jednak jak najlepsze wychodzenie spod taśmy i uciekanie do przodu – tłumaczy nasza rozmówczyni.

W Toruniu wszyscy zdają sobie sprawę, że drużynie potrzebna będzie jak najwyższa skuteczność przed własną publicznością, żeby zbudować solidny kapitał punktowy, a przy okazji meczów rewanżowych zrobić użytek z korzystnych wyników wywalczonych na wyjazdach i pozgarniać punkty bonusowe. Wygrywanie meczów na Motoarenie jest również niezbędne do tego, żeby przyciągać coraz więcej kibiców na trybuny. – Jak na razie nasza tegoroczna frekwencja oscyluje w granicach ośmiu tysięcy widzów. To nie jest zły wynik, ale chciałoby się więcej. Na pewno trudno będzie nam nawiązać do początków Motoareny, kiedy na mecze przychodziło po 14 albo nawet 15 tysięcy ludzi, ale myślę, że frekwencja na poziomie 12 tysięcy bardzo by nas zadowoliła. Wiemy, że niektórzy fani wolą transmisję telewizyjną, zwłaszcza jeśli spotkanie odbywa się w godzinach wieczornych, ale poprzez nasze wyniki spróbujemy zachęcić ich do przychodzenia na stadion. Jednocześnie z całego serca dziękujemy wszystkim kibicom, którzy dotychczas byli z nami, bo ich obecność wiele dla nas znaczy i bardzo ją doceniamy – opowiada Termińska.

„Założenia były trochę inne”

Mecz z częstochowianami na Motoarenie doprowadził „Anioły” do półmetka rundy zasadniczej. Na tym etapie rywalizacji torunianie mogli mieć poczucie, że po niemrawym początku rozgrywek zaczynają się rozpędzać i powoli łapią wiatr w żagle. Pierwszy mecz rundy rewanżowej w Częstochowie na pewno jednak nieco pogorszył nastroje w Grodzie Kopernika, ponieważ Apator przegrał 40:50 i nie tylko nie dopisał do swojego konta kolejnych punktów meczowych, ale na dodatek stracił też punkt bonusowy. To był zupełnie inny mecz wyjazdowy w porównaniu do tych, które widzieliśmy wcześniej w wykonaniu toruńskiego klubu. Tym razem „Anioły” nie nadawały tonu rywalizacji, tylko od samego początku musiały gonić i odrabiać straty, które pojawiły się już w pierwszych biegach. – Liczymy, że to nie jest początek jakiejś tendencji spadkowej. Pamiętajmy, że Włókniarz ostatnio bardzo dobrze spisywał się na własnym torze i pokonywał swoich rywali wyżej niż nas, więc być może to nie jest wcale taki zły wynik – komentuje prezes toruńskiego klubu.

O tegorocznych meczach For Nature Solutions Apatora Toruń trudno opowiadać w jakimkolwiek zbiorczym ujęciu, ponieważ za każdym razem drużyna doświadczała czegoś zupełnie innego. Wszystkie spotkania napisały swoją unikalną historię, dlatego najlepiej było prześledzić je z osobna. Gdyby jednak prezes Termińska miała pokusić się o całościowe spojrzenie na sytuację tuż za półmetkiem rundy zasadniczej, to jak oceniłaby dotychczasową postawę zespołu? Można odnieść wrażenie, że Apator nie jedzie źle, ale jednocześnie nie przekłada tego na zbyt wiele punktów.

– Założenia na pewno były trochę inne, ale życie je zweryfikowało. Musimy jechać w okrojonym składzie, co nie ułatwia nam zadania. Moc drużyny niestety nie jest już tak wielka, jak pierwotnie miała być. Nasza pozycja w tabeli nie rzuca na kolana, ale mamy przed sobą jeszcze trochę kolejek, w których powinniśmy coś dorzucić. Najbardziej szkoda pogubionych punktów, które mieliśmy na wyciagnięcie ręki. Gdybyśmy dopisali je do swojego konta, to znajdowalibyśmy się w zupełnie innym miejscu. Wydaje się jednak, że jesteśmy w dogodnym położeniu, żeby piąć się w górę. Mimo absencji Emila nadal posiadamy w składzie klasowych zawodników, od których można oczekiwać dobrego wyniku. My naprawdę wierzymy w tę drużynę, bo patrząc na dotychczasowe mecze mamy ku temu podstawy – analizuje nasza rozmówczyni.

„Raczej nieprędko będziemy go mieli”

Czy prezes Termińska czasami zastanawia się co było, gdyby w składzie mógł pojawić się Sajfutdinow? – Staram się tego nie robić, bo to tylko gdybanie, które nic nie wnosi. Trzeba skupiać się na tym, jak wygląda rzeczywistość, a nie na tym, jak mogłaby wyglądać. Mówienie, że może byłoby tak, a może byłoby inaczej kompletnie nic nie zmieni. Na ten moment nie mamy Emila i raczej nieprędko będziemy go mieli. Wszyscy chcielibyśmy, żeby sytuacja na świecie wróciła do normalności, ale na razie chyba się na to nie zanosi – odpowiada nasza rozmówczyni, podkreślając jednocześnie, że mimo zaistniałej sytuacji klub pozostaje w kontakcie z Rosjaninem.

– To miał być nasz zawodnik, więc z czysto ludzkiego punktu widzenia wypada wiedzieć jak mu się wiedzie i co u niego słychać. On się przecież nie rozpłynął, tylko wciąż jest wśród nas. Proszę mi wierzyć, że jemu też nie jest łatwo i na swój sposób przeżywa bieżącą sytuację – słyszymy od szefowej toruńskiego klubu. Od początku wojny w Ukrainie widzimy, że Emil pozostaje niewidoczny w przestrzeni publicznej, w przeciwieństwie do kilku jego rodaków, którzy przy okazji meczów drużyn, w których mieli startować, pojawiają się choćby w parku maszyn. – Emil przyjął określoną postawę i nie należy tego roztrząsać. Jeżeli chodzi o jego obecność przy drużynie, to pamiętajmy, że wszyscy zawodnicy mają swoje teamy i sami najlepiej wiedzą czego potrzebują w kwestiach sprzętowych, więc Emilowi trudno byłoby im pomóc w takim stopniu, jak niektórym się wydaje – mówi Termińska.

„Mamy zawodników na zbliżonym poziomie”

Pozostali seniorzy Apatora starają się zastąpić Sajfutdinowa najlepiej, jak tylko potrafią, ale liczby pokazują, że na razie zdobywają za niego średnio niespełna osiem punktów w każdym meczu. Wydaje się, że Rosjanin byłby w stanie punktować na nieco wyższym poziomie. Mimo wszystko prezes Termińska pozytywnie ocenia postawę toruńskich seniorów. – Wszyscy mają spory potencjał, w końcu nie przez przypadek startują w Grand Prix – przekonuje nasza rozmówczyni.

Włodarze klubu na pewno mogą cieszyć się z pozyskania Roberta Lamberta. Brytyjczyk trafił do Torunia przed rokiem i od razu okazał się liderem zespołu, natomiast w tym sezonie nie tylko podtrzymuje dobrą formę, ale jeszcze notuje progres. – Robert jest zawodnikiem, który cały czas szuka najlepszych rozwiązań i dużo trenuje. Widać u niego pełen profesjonalizm – ocenia prezes klubu z Grodu Kopernika. Solidnym wzmocnieniem Apatora okazuje się też Patryk Dudek. – Kolejny niezwykle pracowity zawodnik, a przy tym bardzo zrównoważony. Widać, że dużo analizuje i stara się wyciągać wnioski z popełnianych błędów, żeby ciągle się rozwijać. Patryk dobrze wpisał się w naszą drużynę i myślę, że fajnie się tu czuje – zdradza Termińska. Lambert i Dudek na pewno zadają kłam obiegowym opiniom, jakoby zawodnicy po transferze do Torunia tracili swoją wysoką skuteczność. – Jeżeli ktoś przychodzi do klubu i ma stworzone idealne warunki do rozwoju, a mimo tego się nie rozwija, to wcale nie jest wina klubu. Wiele zależy od samego zawodnika – tłumaczy szefowa Apatora.

Statystyki wskazują, że „Ruthless” i „Duzers” to w tej chwili dwa główne motory napędowe toruńskiego klubu. Czy włodarzy Apatora nie martwi fakt, że nieco z tonu względem ubiegłego sezonu spuścili Jack Holder i Paweł Przedpełski? – Chłopacy na pewno miewają słabsze mecze, ale nie możemy powiedzieć, że regularnie nas zawodzą. Wielokrotnie to właśnie oni napędzali nasz zespół, dlatego nie możemy narzekać – ocenia Termińska. – Być może nasi seniorzy momentami przeplatają lepsze biegi z gorszymi, ale generalnie w tej formacji mamy zawodników na zbliżonym poziomie i każdy z nich jest w stanie przywozić wysokie zdobycze punktowe. W naszej sytuacji to jest bardzo ważne, bo to może otworzyć nam drogę do walki o jakikolwiek sukces. Co prawda ostatnio w Częstochowie pojawiły się pewne dziury, ale – nie licząc inauguracyjnego meczu we Wrocławiu, o którym trzeba jak najszybciej zapomnieć – to był dopiero pierwszy taki przypadek w tym sezonie. Mamy nadzieję, że to nie będzie się powtarzać, bo na dłuższą metę to na pewno byłby dla nas poważny problem – dodaje nasza rozmówczyni.

Jack Holder. Foto: KŻ Orzeł Łódź

O ile seniorzy przeważnie dobrze wywiązują się ze swojego zadania, to piętą achillesową toruńskiego klubu w dalszym ciągu są juniorzy, których punkty akurat w tym sezonie bardzo by się przydały. Problem polega na tym, że w przypadku najmłodszych zawodników Apatora praktycznie nie widać progresu. – Sami zadajemy sobie pytanie, co konkretnie jest nie tak. Chłopacy na treningach wypadają super, w zawodach młodzieżowych też całkiem nieźle sobie radzą, natomiast w lidze niestety nie do końca im wychodzi. Myślę, że możemy być delikatnie rozczarowani, ponieważ oczekiwaliśmy nieco wyższych zdobyczy punktowych z ich strony. Nikt nie mówi o dwucyfrówkach, ale chociaż o kilku punktach więcej, żeby wesprzeć seniorów. Jako klub robimy wszystko, żeby zapewnić im komfortowe warunki do uprawiania tego sportu, ale to niestety nie przekłada się na wyniki. Wygląda na to, że potrzeba jeszcze więcej pracy, żeby wydobyć ich potencjał – mówi prezes klubu z Grodu Kopernika.

„Tacy ludzie na pewno są potrzebni”

Skoro oceniamy najważniejsze ogniwa toruńskiego zespołu, to trudno nie zapytać, jak w roli trenera radzi sobie Robert Sawina, który wrócił na to stanowisko po dziesięcioletniej przerwie. – To jest niezwykle wyważony człowiek, który daje zespołowi spokój i stabilizację. Wydaje się, że w dużym stopniu wpływa na drużynę. Na każdym kroku jest rzeczowy i kulturalny. Jak dla mnie klasa sama w sobie. Dociera do nas wiele pozytywnych opinii na jego temat. To jest osoba, która nie robi wokół siebie wielkiego show, tylko koncentruje się na drużynie. Tacy ludzie na pewno są potrzebni – opowiada Termińska.

Rodzi się też pytanie, jak wiele do toruńskiego klubu wnosi Krzysztof Gałańdziuk, który przed sezonem objął stanowisko dyrektora sportowego. – Krzysztof ma określony zakres obowiązków, który nie jest mały, ale jak na razie wykonuje swoje zadania dobrze i rzetelnie. Na pewno musi wiele rzeczy skoordynować, ale wprowadza określony porządek, dzięki któremu wszystko jest odpowiednio poukładane. Na jego barkach w pewnym stopniu spoczywa też odpowiedzialność za wynik, bo jednak podczas zawodów jest w parku maszyn jako członek sztabu szkoleniowego – wyjaśnia prezes toruńskiego klubu. – Wiadomo jednak, że w przypadku Roberta Sawiny czy Krzysztofa Gałańdziuka czas na pełniejsze oceny przyjdzie dopiero po sezonie, kiedy będziemy znali wyniki końcowe – podkreśla nasza rozmówczyni.

„Widać wolę walki i chęć zwyciężania”

Skoro o wynikach końcowych mowa, na ten moment trudno jednoznacznie określić na co w tym sezonie może stać Apator. Dotychczas drużyna potrafiła zostawić po sobie naprawdę dobre wrażenie, ale były też momenty, kiedy można było wątpić czy to jest zespół zdolny do walki o wysokie cele. – Wydaje mi się, że ten zespół stać na wiele, ale wielokrotnie bywały już takie momenty, kiedy myślałam, że będzie dobrze, a potem jedno lub drugie zdarzenie, na które nie mieliśmy wpływu, wywracało wszystko do góry nogami. Powiem szczerze, że nie lubię za dużo mówić na ten temat, bo wolę nie zapeszać. Wjedźmy na spokojnie do fazy play-off, dajmy zawodnikom czas na podogrywanie wszystkich kwestii i zbudowanie jak najwyższej formy, a potem spróbujmy zawalczyć o jak najlepszy wynik. Mamy zgraną drużynę, w której panuje dobra atmosfera. W zespole widać wolę walki i chęć zwyciężania. Chłopakom nie brakuje motywacji, więc to wszystko powinno pchać ich do sukcesu – twierdzi Termińska.

W tym roku „Aniołom” powinno być łatwiej zakwalifikować się do fazy play-off, ponieważ w świetle nowych przepisów wystartuje w niej sześć drużyn, a nie tylko cztery, tak jak we wcześniejszych sezonach. Obecnie jednak torunianie nawet o to muszą trochę powalczyć, bo w tym momencie plasują się na siódmym miejscu w tabeli. Straty do wyprzedzających ich drużyn nie są duże, więc momentalnie może się wszystko zmienić. Teraz Apator ma przed sobą dwa domowe mecze z osłabionymi drużynami z Leszna i Grudziądza. Wydaje się, że to będzie idealna okazja, żeby podbudować swój dorobek punktowy i przebić się do czołowej szóstki, a następnie ugruntować tam swoją pozycję i zawalczyć o jak najlepsze rozstawienie przed fazą play-off. Jeżeli „Anioły” nie wykorzystają szansy, żeby w dwóch nadchodzących kolejkach zdobyć komplet punktów, to mogą poważnie skomplikować swoją sytuację, bo wtedy rywale odjadą im już znacznie bardziej. – W dalszej części sezonu kluczowe będą takie elementy, jak stabilność, ciągłe podnoszenie poziomu i jazda bez kontuzji – wylicza szefowa toruńskiego klubu.

Prezes Termińska nie ukrywa, że w tym sezonie szczególnie boi się kontuzji – Najlepiej w ogóle o tym nie rozmawiajmy. Trzymajmy się tego, że nic złego się nie wydarzy – słyszymy od naszej rozmówczyni. Wiadomo, że w obecnej sytuacji kadrowej jakikolwiek uraz jednego z seniorów tak naprawdę zdziesiątkowałby zespół i odebrał mu szansę na równorzędną walkę o korzystny wynik. Nie ma się co dziwić, że włodarze toruńskiego klubu z niepokojem śledzą poczynania swoich zawodników w innych rozgrywkach, a zwłaszcza w Grand Prix, gdzie tory nie zawsze są perfekcyjnie przygotowane, a walka bywa bardzo ostra. W tym roku byliśmy już świadkami niebezpiecznych sytuacji z udziałem toruńskich żużlowców. Jako przykład można podać chociażby rundę Grand Prix w Warszawie, gdzie groźnie wyglądający upadek zaliczyli Patryk Dudek i Jack Holder. – Są takie momenty, że robi się gorąco – potwierdza Termińska. – W pierwszej kolejności na pewno trzymamy kciuki, żeby nasi zawodnicy kończyli każde zawody cało i zdrowo, ale jednocześnie też im kibicujemy i życzymy jak najlepszych wyników. To są jeszcze stosunkowo młodzi chłopacy, którzy mają w sobie głód sukcesu, więc chcielibyśmy, żeby mogli spełniać się na różnych polach – dodaje.

Głód sukcesu po ostatnich chudszych latach jest także w toruńskim środowisku żużlowym. Wszyscy sympatycy Apatora życzyliby sobie, żeby drużyna wreszcie wróciła do czołówki. – Takie było założenie na ten sezon. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że ten sukces jest potrzebny. Wiadomo, gdzie najchętniej widziałabym drużynę, ale do wszystkiego trzeba podchodzić ze spokojem – komentuje szefowa Apatora – Na pewno jest we mnie jakaś zadra i chęć udowodnienia czegoś, bo jednak za mojej prezesury tych sukcesów nie było zbyt wiele, ale muszę pamiętać, że w tym czasie wiele zależało też od kwestii organizacyjnych, możliwości finansowych klubu czy postawy zawodników na torze – kontynuuje nasza rozmówczyni. – Ekscytacja żużlem nadal jest u mnie na wysokim poziomie, ale rola prezesa zmieniła też moje podejście do tego sportu. Kiedyś byłam kibicem, a teraz odpowiadam za wynik zespołu i jestem z tego rozliczana przez środowisko. Nie ma co ukrywać, że to generuje sporą presję. Czasami widać po mnie żal czy rozgoryczenie, ale jednocześnie wiem, że w sporcie potrzeba jak najwięcej pozytywnej energii. Mimo wielu różnych problemów i przeciwności losu nadal mam w sobie motywację. Jestem pewna, że nadal chcę to robić, bo fajnie mi się tu pracuje – podsumowała Ilona Termińska.