fot. archiwum Egona Mullera

Witam moi Kochani. Ponoć moje rozdziały z nowej biografii Wam się podobają. To źle, bo tych najlepszych „kawałków” nie publikujemy, haha. Czyli te, wedle mnie słabe, są do przełknięcia, mówiąc z przymrużeniem oka. Ostatnio miałem 72. urodziny i ktoś zadzwonił z życzeniami, gadaliśmy o starych czasach i nagle mnie zapytał: „Egon, a jak ty zaczynałeś to swoje profesjonalne ściganie”? Więc usiądźcie i czytajcie. Dawno dawno temu…

To był rok 1972. Wtedy otrzymałem upragnioną licencję, na podstawie której mogłem się ścigać w zawodach. Zawodowcem wtedy nie byłem. Raczej amatorem, ale ścigałem się z tymi, którzy z żużla się utrzymywali. Jednak to ściganie w poważnych zawodach miało swoje plusy. Pamiętam, że za pierwszy wygrany turniej „skasowałem” trzysta marek i kilometrówkę. Kasa całkiem fajna, ale było jedno „ale”. Koszty tych startów mnie powalały. Przygotowanie motocykli, samochód i tym podobne historie. Nie uwierzycie, ale na początku nie spałem w hotelach, tylko jechałem z… namiotem. W nim spałem po lub przed zawodami. Tak kiedyś zaczynali najlepsi, choć dziś brzmi to niewiarygodnie.

CZYTAJ TAKŻE:

Zacząłem od długiego toru. Pierwsze zawody były w Rodenbach. Była tam dobra stawka zawodników. Wygrałem wszystkie biegi poza jednym. W jednym dostałem „lanie” od uwaga… Mariana Kaisera, którego w Polsce doskonale znacie. On z Polski wyjechał do Niemiec i tu się ścigał dobrych parę lat. Kaiser to był kawał zawodnika. Twardo jeździł. Pamiętam, byłem po tym biegu wściekły, że z Kaiserem przegrałem. Kolejne zawody to turniej o Złoty Klucz miasta Brema. Tu się pojawili kozacy. Mauger, Olsen i pozostałe gwiazdy. Stawka to była taka „creme de la creme”. Wszyscy do nas przyjeżdżali, bo Niemcy, wiem, że brzmi to jak science-fiction, kiedyś fajnie płacili. Ja się załapałem, ale jako rezerwowy. Miałem mega „handicap”. To były zawody w żużlu klasycznym, o którym wtedy miałem takie pojęcie, jakie ma krowa o lataniu.

Trening sobie odjechałem, ponoć byłem szybki, ale się bałem, bo wszystko było nowe. Zupełnie inaczej, aniżeli na długim torze. W połowie zawodów ktoś się wycofał i zapowiedzieli: „w jego miejsce – Egon Muller”. Serce biło jak nigdy. Podjechałem pod taśmę i nerwy puściły. Jedziemy. Taśma w górę. Jak najszybciej do łuku, ale zanim ja do niego dotarłem, inni go już pokonywali. W sumie pojechałem cztery razy i cztery jako „statysta”. 

Później przyszły zawody w Kiel. Z tych okolic pochodzę, więc to było dla mnie niesamowite wydarzenie. Na trybunach dwa tysiące kibiców, wielu znałem, można powiedzieć, z sąsiedztwa. Za kogo wszyscy trzymali kciuki? Oczywiście za lokalnego matadora, Egona Mullera. Zawody były na długim torze. Dla tutejszych byłem lokalną gwiazdą, ale tylko do mojego pierwszego biegu. Start wygrał Hans Zierk, tak, tak, ten Zierk, były tuner wielu zawodników, między innymi Golloba. Ja za Zierkiem ruszyłem w pogoń. Na prostej, po wyjściu z pierwszego łuku, jakieś 140 kilometrów na godzinę. Zierk wchodzi w drugi łuk i ma uślizg. Leci prosto pod moje przednie koło. Postanowiłem go ominąć, ale „nadziałem” się na jego motocykl i w sekundę wystrzeliłem z siodełka, jak z katapulty. Upadłem na głowę i obojczyk. Ponoć odwieziono mnie na sygnale do szpitala. Ponoć, bo ja wróciłem do żywych po dwóch dniach, a po dwóch miesiącach mogłem zjeść obiad w domu.

Nie chciałem jednak się poddawać. To nie ja. Pojechałem na zawody do Bawarii, miejscowość Platting. Jedno Wam powiem, o czym przekonałem się po latach, że ci zawodnicy z południa Niemiec niekiedy mają przerost ambicji. Pierwszy start – jadę drugi, nagle widzę jak zawodnik przede mną gwałtownie zwalnia, a z jego rury wydechowej idzie mocny dym. Nie zdążyłem zareagować. wjechałem prosto w niego. Poleciałem w powietrze jeszcze lepiej niż w Kiel. Budzę się i jakoś zimno w plecy. Jak się okazało, obudziłem się w szpitalu, na łóżku do badań rentgenowskich. Miałem w karierze 68 złamań. Jeden z najlepszych na świecie. Tylko któryś z angielskich zawodników miał chyba 68 lub 69. Wtedy złamałem jednocześnie palce, ramię, obojczyk oraz żebra. Do tego doszedł wstrząs mózgu. Nic z wypadku nie pamiętałem, ale musiało być groźnie, bo gazety pisały – „Kometa Muller przeżył”. Lekarze po tym wypadku zabronili mi kontynuowania kariery. Mówili, że mam się cieszyć, że żyję. Przyznam się, że chwile zwątpienia może i były, ale zniknęły, gdy wpadł do szpitala jeden z kolegów z pytaniem, za ile sprzedaje motocykle. Wtedy wiedziałem, że sprzedawania nie będzie, końca kariery też. Pomyślałem, że w końcu zła passa się skończy. Tak też się stało, ale ten pierwszy rok był kompletnie do niczego.

Jaki morał kochani zawodnicy? Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Nie durniem jest ten, kto robi na torze błędy, ale ten, który je powtarza. 

Do następnego.

EGON MULLER