Daniel Ludwiński to autor książki “Od dirt-tracku do Motoareny. Opowieść o toruńskim żużlu.” | fot. materiały autora
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kocha żużel od prawie 30 lat. Na mecze chodzi w zasadzie od zawsze. Daniel Ludwiński, dziennikarz „Nowości”, a jeszcze do niedawna „Tygodnika Żużlowego”, postanowił przekuć swoją pasję we wspaniałą książkę. „Od dirt-tracku do Motoareny. Opowieść o toruńskim żużlu” dotyka tych wspaniałych chwil, ale również przywołuje te trudne momenty z życia tej dyscypliny w grodzie Kopernika. Autor opowiedział nam o procesie tworzenia dzieła i o swoich spostrzeżeniach, dotyczących zmian w speedwayu.

Pytanie na rozgrzewkę, rzekłbym banalne. Jak i kiedy narodził się pomysł na książkę?

Nie byłoby książki, gdyby nie moje zainteresowanie nie tylko teraźniejszością, ale i historią żużla. Praktycznie od zawsze starałem się pogłębiać wiedzę także o tym, co w tym sporcie działo się kiedyś. Dzięki temu jeszcze zanim pojawiła się myśl o książce, to już miałem w głowie wiedzę będącą bazą, bez której ten projekt byłby trudny do zrealizowania. Wiedziałem kogo szukać, o co pytać, w jaki sposób rozmawiać. A sam pomysł na książkę zaczął kiełkować jeszcze w 2017 roku. Wiedziałem od początku, że jeśli już czegoś takiego się podejmę, to będzie to książka pełna wspomnień wielu osób, a nie zbiór wyników i statystyk. Zbieranie materiału potrwało 2,5 roku.

To od kiedy trwa twój romans z żużlem?

Jak to często bywa w Toruniu – od zawsze. Chodziłem na mecze od dziecka, od wczesnych lat 90. Mam wiele wspomnień z tego okresu – starty Pera Jonssona, słynny dwumecz z Włókniarzem Częstochowa (1996 rok – dop. red.), który jest dla mnie nie tylko jednym z najważniejszych żużlowych wspomnień, ale w ogóle wspomnień całego dzieciństwa. Wtedy też zainteresowałem się historią żużla, a stało się to poprzez książki „Żużlowe vademecum – liga Polska”, z którymi spędzałem długie godziny. Już wówczas kiełkowało u mnie zainteresowanie nie tylko żużlową teraźniejszością, ale i tym, co w tym sporcie było kiedyś.

„Od dirt-tracku do Motoareny”. Przejdziemy niebawem do książki, ale teraz zadam Ci z pozoru proste pytanie. Kiedy było lepiej, ciekawiej?

Każda żużlowa epoka była diametralnie inna. Oczywiście, z sentymentem wspomina się przeszłość, ale to jest trochę tak, że jeśli ktoś przeżywa swoją młodość i piękne chwile, sportowe czy jakiekolwiek inne, to wówczas zawsze odbiera je po latach jako wspaniały czas. Żużel nieustannie się zmienia. Dzisiaj na Motoarenie mamy kolorowy, luksusowy, fantastyczny speedway i zawody najwyższej rangi, w tym Grand Prix. A jednak, choć nie minęło wcale dużo czasu, to jednak jest już inny sport niż choćby w czasach Wiesława Jagusia. Gdyby zaś spytać Jana Ząbika, to on powiedziałby, że to w jego czasach było inaczej niż za Jagusia. Z kolei ci, którzy jeździli przed Ząbikiem, też powiedzieliby to samo. Trudno wartościować epoki. Każda ma swoje plusy i minusy i każda jest inna. Dzisiaj mamy czas pięknych stadionów, dużych pieniędzy, żużlowego przepychu, ale z drugiej strony w klubach jeździ mniej wychowanków niż kiedyś. W dawnych czasach było zwykle biednie, ale z kolei w środowisku była ogromna solidarność, przyjaźń, wszyscy się znali i regularnie spotykali. Redaktor Wiesław Dobruszek napisał kiedyś, że żużel dawniej był czarny, ale zarazem barwny, a dziś jest kolorowy, ale paradoksalnie tę swoją dawną barwność utracił. Coś w tym jest.

A Ty wolisz żużel, w którym jedno drgnięcie pod taśmą wywołuje dziesięć dyskusji, czy może bardziej odpowiadał ci ten sprzed lat, nieco prostszy, ale z kolei być może bardziej przejrzysty dla kibica?

Na dobrą sprawę to jest przecież sport bardzo prosty. Cztery okrążenia, tylko w lewo, minuta mija i jest po wszystkim. A dziś okazuje się, że oprócz banalnej prostoty dochodzi spasowanie się z torem, niuanse techniczne, które zawodnicy muszą brać pod uwagę, i niestety doprowadzanie wielu elementów do perfekcjonizmu – np. procedura startu, o której wspomniałeś i analizowanie mikroruchów…

…mówisz „niestety”?

Tak, niestety. Do tego są jeszcze przepisy, które mają regulować kolor ubrania wirażowych, funkcyjnych, a ostatnio nawet to, czy można przed meczem wyjechać hulajnogą na tor. Takie rzeczy niby mają doprowadzić widowisko do perfekcji, ale wydaje się, że w pewnym momencie dochodzimy do tego, że jest ich już za dużo. Widzimy, jak puchnie książka będąca regulaminem. Gdzieś w tym wszystkim zanika prostota żużla, w dobrym rozumieniu tego słowa.

Przejdźmy do samej książki. Na naszym portalu Karol Bierzyński wspominał, że najmocniejsze materiały dotyczyły panów Rosego, Araszewicza i tych czasów. Zgodzisz się z taką opinią?

Mnie jest ciężko to oceniać, bo do każdego rozdziału mam sentyment, gdyż każdy wiąże się ze spotkaniami z ludźmi i z wysłuchanymi opowieściami. Dla mnie książka w większym stopniu niż dla odbiorcy jest zamkniętą całością i nie umiem dzielić jej na fragmenty, które by można następnie wartościować. Zgodzę się jednak z tym, że rozdziały o Marianie Rose uważam za ciekawe i udane. To nie jest moja zasługa, a przede wszystkim wielu osób, które się na jego temat wypowiedziały. Do tej pory większość opracowań pisała po latach na temat Rosego praktycznie to samo – że był znakomitym zawodnikiem, Drużynowym Mistrzem Świata i że zginął na torze. Suche fakty.

U Ciebie przeczytamy więcej?

Wydaje mi się, że udało się go pokazać nie tylko jako żużlowca, ale i jako barwną, ciekawą osobowość, a do tego mentora dla młodych chłopaków, którzy wtedy zaczynali kariery w toruńskim klubie, a teraz ochoczo wypowiedzieli się na jego temat. Są też wspomnienia jego żony, dzięki czemu opowieść jest nie tylko żużlowa. Pojawiają się ponadto opowieści zagranicznych zawodników z Niemiec, których Rose uczył – w latach 60. żużel dopiero się tam rozwijał, a on jeździł do Guestrowa prowadzić treningi. Są nawet wspomnienia kolegów z taksówki, którzy pomagali w tamtych czasach toruńskim żużlowcom i często byli kierowcami w drodze na mecz. Na co dzień Rose wykonywał właśnie ten zawód. Myślę, że na jego temat jest w książce najwięcej. Dla Torunia jest bardzo ważny, dla mnie również. Tak jak powiedziałem, nie chciałbym wyróżniać specjalnie poszczególnych rozdziałów na zasadzie „lepszy-gorszy”, ale zgodzę się, że te na temat Rosego wyszły dobrze.

Wróćmy do tematu Kazimierza Araszewicza. Przy tej okazji spytam, czy nie masz wrażenia, że Jan Ząbik musi mieć nieprawdopodobnie grubą skórę? Wydaje się, iż przynajmniej biorąc pod uwagę zawodników toruńskich – przeżył najwięcej. Kojarzy się z uśmiechniętym, sympatycznym panem, a sytuacja z konającym niemalże na jego rękach Araszewiczem, później wypadek Karola…

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale faktycznie, pan Jan był często świadkiem takich wydarzeń. Jest związany z naszym żużlem bardzo długo. Wielu zawodników po zakończeniu kariery pracowało już poza sportem, a Jan Ząbik na stałe pozostał przy żużlu i od lat 60. jest przy nim aż do dziś. Tak jak mówisz, faktycznie miał okazję poznać wszystkie strony tego sportu, zarówno te radosne, jak i te najciemniejsze. Startował w meczu, w którym zginął Rose, startował w wyścigu, w którym zginął Araszewicz, do którego podbiegł zresztą jako pierwszy. Nawet poza Toruniem nie było lżej, bo był trenerem w Ostrowie, gdy zginął Rif Saitgariejew. A później jeszcze wspomniane przez Ciebie wypadki Karola. My nie możemy nawet się wczuć w taką sytuację i wyobrazić sobie, co czuje ojciec, gdy jego syn ulega tak ciężkim wypadkom. To wszystko raz jeszcze przypomina nam, że żużel to nie tylko te piękne karty, ale też te tragiczne.

Niektórym brakuje w twojej książce wypowiedzi dwóch osób. Zacznijmy od prostszego pytania. Czemu nie ma Wiesława Jagusia?

Oczywiście dzwoniłem także do niego, jednak Wiesław Jaguś, powiedział, że choć jak najbardziej można o nim pisać, to jednak on sam po prostu nie udziela wypowiedzi. Od momentu skończenia kariery rzeczywiście nie rozmawia z mediami. Trzeba to prostu uszanować. Na temat Jagusia w książce wypowiada się za to bardzo dużo innych osób.

Dobrze, to w takim razie ten drugi. Czemu nie ma ani słowa od Jacka Gajewskiego?

Umawialiśmy się wielokrotnie, podjąłem wiele prób. Niestety, choć bywało i tak, że mieliśmy już ustalony termin, to jednak za każdym razem spotkanie było przekładane przez Jacka Gajewskiego, aż w końcu przestał on odpisywać i odbierać telefony. Nikogo nie mogę zmuszać do rozmowy, ale szkoda, bo na co często udziela się w mediach, a na pewno miałby dużo ciekawego do powiedzenia. Dawniej rozmawialiśmy wiele razy, w tym jeszcze w czasach mojej pracy w „Tygodniku Żużlowym”.

Czy to nie jest trochę tak, że nie chciał brać udziału w projekcie pod patronatem klubu?

Nie wiem, to już nie jest pytanie do mnie.

Dobrze, to spytam znów o samą książkę. Co Tobą najbardziej wstrząsnęło podczas rozmów? Czegoś może nie wiedziałeś, a może zrobiłeś duże oczy?

Wrócę do Mariana Rosego. W tym feralnym biegu, gdy upadł, nie zdążył go minąć zawodnik drużyny przeciwnej i tak właśnie doszło do nieszczęścia. Historię, która robi duże wrażenie, opowiedział mi za to pan Bogdan Sargun, zawodnik toruński jeszcze z czasów LPŻ, czyli przełomu lat 50. i 60. Dziesięć lat przed tragicznym wypadkiem Rosego miała miejsce niemal dokładnie taka sama sytuacja. Rose wywrócił się Sargunowi praktycznie pod koła, ale ten cudem zdołał, w ekwilibrystyczny sposób, go ominąć. Rose miał świadomość tego, co się mogło stać. Długo dziękował panu Bogdanowi, zabrał go do Ciechocinka na obiad i nie tylko. Mówił wprost o uratowanym życiu. Po 10 latach nastąpił wypadek niemalże identyczny. Tym razem rywal nie zdołał go ominąć.

Nie słyszałeś o tym wcześniej?

Nie, to zupełnie nieznana historia. W zasadzie tylko Bogdan Sargun mógł ją opowiedzieć. Ta przewrotność losu żużlowego zrobiła na mnie duże wrażenie. Za drugim razem szczęścia zabrakło…

Przejdźmy do tych newralgicznych momentów z historii klubu. Zacznijmy może od wyjątkowo pozytywnych. Wywalczenie tytułów DMP z 2001 i 2008 roku. Czy bohaterowie tego drugiego finału nie czuli, że im się coś wymyka (pierwszy mecz wygrali 49:41, w drugim było na początku 9:15 – dop. red.)?

W 2008 roku? Tego akurat nikt nie powiedział. Nasi zawodnicy bardziej opowiadali o szczególnej motywacji związanej z pożegnaniem stadionu przy ul. Broniewskiego. Chcieli to zrobić w wyjątkowy sposób i płynnie przejść z jednego stadionu na drugi, żeby już na Motoarenie kontynuować piękną historię. O wymykaniu się z rąk nie było mowy, bardziej o tym, że z takim przeciwnikiem nie miało prawa być łatwo….

…na moment ci przerwę. Wiesz dlaczego o to pytam? Tak się składa, że oba decydujące mecze zaczęły się od prowadzenia gości. W 2001 roku Atlasu Wrocław, siedem lat później Unii Leszno.

To prawda, zapas z meczu wyjazdowego w 2008 roku był arcyważny. A skoro mowa o roku 2001 – jest to chyba jeden z najbardziej radosnych i obszerniejszych wątków książki. Finał jest opisany we wspomnieniach naszych żużlowców w zasadzie z godziny na godzinę, już od bezpośrednich przygotowań rozpoczętych kilka dni przed zawodami. Nie wszyscy wiedzą, że była wtedy bardzo bliska współpraca z bydgoską Polonią, odwiecznym rywalem. Wcześniej bydgoszczanie jechali przecież z Atlasem…

…i było wsparcie sprzętowe ze strony Aniołów, prawda?

Tak! Tomek Chrzanowski opowiada jak dostarczał sprzęt Michałowi Robackiemu, później z kolei bezpośrednio przed finałowym starciem Apator – Atlas przyjechał Tomasz Gollob, pomagał przy sprzęcie, porównywał ze swoimi ustawieniami. Pojawia się wątek integracyjnego grilla przed finałem, różne żarty, później sam mecz i wielka feta. Dziś by tak nie mogło być, bo jak to tak, kibice wbiegający na tor? We wcześniejszych pytaniach być może pojawiało się zbyt dużo trudnych chwil, więc te finały są przeciwwagą. To nie tak, że książka składa się tylko z poważnych tematów – wprost przeciwnie.

Recenzent zarzucił jeszcze jedną rzecz, obiecuję, że już ostatnie takie pytanie ci zadaję. Czy nie brakuje w książce pikanterii, związanych z kontrowersjami wokół klubu? Mnie się od razu nasuwa Zielona Góra w roku 2013 i baraż o utrzymanie z Wybrzeżem Gdańsk, wokół którego powstało już mnóstwo legend.

Z tym się nie do końca zgadzam, gdyż różne kontrowersje z różnych lat w książce jak najbardziej są. O Gdańsku być może rzeczywiście nie ma zbyt wiele, ale akurat o meczu w Zielonej Górze jest sporo, bo na jego temat wypowiedziało się dużo osób. Owszem, tym niedoszłym spotkaniu można by napisać całą osobną książkę, ale to już rzecz gustu, bo dla jednego będzie za dużo, dla drugiego za mało, a dla trzeciego w sam raz.

No właśnie, czy jak poruszałeś takie tematy, to były sugestie ze strony rozmówców, w stylu „a może nie, lepiej to pomińmy”, itd.?

Czasami tak było, że rozmówcy sugerowali, że nie ma do czego wracać, nie tylko jeśli chodzi o finał z 2013 roku. Na szczęście w wielu przypadkach udało się podrążyć temat i dowiedzieć się wielu interesujących szczegółów.

W dzisiejszych czasach kibice regularnie zarzucają dziennikarzom, że poruszają tylko sensacyjne tematy, kontrowersyjne historie itp. Czy ty, jako przedstawiciel lokalnej prasy i były dziennikarz branżowych portali, uważasz, że problem jest poważny? A może to kibice są przewrażliwieni na punkcie ukochanych klubów?

Jedno i drugie. To jest jednak prawo kibica. Oni chcieliby żeby drużyna zawsze odnosiła sukcesy i żeby artykuły dotyczyły tylko radosnych momentów, bo przecież „jesteśmy najlepsi pod każdym względem”. Niestety, tak w sporcie zawsze być nie może. Przy krytycznych artykułach nie każdy zachowa obiektywizm, a tymczasem niektórych spraw nie można zamiatać pod dywan. Z drugiej strony wiemy wszyscy, że sensacja się dobrze sprzedaje i to dotyczy nie tylko żużla i sportu, bo cały współczesny świat medialny tak funkcjonuje. W tak specyficznym sporcie jak speedway to jest szczególnie odczuwalne. Nie byłoby jednak tego wszystkiego, gdyby nie to, że sensacyjne tematy w żużlowym środowisku wysypują się jak z rękawa. One nie biorąc się znikąd – to, że w ogóle są, to także wina tych, którzy są ich bohaterami. Niestety, mijają kolejne lata, a w żużlu ciągle jakiś skandal goni skandal.

To było pytanie podprowadzające pod następne. Czy Ty po pokazaniu książki całemu światu, nie dostawałeś sygnałów od kibiców, zarówno pozytywnych jak i negatywnych? Coś w stylu „trzeba było inaczej!”?

Opinii było całkiem sporo, również sami rozmówcy najpierw często dopytywali o to kiedy będą mogli przeczytać końcowy efekt, a później dzielili się swoimi wrażeniami. Nieskromnie przyznam, że zdecydowanie dominują te pozytywne. Ludzie przyznają, że w książce udało się przekrojowo ukazać każdą z epok i oddać głos rzeczywiście wielu osobom, zarówno tym z pierwszych stron gazet, jak i tym będącym w cieniu.

Historia najnowsza. Dobrnąłeś do momentu, w którym klubowi udało się „dokonać niemożliwego” i spaść z Ekstraligi, a potem błyskawicznie awansować. Nie uważasz, że to było swoiste katharsis dla klubu? Paradoksalnie może to dać impuls do czegoś wielkiego?

Czy wywinduje to na szczyt? Tego nie wiem. Chciałoby się, żeby nie było trzeba liczyć na aż tak drastyczne środki, ale coś w tym rzeczywiście jest. Dawny duch żużla pewnie nie wróci, skład pełen wychowanków też nie, bo to prostu nie te czasy. Mimo wszystko, trochę odwołań do tego, co było kiedyś, już się pojawiło. Jest nazwa Apator, jest Tomasz Bajerski, czyli człowiek stąd, jako trener. On sam przyznaje, że gdy młodzi zawodnicy mówią o dobrej atmosferze, to ma poczucie, że tak naprawdę nie mają pojęcia jak to było kiedyś i jak wyjątkowa atmosfera była w żużlu dawniej. Jemu też zależy, żeby do tego powrócić, na tyle na ile to możliwe w dzisiejszym żużlu

A czy rozmówcy w ogóle wspominali o tym oczyszczeniu? Czy może w ogóle tego nie poruszali?

Więcej było wspomnień na zasadzie „kiedyś to było”, ale tak, nierzadko zwracano uwagę zwłaszcza na powrót Bajerskiego. Często padały opinie w rodzaju „teraz Tomek weźmie wszystko w swoje ręce i pokaże jak być powinno, bo to właściwa osoba na właściwym miejscu”. Sporo było też o nazwie, jako kolejnym elemencie, który buduje tę toruńską żużlową układankę.

Na sam koniec. Karol Bierzyński napisał także w recenzji książki, że gdyby dobry dziennikarz porozmawiał dłużej z Tomaszem Bajerskim to mógłby stworzyć najlepszą biografię w historii żużla. Co ty na to?

Na pewno zgodzę się, że nie tylko jego kariera jest bardzo ciekawa, ale i on sam to barwna postać. Trzeba też podkreślić, że Tomasz Bajerski z pewnością umie świetnie opowiadać o tym, co przeżył na żużlu. W mojej książce są jego wspomnienia m.in. o przygodach w Rosji czy Argentynie i rzeczywiście są bardzo mocnymi punktami całej publikacji. Gdyby Bajerski się zdecydował na książkę, to faktycznie byłby to pewnie hit. Niedawno został o to zresztą zapytany przez Arkadiusza Pietrzaka z „Tygodnika Żużlowego” i odpowiedział, że po złocie z Apatorem może pomyśleć o książce. Byłoby to bowiem takie domknięcie historii – miał już mistrzostwo jako zawodnik, a doszłoby do tego kolejne, tym razem w roli trenera.

To teraz oddam ci głos w całości. Jeżeli chcesz coś dodać na temat książki lub jakikolwiek inny – teraz jest dobry moment.

Nie mnie oceniać, czy książka jest świetna, średnia, czy może beznadziejna, ale na pewno pod jednym względem się wyróżnia. Nigdy nie było jeszcze takiej publikacji żużlowej, która zawierałaby wypowiedzi aż tylu rozmówców – jest ich znacznie ponad stu. Od początku zamysł był taki, żeby oddać głos bohaterom. Nie tylko zawodnikom, ale także mechanikom, działaczom i osobom, które miały większą lub mniejszą styczność z toruńskim żużlem, od czasów tuż powojennych, aż po czasy współczesne. Każdy z nich zdradził liczne zakulisowe historie.

Rozmawiał KONRAD MARZEC

CZYTAJ TAKŻE: