Przemysław Sierakowski, autor tekstu
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Oj, zestarzał nam się Nicki Pedersen. Trochę tęsknię za starym, „dobrym”. łobuziakiem. Teraz to bardziej taki Barysznikow żużlowego owalu. W swojej profesji fachowiec niepodważalnej klasy, w każdym calu, ale… musi bardzo uważać przy wysiadaniu z samochodu, żeby sobie stawu skokowego nie nadwyrężyć. O Grudziądzu co nieco. Kasprzak wrócił. Dwucyfrówka w lidze szwedzkiej ma zwiastować rychłe odrodzenie. Sceptyk ze mnie więc przeanalizowałem ten występ od podszewki. Zdaniem Sieraka to dopiero mały kroczek w dobrym kierunku, ale odtrąbić renesans formy, to zdecydowanie przedwczesne zachwyty. W MIMP największym sukcesem było zebranie 48 chłopa na trzy turnieje eliminacyjne i to takich co potrafią zazwyczaj… dojechać do mety. Nie napawa optymizmem patrzenie na rozwój polskiej myśli szkoleniowej. Nie napawa. Pojechały IMME i zrazu dyskusje. Uzasadnione? O tym w dalszej części.

 

Ruszył cykl o mistrzostwo Europy, stanowiący jedną z dróg do SGP. Stawka więc relatywnie zacna, acz nie wszyscy chyba traktują zawody jak szansę. Część wykorzystuje sposobność, by przy braku dobrze obsadzonych imprez wykorzystać okazję do testowania. Cóż. Jak świat światem zawsze, a właściwie od zawsze tak było. Turnieje, nawet w niezłej obsadzie, służyły za poligon doświadczalny. Szczególnie te o szkło, warzywo, czy uścisk dłoni prezesa. Obruszy się niejeden. Wszak to SEC. Droga do SGP. I owszem, tylko ci nastawieni na sukces pojawiają się nawet, jak Duzers, po solidnym dzwonie i mimo bólu starają się nie ponieść zbyt dużych strat. Inni dbają o prestiż i kości. Dodam – własne. Dziadek Nicki wygrał pierwszy swój wyścig, po czym w drugim zanotował uślizg i… więcej się na torze nie pojawił. Nie do pomyślenia kilka sezonów temu. Że niby miał nadwyrężyć więzadła w kolanie. Niech i tak będzie. Lepiej dmuchać na zimne. Zawżdy nawet z głową pod pachą jechałby i gryzł tor do ostatnich metrów. Ale to już nie te latka. Parę urazów, wiek nie ten, zatem trudniej i dłużej się goi w razie „W”, do tego swoje już zdążył osiągnąć, zatem dobre przetarcie – tak. Zbyt wielkie ryzyko, ba, jakiekolwiek ryzyko, to już nie teraz.

Przyjdzie poszukać nowego Pedersena. Zadziora, nakręconego na zwycięstwa i rzucającego czym popadnie w boksie po nieudanym starcie. Pedersen to teraz przesadnie dbający o kości Barysznikow speedwaya. Jeśli idzie dobrze, a tor bezpieczny – śmigam. Ale gdy ciasno, ostro i niebezpiecznie – odpuszczam. Trochę trudno się dziwić. Wszak to liga wypełnia trzosik talarkami, a za prestiż zdrowia nie kupisz. Tylko Nicki kiedyś był znacznie barwniejszy. Teraz to już historia historia. Wygrał Madsen, choć największą zdobyczą może się pochwalić po inauguracji Piter Pawlicki. Podobno ryzykował startując praktycznie w przeddzień SEC-u, na zupełnie nowej furze w Szwecji. Dziękował, bo ma to być zasługa nieocenionej pomocy ze strony leszczyńskiego bossa Piotra Rusieckiego. W Bydgoszczy początkowo woził punkty, acz prędkością i stylem nie imponował. Wyraźnie dogadał się z motocyklem od trzeciej serii i tym samym zgłosił aspiracje do spełnienia marzeń o powrocie do cyklu SGP. Duzers stracił relatywnie niewiele i chwała mu za to. Po takim dzwonie jak ten Dudka już taki Pedersen nie stanąłby pewnie na starcie. Musiało boleć, jak to następnego dnia po tąpnięciu.

W Szwecji zaś rzekome odrodzenie Kasprzaka. Leję zimną wodę na rozpalone głowy i okładam lodem gorące karki. W porządku. Key Key bardzo się stara powrócić, ale odtrąbienie reaktywacji i pompowanie balonika przed ligą uważam za zdecydowanie przedwczesne. Nie sądzę, by Krzycho czytał i przejął się moim felietonem sprzed kilku tygodni, gdy sugerowałem Szwecję, jako miejsce gdzie za drobne, bądź zupełnie darmo, z otwartymi ramionami przyjmą stałego uczestnika SGP. Sam to wymyślił, zadbał o kontrakt i wystąpił. Pierwsze zawody wypadły w jego wykonaniu imponująco na tle partnerów z drużyny, która nota bene poległa do 40 u siebie. Zadałem sobie odrobinkę trudu i przeanalizowałem dokonania Key Key’a w tych zawodach. Po kolei. Ograł Jakobsena i Thorssella, którzy w meczu nie imponowali. Potem był przed Janowskim, gdy ten złapał zerówkę, dalej znany nam Maksymilian Bogdanowicz na rozkładzie, znowu nie będący strzelbami w meczu Thorssell z Jakobsenem, ponownie Bogdanowicz, w przedostatnim swoim wyścigu nie pokonał nikogo i wreszcie zakończył z przytupem, przywożąc za plecami liderów zwycięskich gości w osobach Doyle’a i Beckera. Można by wysnuć wniosek, że jeśli nawet w trakcie nie wygrywał z gwiazdami, to finałowy bieg daje asumpt do pompowania balonika oczekiwań. Powoli. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł i jak się ma biegunkę.

W tych samych zawodach Kasprzak spotykał się wcześniej po dwa razy z Doylem i Beckerem. Zawsze oglądał ich plecy. Dorobek wygląda zacnie, bowiem natłukł punktów na Bogdanowiczu i spółce. Poczekajmy więc z tymi zachwytami. Nieodległa historia Pitera pokazuje, że bardzo dobry mecz w Szwecji nie ma bezpośredniego przełożenia na Polskę. Pawlicki po dobrym występie w Skandynawii zawalił Unii spotkanie nad Wisłą, co o mały figiel nie skończyło się wtopą na swoich śmieciach. Key Key wykonał pozytywny kroczek w stronę oczekiwanego powrotu do formy. Aż tyle i tylko tyle. Kroczek, bo jeszcze nie krok. Na susy przyjdzie, miejmy nadzieję, pora. Oby nastąpiły kolejne ruchy we właściwym kierunku, bo to utytułowany zawodnik i nie tak wypalony, takoż wiekowy jak na współczesne realia, zatem nie pora schodzić ze sceny, chyba że wyniki, a ściśle ich dotychczasowy brak, wymuszą taki ruch.

W MIMP powiodło się doskonale. Komu? Organizatorom, bo potrafili zapewnić aż trzy szesnastki chłopaków, w większości potrafiących dojeżdżać do mety. Dysproporcje między czołówką, a terminującymi były jednak aż nader widoczne. O średniej zawodów najlepiej świadczą, niczego im nie ujmując, znakomite, kraszone awansem w niektórych przypadkach, występy lokalnych matadorów. W Tarnowie bez większych niespodzianek. W Opolu obiektywnie najsłabsza obsada. W Ostrowie zaś zaskakująco dobry występ Poczty i słabszy Lewandowskiego, okrzyczanego przez niektórych „pędzących” żurnalistów, odkryciem sezonu po pierwszej kolejce ligowej. Sensacją tamże słabiutki start Bartkowiaka, choć jego ma tłumaczyć kontuzja. Hmm.

IMME zakończyły się sukcesem Jasona i już rozgorzały dyskusje. Zanim jednak do turnieju doszło, okazało się, że nie wystąpi w nim Magic Janowski, powstrzymany przez lekarza zawodów, pojedzie zaś rzekomo lekko kontuzjowany Nicki. Czyli Janowski nie chciał, a Pedersen jednak mógł. Oj polskie piekiełko. No i się zaczęło. Że dlaczego tak, że Doyle o tytuł to jechał ze złamaną nogą, że po co komu takie zawody. Powoli, powoli. Bardziej powściągliwie proponuję. Facet łapie kontuzję, sam szanuje sezon, jego boli, a nie krytykantów, zdaje sobie rozsądnie sprawę z priorytetów (SGP), to po co wbrew decyzji medyka, ma niepotrzebnie ryzykować? To nie zawody o mistrzostwo świata, czy się to komu podoba, czy nie. IMME to kolejny bardzo dobry turniej, pozwalający pościgać się w doborowej stawce. Jednak tylko tyle. A że nie każdy traktuje go poważnie, z nastawieniem się na wygraną, to patrz wyżej a propos SEC. Pedersen postękał, naopowiadał o przymusie jazdy, by uniknąć regulaminowych kar, a kiedy już się zaczął ścigać, to mimo ledwie ośmiu oczek w serii zasadniczej, zgodnie z nie do końca, według mnie, przemyślanym regulaminem, wjechał aż do finału. Podobnie Koldi.

Parę lat temu utyskiwano publicznie na brak dobrze obsadzonych turniejów. W mojej ocenie, gdyby IMME nie było, należałoby je wymyślić. To ważnie i mimo wszystko, dobre, emocjonujące zawody. Dobrze, że istnieją. Tym bardziej w czasie pandemii, gdy wielu doskwiera głód jazdy. Kwestia regulaminu, to już odrębna historia. Od zawsze w żużlu obowiązywała klasyczna tabela 20-biegowa, bez żadnych udziwnień i wynalazków. W mojej opinii – tak powinno pozostać, choć to również nie do końca sprawiedliwe rozwiązanie, a czasem pozbawiające emocji, bo rozstrzygnięte, daleko przed ostatnim wyścigiem. I o tym także należy pamiętać. Obiektywnie. Obecny regulamin fee, bo Nicki i Koldi z ośmioma oczkami, po barażach, awansowali do finału, w którym mieli ewidentną przewagę znajomości warunków na torze, w odróżnieniu od najlepszych dwóch po serii zasadniczej. I omal jej nie wykorzystali. Fee, bo Bartek wygrał rundę podstawową, prowadził w pierwszym podejściu do przerwanego finału, po czym w powtórce przyjechał trzeci, czyli ostatni, po wykluczeniu Dzika. Również fee, bo Janek dał się ograć z trasy Doyle`owi i Polak nie zwyciężył. No, a co by pisali zagorzali „wrogowie” udziwnień, gdyby to ich pupil teoretycznie przegrany, dostał się kuchennymi drzwiami do ostatecznej rozgrywki i rozstrzygnął ją na swoją korzyść? Zakładam, że dokładnie to samo. Wszak to obiektywni obserwatorzy, więc nie cieszyliby się z „takiej” wygranej. Czyż nie?

Ruszyły eliminacje do GP Challenge. O nominacjach Rafała Dobruckiego nie będę dyskutował, bo trudno mieć pretensje. Odbyły się cztery turnieje. I nasi generalnie dali radę. Stawka poszczególnych zawodów, nazwijmy dyplomatycznie, zróżnicowana jakościowo, ale miejsca premiowane awansem raptem cztery w każdym turnieju. Czyli każdorazowo taki swoisty finał IMME, choć w klasycznym, 20-biegowym wydaniu. W Nagyhalasz na Węgrzech poległ Grisza Łaguta, czym potwierdził, że indywidualnie to z niego żaden wirtuoz. Po wygranym barażu z Łogaczowem załapał się Pawełek Przedpełski. Takich do solidnego pościgania było tam w porywach dziesięciu. Wygrał, o dziwo, Tungate. W Tarnowie zawodzi, a tu proszę. W Gorican kompletny Koldi z wiktorią. Za nim Lebiediew z awansem i trzech z jedenastoma oczkami. Baraż między Kvechem, Berntzonem i Lambertem. Bo warto wiedzieć, że nikt nie zakazuje tegorocznym uczestnikom cyklu, startu w eliminacjach do przyszłorocznej serii. Sprawiedliwe? Chyba nie do końca, zważywszy przy tym przydział stałych dzikich kart na koniec sezonu przez organizatorów. Zwykle tym, którym się nie powiodło, by otrzymali kolejną „ostatnią szansę”. Warto pomyśleć nad solidniejszym przewietrzeniem SGP. Trudno przepchnąć się nowym ludziom. Bardzo trudno. Janek Kvech już prawie witał się z gąską w dodatkowym. Prowadził, a z tej eliminacji awansowało jedynie trzech najlepszych, by zostawić miejsce na „dzikusa” w Żarnowickim finale. Nie dowiózł niestety. Na ostatnich metrach dał się wciągnąć. Ale zostawił wrażenie artystyczne i jasny sygnał – jestem! Do SGP daleka droga, lecz umierający żużlowo Czesi mają nowy punkt zaczepienia. Kvech detronizuje powoli Milika i dobrze, bo już jest dwóch. Może więc będą też następni, wszak Marian Jirout promuje mocno swego chłopaka, zatem nadzieja na kontynuację, przetrwanie, a może lepsze czasy – żyje.

U Pavlica dodatek dla Lambo. Tamże polegli m.in. Milik i… Jack Holder. To już nie niespodzianka. To sensacja dużego kalibru, na bardzo wstępnym etapie. Do Glasgow na pożarcie wybrał się Tofik. Może eliminator słabo obsadzony, ale owal niesprzyjający naszym orłom. Wie coś o tym choćby Smyk. Ośmiu do walki i ośmiu „na sztukę” choć obeznanych z areną. A tu proszę. Musielak pozazdrościł Kołodziejowi i on również nie oddał nawet oczka. Zwyciężył zasłużenie, imponując… błyskawicznymi wyjściami spod taśmy i nie zarabiając przy tym powtórek, takoż warningów. Ha, ha, ha, że się tak rubasznie zaśmieję. Za nim starszy Holder, Klindt i Bewley, acz po zaciętym biegu barażowym przeciw gdańskiemu Jensenowi. Tu odpadli Lidsey i Becker. Szkoda, bo obaj także młodzi i świeża krew w zastygłej hierarchii. W prezencie nikt im jednak nie zafunduje awansu. To nie Polska, żeby sztucznie promować U24. Wreszcie Terenzano. Tam zawody z przygodami, opóźnione, a z naszych Dudek i pechowy, startujący ostatnio jak sinusoida Pawlicki. Na przywitanie dwa zwycięstwa, a zaraz dwa… wykluczenia. Polegnie jako jedyny Orzeł? Na to wyjrzy. Brakuje zimnej krwi i chłodnej głowy.

Stawka nie była wszak wybitnie trudna. Pozostaje walka w SEC i oby skuteczna, bo im więcej naszych w SGP, tym lepiej. Tylko tam jest się z kim ścigać, odwrotnie niż w Italii, gdzie liczyło się może sześciu. Skorośmy rzekomo dominatorzy, to warto ową dominację potwierdzać. Patryk jechał obolały po dzwonie i wymuszonym nieco występie w SEC. Tu jednak nie zawodził. Więcej wyrachowania, kalkulacji w porównaniu z Piterem i to się opłaciło. Praktycznie już po czwartej serii mógł być pewny swego. Wystarczyło oczko na pożegnanie, a za rywali nie miał tuzów. Jedynie jakieś nieszczęście sprzętowe mogło pokrzyżować plany Duzersa. Tfu, tfu. Nic takiego nie nastąpiło i Patryk spokojnie awansował. Pawlicki poległ z kretesem jadąc zero-jedynkowo. Trochę jak wejście stopera na raz w piłce. Tutaj tak nie wolno. Jego los podzielił gorzowski piosenkarz Anders Thomsen i to także należy uznać za niespodziankę dużego kalibru. Omal załapał się za to Nicolas Covatti. Najmłodszy nie jest, ale kolorytu w Challengu dodałby na pewno. Awansował za to wypatrzony jakiś czas temu przez wprawne oko Stanisława Chomskiego, acz zatrzymany przez liczne kontuzje – Adam Ellis. Czyżby pora na powrót do Polski wyżej niż najniższy szczebel? Ellis ma wszystko, by podołać, tylko potrzeba jeszcze wyników, a na te bez owego łutu szczęścia nie ma szans. Jeśli pokaże się z dobrej strony, ustabilizuje na poziomie lidera ekipy, to stopniowo, krok po kroku może zawojować Polskę na dwa razy. To nie typ super talentu, ale pracuś, nękany i spowolniany urazami. Wszystko jeszcze przed nim, a swój żużlowy los ma we własnych rękach.

Swoją ścieżką dygresja na marginesie. Takie moje speedway’owe didaskalia. Ze dwa lata temu sugerowałem na tych łamach, by FIM przemyślała przydzielanie roli organizatorów imprez z mistrzostwami świata w nazwie, ale wstępnego etapu, najlepiej z udziałem jednego, może dwóch lokalnych matadorów, bądź nawet li tylko hobbystów żużlowym peryferiom. Po to najoględniej, aby speedway tamże nie umarł, a miejscowi mieli w roku choć ze dwa razy, szansę rywalizacji z dosprzętowionymi rywalami. Gdyby jeszcze któremuś się powiodło, byłaby to niesamowita motywacja. Może ci nieliczni pasjonaci zechcieliby kontynuować przygodę, a nawet zaczęli myśleć o profesjonalnym uprawianiu żużla. W Anglii, ale nie tylko, jest jeszcze dla takich niedouczonych „wariatów” miejsce. Teraz to się dokonuje. Węgry, Chorwacja, Szkocja, Włochy. Nic tylko bić brawo i przymykać oko na delikatne niedociągnięcia, o ile nie dotyczą bezpieczeństwa startujących. Tak zaś było we Włoszech i to bezwzględnie do poprawki u sympatycznych makaroniarzy.

Na koniec kamyczek do ogródka prezesa GKM-u. Tenże uparł się ostatnimi czasy przekonać opinię publiczną, że on już się poddał, całą odpowiedzialność za ewentualną porażkę i degradację zrzucając na zawodników. Nieładnie panie prezesie. Najpierw wygłaszane publicznie pretensje do świata, że zawodnicy nie jadą. A kto budował ten skład, że tak nieśmiało zapytam? Przecież nie Ślączka, którego jeszcze wówczas w klubie nie było. Ktokolwiek więc tego nie zbierał, odpowiedzialność za mizerny końcowy efekt w całości obciąża… bossa. Czyli, że rodzaj samobiczowania? Po co i dla kogo? Teraz dla odmiany, opowieści, że drużyna przegrała kluczowy mecz i słabo zakamuflowane, kolejne pretensje do żużlowców, tym razem o niedopasowanie do toru, który, zdaniem bossa, nie powinien stanowić zagadki. To jakby bez przerwy stosować tę samą, złą, niewłaściwą metodę przygotowania nawierzchni i oczekiwać nagle zgoła odmiennych efektów. To też nie podnosi oceny wiedzy i przydatności do pełnienia swej roli przez pana prezesa. Jak pójdzie dobrze, to moja zasługa, jeśli coś nie tak – wina zawodników, zdaje się argumentować i przekonywać grudziądzki sternik. Oj, pora popracować nad PR-em, jak Kasprzak nad formą sportową. Takie wypowiedzi nie przynoszą chwały mówiącemu, a dodatkowo obniżają morale rozbitego zespołu. Zbyt łatwo wskazuje pan „winnych” panie prezesie, zapominając wyraźnie o swojej, wiodącej roli w tym przedsięwzięciu. Opłakane efekty spadają na pańskie plecy, zatem miast pomstować na kogo się da, bom ja przeca niewinny, warto zawiesić w gabinecie lustro i jeśli nie pomóc drużynie to przynajmniej nie przeszkadzać, szkodliwymi, emocjonalnymi wypowiedziami.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI