fot. archiwum Egona Mullera
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jeśli któryś z kibiców zapyta dziś o rozwój żużla w Niemczech, nie usłyszy nic pozytywnego. Tory żużlowe z roku na rok zanikają, kibiców na zawodach również nie przybywa. Niewiarygodnym wydaje się fakt, że w latach 80. ubiegłego wieku sport ten był u zachodnich sąsiadów bardzo popularny, a za prawdziwą, narodową gwiazdę uchodził Egon Müller, do dziś jedyny indywidualny niemiecki mistrz świata. Jego życie w czasach kariery sportowej było na tyle barwne, że znajdowali się tacy, którzy chcieli kręcić o nim filmy. A Egon jak to Egon, postać nieszablonowa. Propozycje odrzucał, bo wolał się bawić sportem niż na planie filmowym posłusznie wykonywać polecenia reżysera.

 


Cyrkowiec 
Müller był najmłodszy w rodzinie, miał aż jedenaścioro rodzeństwa. Rodzice zarabiali na chleb jako artyści i wokół ich pracy kręciło się całe jego dzieciństwo. W familii mocno  stawiano na akrobatykę. Dwie siostry Egona zrobiły światową karierę w akrobatyce rowerowej. Z rewiami objechały cały świat od Nowego Jorku po Tokio.

– Wspaniale jeździły na tych swoich rowerach. Nic zatem dziwnego, że i ja w wieku 3-4 lat stawałem na siodełku swojego trzykołowego rowerka i robiłem różne pozy. Ponoć, jak się później dowiedziałem, miałem też obowiązkowo iść w ich ślady, ponieważ one wówczas zarabiały dosyć dobrze. Wybrałem cyrk, to prawda, ale ten na żużlowym torze – podsumowuje wątek Müller.


Początki 


Do motorów ciągnęło naszego bohatera od zawsze. Nad swoim przyszłym  zawodem  długo się nie zastanawiał.

– Nie pamiętam już teraz. Jestem po prostu stary, choć tego absolutnie nie widać (śmiech – dop. red), ale gdzieś chyba zobaczyłem żużel w telewizji. Później ktoś mnie zabrał na zawody i wtedy już sobie powiedziałem – Egon, ty będziesz żużlowcem i zrobisz sobie sam motor. Poszedłem więc się kształcić w kierunku  mechaniki samochodowej  i jednocześnie zacząłem trenować motocross. Doszedł jeszcze trial, a później w końcu żużel – mówi Muller. Sam, zgodnie z daną obietnicą, złożył sobie motocykl żużlowy,  również sam zaczął projektować swój żużlowy strój.

– Motocykl zrobiłem raz dwa. Znałem się przecież na tym, a skóry musiałem mieć charakterystyczne, ponieważ chciałem się wyróżniać na zawodach od innych zawodników. Wykonywałem je sam. W garażu zrobiłem sobie również siłownię z imitacją kierownicy motocykla, do której mocowałem ciężary. Pierwsze moje zawody to rok 1970 i występ na torze w Bremen. Doskonale wypadłem i już wtedy wróżono mi karierę w żużlu. Nad wyraz regularnie ćwiczyłem również kondycję oraz siłę. Jeszcze dziś niejednemu bym w razie potrzeby porządnie przyłożył – ostrzega Müller.

Przy takim podejściu  na sukcesy nie trzeba było długo czekać. W 1974 roku Müller  zostaje po raz pierwszy mistrzem świata na długim torze w niemieckim Schessel. – Przyznam, wtedy mało nie zwariowałem ze szczęścia. Chyba po raz pierwszy popłakałem się ze wzruszenia. Wracałem do domu i przypomniałem sobie moje ubogie dzieciństwo. Było nas dwanaścioro rodzeństwa, a walka o jedzenie była taka, że starsi bracia pluli na pajdy chleba, które mama stawiała na stole, aby tylko należały do nich. Pamiętam, jak jedna strona głowy myślała – Egon, teraz możesz kupić sobie wszystko, nawet wymarzonego mercedesa. Druga z kolei mówiła – Egon, uważaj bo zbytnia pewność siebie i brak skromności zgubiły już w życiu wielu – wspomina Müller. 

Egon Müller z silnikiem GM – Jessup


Sukcesy 


Po pierwszym tytule mistrza świata szybko przyszły  następne. W 1975  oraz 1978 roku Egon ponownie był najlepszym zawodnikiem globu na długim torze. Ukoronowaniem kariery żużlowca okazało się wywalczenie tytułu indywidualnego mistrza świata w klasycznej odmianie speedwaya. Stało się to w 1983 roku na torze w Norden.

– Wiadomo, finał był u mnie w dom,u czyli  w Niemczech. Za obiektem w Norden nie przepadałem. Siłą rzeczy liczyłem na dobry występ i mówię tutaj otwarcie, wierzyłem w wygraną, choć kozaków w stawce nie brakowało. Startowali między innymi Billy Sanders, Michael Lee czy Ole Olsen. Przygotowałem sobie motory, trochę się przez parę dni wyciszyłem i pokazałem im wszystkim miejsce w szeregu. W ostatnim biegu do wywalczenia tytułu potrzebowałem dwóch punktów. Kiepsko wyszedłem wprawdzie ze startu, później zjechałem do krawężnika i nagle byłem już za  prowadzącym Nielsenem. Kiedy Hans zdefektował, wtedy się modliłem, aby nie mieć awarii, a jak dojechałem do mety, wiedziałem jedno – mam w żużlu już wszystko. Po tytule w Norden wyciszenie przed nim szybko odpracowałem ze znajomymi, chyba tygodniową, o ile nie dłuższą  balangą na mój koszt oczywiście – dodaje Niemiec. 


Pieniądze


Wraz z sukcesami i pozycją w żużlu rosły u Niemca włosy, popularne wówczas  bokobrody i, co najważniejsze, wygórowane – zdaniem wielu – żądania finansowe, które stawiał notorycznie organizatorom zawodów. Szybko nabawił się wrogów, a co niektórzy mieli go za noszącego wysoko głowę wariata.

– To był mój zawód, praca. Dawałem radość kibicom. W zamian mogłem oczekiwać godnej zapłaty za show, jakie na stadionach swoją jazdą robiłem. Jeśli na zawody przychodziło wtedy w Niemczech 5000 widzów, wiadomo było, że na mnie przyjdzie wtedy kolejne 5000. Inni dostawali po 1000-1500 marek niemieckich. Müller to był słynny Egon Müller. O ile mnie pamięć nie myli, to kasowałem od organizatorów od 2500 do 12000 tysięcy marek za występ. Już nie ta pamięć, ale raz chyba zapłacili nawet około 20 tysięcy. To były mega pieniądze jak na tamte czasy, sam dobrze wiesz. Żyłem jak król. W miejscu gdzie mercedes ma swój firmowy znaczek, mój mercedes miał EM – Egon Muller. Byłem gwiazdą. Organizatorzy bez szemrania płacili, więc też na swoje  widocznie wychodzili, a mi portfel tylko pęczniał” – śmieje się triumfator z Norden. 


Australia 


Müller z umiejętności robienia swoją jazdą show zasłynął nie tylko w Niemczech. Wielokrotnie odwiedził Australię, gdzie startował w słynnych  turniejach organizowanych przez Ivana Maugera. Ostatni wyjazd do Australii zakończył się nad wyraz pechowo, nietypową  jak na żużel kontuzją jąder oraz gwoździem, który został w nodze.

– Uderzyłem w drewnianą bandę, wleciałem w jakiś metal i po prostu rozerwałem worek mosznowy i jądra. Po dwóch lub trzech godzinach czekania w szpitalu przyszedł jakiś lekarz w białym kitlu, który był w dodatku cały już  zakrwawiony i jakoś to wszystko, jak się okazuje, dobrze pozszywał. Sprawdzałem potem wielokrotnie i powiem – zrobił to rewelacyjnie (śmiech – dop. red.). Oprócz tego w nogę wbił mi się gwóźdź z jakimiś odłamkami bandy. Przeżyłem wtedy ból nie do opisania. Po paru miesiącach wróciłem na szczęście do Niemiec i z Australii  już się na dobre wyleczyłem – mówi Müller. 

fot. archiwum Egona Mullera

Rekord świata 


Swoją bogatą karierę postanowił zakończyć w 1997 roku na torze w Jübek. Müller jest prawdopodobnie rekordzistą świata wśród zawodników, jeśli chodzi o złamania i kontuzje. Samych złamań miał 67. Dochodzi do tego parę innych kontuzji.

– Doszedłem w pewnym momencie do wniosku, że swoje już w żużlu zrobiłem i pora dać sobie z tym spokój. Nie jestem kotem i nie mam siedmiu żyć. Kilka kontuzji było naprawdę paskudnych. Kuriozalnie najwięcej strachu najadłem się już po zakończeniu swojej kariery. To był chyba 1993 rok. Pracowałem nocą w swoim warsztacie i chciałem nalać metanol. Wężyk był zatkany, zaglądałem do niego i w tym momencie poleciał na moje oczy metanol z ciśnieniem 12 bar. Uratował mnie wtedy syn Dirk, który w nocy wracał do domu z dyskoteki i usłyszał moje wrzaski dochodzące z warsztatu. Dwa tygodnie w szpitalu leżałem, nie wiedząc w ogóle czy lekarze uratują mój wzrok. Czekanie było okropnym przeżyciem. Na szczęście widzę, atrakcyjne kobiety również – dowcipkuje Müller.

Dirk 


Pełnemu humoru Egonowi smutek też nie jest obcy. Kiedy miał 19 lat, na świat przyszedł syn, Dirk. Żużlowiec zabierał go ze sobą na zawody od małego. Nic zatem dziwnego, że Dirk poszedł drogą ojca. Na przeszkodzie realizacji marzeń Egona o kolejnym niemieckim mistrzu świata z jego genami stanął koszmarny wypadek Dirka.

– Zdaniem taty miałem spory talent do żużla i bardzo mi się ten sport podobał. W 1985 na torze w Scheesel miałem kraksę. Uderzyłem głową w bandę i żyję tylko dzięki temu, że tato na te zawody dał mi jakiś nowy rodzaj wzmocnionego kasku. Mój wypadek był wielką tragedią dla taty i bardzo długo nie mógł  potem dojść do siebie. Bardzo długo też leżałem  w śpiączce. To musiało być dla niego ogromnym przeżyciem w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nie było więc już jakiejkolwiek mowy o powrocie do czynnego sportu. To wydarzenie miało mocny wpływ na naszą całą rodzinę – tłumaczy Dirk Müller.

Syn Egona długie lata był  najbardziej zaufanym mechanikiem ojca. Wraz z nim tuningował silniki dla zawodników, a i dziś jeszcze, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, pomaga ojcu. 


Talent Plecha, technika Jancarza 


Podczas swoich startów na klasycznym torze żużlowym urodzony w Kiel zawodnik  niejednokrotnie rywalizował z polskimi zawodnikami. Najbardziej w pamięci zapadła mu nasza „eksportowa” dwójka lat 70. i 80., czyli Zenon Plech i Edward Jancarz.

– Edek i Zenek to wtedy były naprawdę dobre nazwiska. Jestem pewien, że gdyby mieli taki dostęp do sprzętu jak inni zawodnicy z bloku zachodniego, pojawiłyby się na ich koncie wielkie tytuły. Edek to był zawodnik przewidywalny na torze. Jego się czuło, można było przewidzieć, co zamierza. Przynajmniej ja tak miałem. Osobiście imponował świetną techniką. Zenek z kolei nie był aż tak dobry technicznie jak Eddy, ale bardziej utalentowany i szybszy. Szczerze powiem, bardziej bałem się na torze nieprzewidywalnego Zenka. Raz mi zaszedł mocno za skórę. To chyba były jakieś eliminacje światowe. Wygrał, ja byłem drugi i chyba tylko właśnie z Zenkiem poległem (finał kontynentalny Rybnik 1983 – dop. red.).

Spryciarz Maier 

Polska miała żużlowy duet Plech – Jancarz. Niemcy oprócz Egona Müllera mieli również Karla Maiera. Obaj panowie nie darzyli się wielką sympatią. – Karl wchodził na żużlową scenę już po mnie. Tym samym miał zdecydowanie łatwiej. Jestem pewien, że sporo się ode mnie nauczył na torze jak i poza nim. Sprytnie i szybko załapał, że żużel  to również  sposób na dobry  biznes i doskonale zaczął się medialnie sprzedawać. W pewnym momencie lepiej ode mnie. To naszym ówczesnym relacjom nie pomogło. Miałem być szczęśliwy z tego powodu? Oczywiście, że nie. Wtedy miał rządzić tylko Müller. Konkurencja pożądana nie była. Daj nam Boże w Niemczech teraz takich dwóch zawodników jak my wówczas. Byliśmy w stanie wygrać naprawdę z każdym. Maier miał też oprócz talentu do biznesu smykałkę  do tego sportu. To należy mu obiektywnie oddać – podsumowuje Müller.

– Egon to znakomity zawodnik. Jakoś pewnie się specjalnie nie kochaliśmy, ale też wojny nie prowadziliśmy. Egon w czasach czynnej kariery był wielkim zawodnikiem, takim  showmanem. To właśnie na  Müllera w tamtych czasach ludzie chodzili. Jak zaczynałem swoją przygodę, chciałem mieć taką popularność jak on – mówi z kolei Karl Maier, który dziś prowadzi salon i warsztat samochodowy Toyoty w Erding na południu Niemiec.

Dados jak syn, niecierpliwy Gollob i sprytny Sledź


Po odejściu z czynnego uprawiania żużla niemiecki mistrz świata  powrócił do zawodu mechanika i profesjonalnie zajął się tuningiem silników żużlowych dla zawodników. W tej materii również zaczął szybko odnosić znaczące sukcesy.

– Były takie lata, że należałem do najlepszych tunerów na świecie. Tuner żużlowy to jednak taka profesja, że raz się trafia z silnikami i do pierwszej wpadki jest duży popyt na twoje usługi. Telefon dzwoni. Wystarczy jednak moment, coś pójdzie w złym kierunku i jest totalny klops. Jesteś na piłkarskim aucie. Przygotowane przez ciebie  silniki po prostu z dnia na dzień już nie jadą, a zawodnicy się od ciebie  odwracają – podsumowuje Müller. 

Niemiecki mistrz świata jako tuner współpracował również z polskimi zawodnikami. Na jego silnikach startowali między innymi świętej pamięci Robert Dados, Dariusz Śledź czy nie kto inny jak ostatni  polski indywidualny mistrz świata – Tomasz Gollob.

– Dados to był mój drugi syn. Kochałem go prawie jak mojego Dirka. Bardzo inteligentny i dobry chłopak, który w pełni mi ufał, a to dla mnie podstawa dobrej współpracy z każdym zawodnikiem. Robert jako jeden z nielicznych potrafił zadzwonić ot tak bez powodu, spytać, co słychać u starego Egona. Na pomoc Dadosowi namówił mnie wtedy jego sponsor Nowak, który zawodowo działał na terenie Niemiec. Było zabawnie, bo powiedziałem, iż ja swoim autem do Polski nie pojadę. Znasz te kawały, jedź do Polski, twoje auto już tam stoi. Skończyło się ostatecznie tak, że wozili mnie z Niemiec do Grudziądza swoim samochodem, a później odwozili z powrotem do domu. Dados miał  ode mnie fantastyczne silniki i miał też duży talent. Raz słabo jechał chyba na treningu w Grudziądzu Jacek  Rempała. Dałem mu więc mój rezerwowy silnik zrobiony dla Roberta. Jak na nim pojechał, to Billy Hamill nie wiedział, co się dzieje, takiego łupnia od Rempały dostawał.  Start w start.  Był też w mojej „stajni” Dariusz Śledź. Talent duży, ale co z tego jak z Müllerem chciał cwaniakować. Wiedziałem, że jego silniki są dobre, a Darek w kółko mi narzekał to to, to tamto. Ja głupi nie jestem. Włożyłem raz do środka silnika taką mało widoczną plombę i jak przywieźli silnik z powrotem do serwisu, to udowodniłem im, iż sami we Wrocławiu rozkręcają silnik, aby zobaczyć co też jest w środku. Nie jestem pewien, ale Darek wtedy chyba pracował też z Otto Weissem, który był w Polsce bardzo popularny. Szybko było więc po  naszej współpracy. Ja w konia się robić nie dam. Tomasz  Gollob? Tomek to jeden z największych talentów, jakie kiedykolwiek były w ogóle w światowym  żużlu. Długo trwały nasze negocjacje odnośnie współpracy, ale się ostatecznie nie dogadaliśmy. Chyba też pomagał wtedy Nowak, nie pamiętam. Tu problemem było to, że jeśli robisz silniki takiemu zawodnikowi  o najwyższych mistrzowskich aspiracjach, to powinieneś mu towarzyszyć na ważnych  zawodach. Nie zawsze miałem wolne terminy to raz, a dwa – bywało tak, że po prostu brali u mnie silniki i tyle ich widziałem. Robili później coś z nimi sami. Tam prym wiódł Władysław Gollob i jakoś to nam się super nie układało. Parę razy miał do mnie pretensje, że jest słaby wynik Tomka, bo się ponoć nie przyłożyłem do pracy. Inna sprawa, że w tamtych latach Tomek chciał osiągnąć mistrzostwo od razu. Był niecierpliwy i za bardzo dążył do perfekcji. Wystarczyło, iż coś mu nie zagrało i zmieniali wszystko w silniku, a nie tędy droga. Wynik Tomasz chciał na już, a mój warsztat to nie piekarnia. Bardzo, ale to bardzo żałuję śmierci Roberta Dadosa i  kontuzji Tomasza Golloba. Do dziś pamiętam jak Robert zadzwonił do mnie  i chwalił się, że kupił motocykl suzuki, o którym marzył od dawna. To było po jego tytule mistrza świata juniorów. Miał pieniądze, mógł – jak ja kiedyś – zacząć spełniać swoje marzenia. Moim zdaniem to właśnie od wypadku na motorze szosowym zaczęły się jego problemy. Później poleciało już  domino. Tak w życiu niestety jest. Tomek Gollob na pewno nie zasłużył jako sportowiec i człowiek na taki los jaki go ostatnio spotkał. Jeśli to czyta, to – Tomku, Egon, tak, ten stary Egon, z którym się wielokrotnie sprzeczałeś, Cię pozdrawia i wierzy w Ciebie, że tak jak dopiąłeś swojego celu  i zostałeś w końcu mistrzem, tak staniesz na nogi – kończy polski wątek Müller.

Muzyka w przebraniu kobiety


Ważnym epizodem w życiu Niemca okazała się muzyka. Już w wieku lat 16 był członkiem zespołu. Swoją popularność w żużlu potrafił idealnie przenieść  do muzyki rozrywkowej. W momencie kiedy był rozpoznawalny jako sportowiec w całych Niemczech, wszedł do studia nagrań.  Piosenki takie jak „Rock’n rollin’ Speedwayman” czy „The Devil Wins” lub „Win the Race” były swego czasu hitami na niemieckich listach przebojów. Müller występował  w późniejszym etapie swojej muzycznej kariery również na scenie jako Amadeus Liszt. Mało kto ze słuchających wiedział, że ówczesne niemieckie hity śpiewa nie kto inny, tylko mistrz świata na żużlu. 

– Od dziecka miałem we krwi zaszczepioną muzykę, ponieważ mój tato był muzykiem i tak zarabiał na życie rodziny. Śpiewałem w najsłynniejszych niemieckich klubach nocnych od Hamburga po Monachium. Kobiety, wino, śpiew. Podczas tournee w Australii występowałem nawet w przebraniu kobiety. Podpatrzyłem wcześniej w Kiel takie występy grupy transwestytów na scenie. Zaprzyjaźniłem się z nimi, a że jestem szalony, to ten pomysł przeniosłem na Antypody podczas swojego tournee. Kiedy nie jeździłem w Australii na żużlu, śpiewałem i tańczyłem po klubach nocnych. Za występ w klubie dostawałem 1500 dolarów, a za udział w turnieju u Maugera 800 dolarów.   Skończyłem ze sceną, bo jednak mam mentalność sportowca. Odnosisz sukcesy w sporcie, masz u ludzi poważanie oraz należny  szacunek. Kiedy są sukcesy na scenie muzycznej, szybko pojawia się tylko zawiść i  zazdrość. Taka jest różnica w tych branżach do dziś. Od dwóch lat nagrywam muzykę ponownie, ale to już wyłącznie jako hobby. Moich utworów można słuchać na moim fejsbukowym profilu.  – tłumaczy Niemiec. 

Następców brak 


Żużel niemiecki od lat tkwi w głębokim kryzysie. Brak sponsorów, sukcesów na arenie międzynarodowej sprawił, iż od lat w Niemczech to już sport niszowy.

– My nie mamy takich tradycji jak Polska. U was żużel to sport narodowy, tak jak u nas piłka nożna. Coraz mniej naszych ośrodków aktywnie działa. Być może sukces indywidualny na arenie międzynarodowej podniósłby ten sport z kolan. Nie wiem. Na tę chwilę mamy tak naprawdę trzech zawodników, którzy się liczą w żużlu – Smoliński, Wolbert oraz młody Huckenbeck. Największy, moim zdaniem, potencjał ma mimo swojego wieku Smoliński, ale powinien zmienić podejście do żużla. Chcesz sukcesu, musisz być profesjonalistą od A do Z. Kai ma dobre perspektywy, ale następne dwa, trzy lata będą u niego decydujące. Wolbert z kolei jakoś pewnego poziomu od lat nie potrafi przeskoczyć. Przykro to mówić, ale nie wierzę, aby któryś z nich był w stanie zbliżyć się do moich sukcesów – twierdzi Müller.

Koniec 


Egon Müller uważa, że jego aktywność zawodowa powoli dobiega końca. Czuje się człowiekiem w pełni spełnionym zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Często bywa widziany na zawodach w Wittstock we wschodnich Niemczech. Właścicielem klubu jest   Frank Mauer. Między innymi to jego synowi Stevenowi, który jeździ na żużlu, udziela wielu cennych porad. Już nie na taką skalę jak kiedyś, ale w dalszym ciągu pracuje również przy silnikach. Zostały mu już tylko dwa życzenia.

– Chciałbym, aby zapukał do mnie kiedyś młody chłopak, znajdź mi jakiegoś zdolnego Polaka (śmiech – dop.red) i powiedział: Panie Egon, trenuje żużel i chcę z panem zdobyć tytuł mistrza świata. Będę się słuchał pana we wszystkim. Wtedy przyjdzie do mnie z powrotem ta moja szalona energia i jak to ja, zapewniam, podołam zadaniu, o ile będzie tylko słuchał moich rad i nie rozkręcał silników (śmiech – dop. red.). Druga sprawa, chyba prozaiczna. Jeśli przyjdzie mi umierać, to wypada sobie życzyć jednego – aby to najlepiej nastąpiło na stadionie żużlowym. Poświęciłem tej dyscyplinie prawie całe swoje życie i jestem ze swojego życia w pełni zadowolony. U mnie musi być więc żużel, obojętnie w jakim wydaniu, aż do śmierci – kończy swoją barwną opowieść Egon Müller.  

Łukasz Malaka