Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Włoch Armando Castagna to obecnie dyrektor Komisji Wyścigów Torowych FIM. Przez wiele lat z powodzeniem ścigał się na żużlowych torach. O czasach sportowej aktywności, obecnym biznesie i synu Paco rozmawiamy w poniższym wywiadzie.

Armando Castagna został żużlowcem ponieważ…

Tak naprawdę to ja zaczynałem od motocrossu. Trenowałem ten sport parę lat. Jak miałem osiemnaście lat, to postanowiłem spróbować żużla i… natychmiast ten sport pokochałem. 

Kto był Twoim pierwszym idolem?

Powiem ci, że idol to chyba nie najlepsze określenie. Mam taki charakter, że zawsze chciałem być tylko sobą. Nie chciałem być taki, jak toś inny. Na pewno podobali mi się Annibale Pretto oraz Giuseppe Marzotto. Podobało mi się jak jeżdżą i, jak to w młodym wieku, chciałem być kiedyś lepszy od nich. 

Podczas swojej kariery wystąpiłeś w pięciu finałach indywidualnych mistrzostw świata. Który z nich był dla Ciebie najlepszy, a który najgorszy?

Jak pewnie wiesz, po raz pierwszy wystartowałem w Bradford. To był 1985 rok. Nie ukrywam i przyznaję się, że nerwy lekko mi „puściły”. Najpierw szukałem stadionu, a później ten wypełniony publicznością obiekt robił na mnie ogromne wrażenie. W dodatku miałem gdzieś w głowie to, że właśnie w tym momencie spełniają się moje marzenia. Myślę, że debiut był dla mnie na swój sposób „ciężki”. Najlepiej wracam wspomnieniami do finału z Bradford, ale tego z 1990 roku. Wywalczyłem osiem punktów i zająłem ósme miejsce. Najbardziej bolesne były te finały w 1991 oraz 1993 roku. Szwedzki Goeteborg oraz niemieckie Pocking. Wtedy czułem, że jestem w stanie pokonać każdego, ale nie byłem głową gotowy na duże sukcesy. W tamtych czasach posiadanie psychologa w żużlu to byłoby coś szalonego. To był z perspektywy czasu mój błąd. Niestety zrozumiałem to za późno. Powinienem kogoś mieć wtedy obok siebie, kto by mi pomógł „ostudzić” głowę. Myślę, że wtedy byłoby lepiej.

Kogo uważałeś za swoich najgroźniejszych rywali na włoskich torach?

Były czasy, że we Włoszech było paru dobrych rywali na torze. Był Furlanetto, Dal Chiele, Alfonso czy Maida. Przez lata stoczyliśmy ze sobą wiele naprawdę dobrych bitew na torze. 

Dwanaście razy byłeś indywidualnym mistrzem Włoch. Jaka była Twoja recepta na powtarzanie tego sukcesu?

Nie było żadnej. Im więcej razy wygrywałem, tym bardziej chciano mnie pokonać. Po prostu uprawiałem żużel z pasji i miałem chęć wygrywania. 

W 1985 roku trafiłeś na tory angielskie. Startowałeś tam aż do 2001 roku. Jak zatem znalazłeś się w Kings Lynn?

W Kings Lynn startowałem w finale indywidualnych mistrzostw świata juniorów. To był rok 1984. Zająłem ósme miejsce i chyba nawet nieźle pojechałem. Zaoferowano mi po tych zawodach, abym przyjechał, pojeździł i pokazał się bardziej „dokładnie”. Przyznam, że po miesiącu pobytu w Anglii wróciłem do Włoch i jakoś tą Anglią zachwycony nie byłem. Jednak po śmierci taty, w lutym 1987 roku, zdecydowałem się przystać na ofertę, tym razem z Ipswich. Tam zacząłem swoje angielskie ściganie na „poważnie”. Po Ipswich było jeszcze parę dobrych sezonów w Reading. 

Który tor w Anglii odpowiadał Ci najbardziej?

Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć. Myślę, że najlepiej startowało mi się na torach w Bradford i właśnie Reading. 

Podtrzymujesz teorię, że droga na żużlowy szczyt wiedzie przez ligę angielską?

Wasz Bartek Zmarzlik jest najlepszym przykładem, że niekoniecznie droga do tytułu wiedzie przez Anglię. Skoro jednak już pojawił się w naszej rozmowie, to z nim jest trochę inna historia. Dla mnie Bartosz Zmarzlik to w żużlu ktoś taki, jak Marc Marquez w Moto GP. On może wygrywać wszędzie i z każdym. To talent jakich mało. Tylko nie wszyscy są Zmarzlikami. Ja osobiście uważam, że starty w Anglii dają wiele. Tam uczysz się techniki i jazdy na krótkich torach. Są różne nawierzchnie, trzeba się do nich nauczyć dopasowywać. Na pewno dla młodego zawodnika starty w Anglii to tylko pozytywna rzecz. W Polsce macie przeważnie długie tory i najwięcej znaczy szybki motocykl, niekoniecznie technika. 

Miałeś również epizod z ligą polską. Były Lublin, Rawicz i bodajże Ostrów. Wszystkie kluby się z Tobą rozliczyły?

Starty w Polsce wspominam bardzo miło. Zaczynałem faktycznie od Lublina. Pierwsze skojarzenie ze startami w Polsce to jednak nie Lublin, a nie kto inny jak świętej pamięci Tomasz Jędrzejak. Pamiętam, że jak ja jeździłem w Ostrowie, to on był małym szczęśliwym chłopakiem na motocyklu i naprawdę miał talent. Później to udowodnił i przez wiele lat był bardzo dobrym zawodnikiem. Szkoda, że to wszystko tak się później potoczyło… Co do płatności, to odpowiem Ci dyplomatycznie. Problemy miałem. Na końcu wszystkie należne pieniądze jednak otrzymałem. Klubu wymieniał nie będę.

W 1998 roku byłeś uczestnikiem cyklu Grand Prix. Jakie masz wrażenia po roku obecności wśród najlepszych zawodników świata?

Jak wygrałem finał kontynentalny w 1997 roku i awansowałem do Grand Prix, to powiedzmy sobie szczerze, że doskonale wiedziałem, że to już nie te lata. Byłem za stary na jakiś super wynik. Dodatkowo miałem podpisaną umowę z firmą Harley-Davidson tu we Włoszech na występ w sześciu rundach zawodów we Flat Tracku. Poza tym, startowałem jeszcze w wyścigach Supermoto. Tak naprawdę więc, mało kto wiedział, ale w jednym sezonie brałem udział w rozgrywkach trzech różnych dyscyplin motorowych. Nie byłem zatem w stanie skoncentrować się tylko na Grand Prix i tym samym moje występy najlepiej przemilczmy (śmiech). Dodatkowo w Grand Prix obowiązywał system, że po dwóch biegach można było biec pod prysznic…

Z którym tunerem Armando Castagna miał najlepszą żużlową „chemię”?

Bez wątpienia wskażę tu na Antona Nischlera. Bardzo dobry tuner i naprawdę doskonale „czuł” moje potrzeby jeśli chodzi o silnik. Oprócz tego, że jest doskonałym tunerem, to jest bardzo sympatycznym człowiekiem. 

Armando, wiele lat jazdy za Tobą. Mistrzem świata nie byłeś, ale też każdy kibic żużla wiedział, kto to Włoch Castagna. Co zatem uważasz za swój największy sukces?

Dobre pytanie. Odpowiadam szczerze. Często bywałem zły na siebie, że nie byłem mistrzem świata. Każdy żużlowiec, jak i pewnie sportowiec, chce być kiedyś najlepszy. Później, jak się głębiej zastanowiłem, zrozumiałem, że nie każdemu jest to jednak dane. Patrząc wstecz, ta kariera nie była jednak taka najgorsza. Skończyłem żużel jako zdrowy facet, to raz. Pamiętaj, że w całej karierze miałem ponad trzydzieści kontuzji. Bóg nade mną czuwał, że wszystkie zdarzenia na torze skończyły się dla mnie finalnie szczęśliwie. Dwa – robiłem to, co kochałem. Trzy – poznałem wiele osób, które dziś mogę nazwać moimi przyjaciółmi. Podsumowując, niczego nie żałuję. Warto było zostać żużlowcem. 

Te najgroźniejsze kontuzje jakie Cię spotykały podczas kariery to…

O, długo by wymieniać. Pewnie nie wiesz, ale miałem nawet złamany kręgosłup. Połamane nogi, obojczyki, ręce. Za dużo, aby wymienić wszystkie i przypomnieć sobie, po której najdłużej dochodziłem do siebie. 

Ile Armando Castagna „dorobił” się na żużlu w czasach kariery?

(Śmiech). Jak wiesz, nie byłem wielką gwiazdą, Nie ukrywam, że dało się z tego dobrze żyć, ale jakichś wielkich pieniędzy też nie było. Nie byłem takim zawodnikiem, który łatwo pozyskiwał sponsorów. W całej swojej karierze miałem paru małych, którzy pomagali. Nigdy nie trafiła się jakaś duża firma, która byłaby zainteresowana współpracą ze mną. Powiem więcej. Najlepszymi sponsorami na końcu okazali się przyjaciele, którzy mieli własne firmy i ze względu na przyjaźń mnie wspomagali. 

Który start na żużlu przyniósł Ci największe pieniądze?

Był taki jeden międzynarodowy turniej. Pieniądze, które wtedy otrzymałem były dla mnie duże, ale tak naprawdę nie była to żadna oszołamiająca kwota.

Najzabawniejsza historia podczas Twojej kariery żużlowej?

Było ich naprawdę wiele. Jednak wołałbym ich nie opowiadać. Nie nadają się. (śmiech).

Tak podejrzewałem po tym, co usłyszałem od Sama Ermolenko. Sam powiedział mi, że w jego zespole marzeń miejsce masz niezagrożone. Ze względu na atmosferę, jaką zawsze byłeś w stanie wytworzyć w parku maszyn…

Tak ci powiedział? (śmiech). Sama szanuję, jesteśmy kumplami, więc pewnie wie, co mówi. Zawsze miałem poczucie humoru. Czasami jakieś żarty się zdarzały. Powiem Ci, tak na marginesie, Sam zasługuje na wielki szacunek, biorąc pod uwagę, ile w żużlu zrobił po dwóch tak groźnych wypadkach w swoim życiu. Szkoda, że nie było mi dane nigdy jeździć z nim w jednym klubie. Na torze jednak ja do niego i on do mnie mieliśmy respekt. 

Jak sądzisz, jakie były Twoje zalety i wady na żużlowym torze?

Myślę, że potrafiłem radzić sobie całkiem nieźle na torach przyczepnych. To plus. Minus na pewno był taki, że nie byłem dobrym technikiem. Ja przy technice Pera Jonssona byłem juniorem…

Czemu skończyłeś karierę? Nie chciałeś pościgać się, załóżmy, do „pięćdziesiątki”?

Nie. Przyszedł taki moment, że stwierdziłem: „To, co miałeś dać od siebie dla żużla, już dałeś”. Uważam, że odszedłem w dobrym momencie. Po żużlu ścigałem się jeszcze trochę na Flat Tracku. Dziś relaksacyjne jeżdżę swoim normalnym motocyklem. 

Zespół marzeń dwunastokrotnego mistrza Włoch to…

Hmmmm. Świetne pytanie….

Zdaję sobie sprawę…

Wyjdźmy od tego, że na pewno nie podam nazwisk zawodników, którzy są jeszcze aktywni na torach. Z racji choćby mojej obecnej funkcji, jest to niewskazane. Mój zespół marzeń jest zatem taki – Wigg, Jonsson, Doncaster, Jędrzejak, Kasper, Adorjan oraz Richardsson. To byłby dobry team. 

Z kim najlepiej startowało Ci się w parze?

Bez dwóch zdań była dwójka takich zawodników. Per Jonsson i Jeremy Doncaster. Doskonale rozumieliśmy się na torze. Mogłem z nimi jeździć na „ślepo”. Świetni byli do jazdy parą. 

Co trzeba zrobić, aby odbudować żużel we Włoszech. Uważasz to w ogóle za możliwe?

Prosta odpowiedź. Jeśli nie masz torów, nie masz zawodników. Jeśli w ogóle chcemy tu odrodzić żużel, to należy ponownie otworzyć Lonigo i jeszcze parę miejsc przygotować do ścigania. To punkt wyjścia. We Włoszech mamy nowe tory do Flat Tracku, ale one z drugiej strony wymagają mniej nakładu w sensie finansowym i urzędowym. Powiem ci, że na przestrzeni ostatnich lat jest sporo problemów. Jest kwestia choćby głośności, czy uzyskania niezbędnych pozwoleń od miejscowych władz. 

Słyszałem, że prowadzisz jakiś „restauracyjny” biznes. Jeśli to prawda, jak prosperuje?

Zgadza się. Dobrze słyszałeś. Z bratem prowadzimy mały hotel z restauracją. Niestety, ze względu na pandemię, ostatnio głównie był zamknięty. Tutaj wszyscy ponoszą spore straty. Turystyka przestała funkcjonować. Powoli zaczynamy działać ponownie i mam nadzieję, że będzie nam się układało coraz lepiej. 

Twój syn, Paco, ściga się na żużlu. Jaka była Twoja reakcja, gdy Ci oznajmił swoje sportowe plany?

Byłem temu totalnie przeciwny. Lepiej byłoby, gdyby grał w tenisa czy golfa. Wiedziałem z czym się ten sport „je” i mu odradzałem. Postawił jednak na swoim. Nawet dostał ode mnie pierwszy motocykl. Pogodziłem się zatem z jego wyborem. 

Jak myślisz, Paco ma przed sobą przyszłość w żużlu?

Na pewno próbuje uprawiać żużel jak najlepiej. Ja mu życzę tylko jednego. Niech skończy karierę zdrowo. Co ona jeszcze przyniesie? Zobaczymy. W żużlu szybko można wejść na górę, jak i spaść na dół. 

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję również. Pozdrawiam wszystkich kibiców żużla w Polsce.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA

CZYTAJ TAKŻE