Żużel. „Synku, będzie z ciebie żużlowiec, zgłoś się do szkółki…” Historia Andrzeja Wyglendy

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kim jest i jakie sukcesy na torach odnosił Andrzej Wyglenda prawdziwym kibicom żużla pisać nie trzeba. My z legendarnym zawodnikiem, byłym reprezentantem Polski, rozmawialiśmy dwa lata temu. Dziś przypominamy wspomnienia Pana Andrzeja, które spisane zostały przez śp. redaktora Henryka Kowolika i ukazały się na łamach „Trybuny Robotniczej”. Tak o swojej karierze wybitny zawodnik mówił zaledwie parę lat po zakończeniu występów na torze. 

 

Od roku ANDRZEJ WYGLENDA przychodzi na stadion rybnickiego ROW tylko z okazji Interesującego meczu żużlowego, pokibicować. A że emocji jest coraz mniej, więc też rzadziej zagląda na, było nie było, swój tor. Tak; swój, bo jeszcze niedawno był na nim pierwszo­planową postacią i mógł go uważać za „swój”. Przez 21 lat bywał na nim codziennie, niemal od rana do nocy, najpierw jako zawodnik, potem trener. Na nim odnosił największe sukcesy, zdobywał tytuły mistrza świata, Polski, czy „Złoty Kask”. Przed rokiem, a dokładnie 15 lipca, postanowił dać sobie spokój z żużlem. Miarka się przebrała.

Z tej decyzji najbardziej zadowolo­na była żona i dzieci. Nareszcie mają męża i ojca w domu. Zadowolony jest też pan Andrzej.

Wreszcie żyję jak człowiek! Bez nerwów, szarpaniny. Teraz interesuje mnie tylko dniówka w kopalni „Jankowice”, potem jestem wolny. Nie ma pan pojęcia, jak można wypo­czywać pracując we własnym ogród­ku. A żużel? No cóż, to była piękna przygoda w życiu, tym piękniejsza, że dała mi satysfakcje z uzyskiwa­nych rezultatów, że dzięki niej zwiedziłem kawał świata, zaznajomiłem się z motoryzacją, która w naszym kraju, jak zaczynałem karierę, była w powijakach. Ale życie idzie na­przód, wszystko ma swój koniec, rów­nież moja przygoda z żużlem. Wró­ciłem do kopalni, do normalnego ży­cia. Cieszę się. że w kopalni przyjęto mnie jak swego, że nikt, jak to zdarzało się na początku, nie przycho­dzi oglądać jak pracuje sportowiec. Tylko od czasu do czasu, gdy w ro­bocie jest luz, koledzy pytają  o szcze­góły z kariery sportowej, wtedy nadchodzi czas wspomnień.

Andrzej Wyglenda, Ivan Mauger, Andrzej Pogorzelski – Finał Wembley 1969

SHL—ką na żużlu

Wszystko zaczęło się w 1959 ro­ku. W Rybniku żużel był sportem nr jeden. Tu każdy chłopak marzył — nie jak na całym Śląsku o karierze futbolisty, lecz o występach na żużlo­wym torze. Nie można się temu dziwić. W owych latach miejscowy Górnik był najlepszy w kraju, zaś Rybnik żużlową stolica Polski. Zawo­dy każdorazowo ściągały na stadion nadkomplet widzów. Żużlowcy byli w centrum uwagi, o ich wyczynach mó­wiło się cały tydzień, od zawodów do zawodów. Wiec marzyłem o żu­żlowych sukcesach, aż wreszcie te marzenia stały się realne. Kolega z sąsiedztwa kupił sobie SHL-ke i za­proponował, by pojechać na stadion i spróbować sił na prawdziwym torze. Podczas tych prób zobaczył mnie go­spodarz stadionu. Przyglądał się aż skończymy swoje popisy. a potem powiedział do mnie: „Synku, będzie z ciebie żużlowiec, zgłoś się do szkółki…”. Nie mogłem doczekać się następ­nego dnia. Zaraz z rana poszedłem do klubu, ówczesny wiceprezes An­toni Fic, który znany był z tego, iż na oko robił pierwszą, ale jakże su­rowa selekcję, zobaczywszy mnie stwierdził: „Szkółka ruszy dopiero na wiosnę, poza tym nie mam formula­rzy przyjęć. Zgłoś się za miesiąc…”.

Poczciwy pan Antoni myślał, że w ten sposób zniechęci mnie do uprawia­nia żużla. Ale ja nie rezygnowałem, przychodziłem do klubu co kilka dni i w końcu pan Antoni dał za wygra­na; zostałem przyjęty, roz­poczynając żużlowa edukację.

Początki były trudne. Przez rok ćwiczyłem pod okiem Józka Wieczor­ka. który był nie tylko moim pierw­szym nauczycielem, ale także, gdy po roku zrobiłem licencję, pierwszym partnerem w drużynie ligowej. Debiu­towałem na zawodach w Lesznie, uczestnicząc w dwóch biegach. W pierwszym przyjechałem trzeci na metę, zdobywając jeden punkt. W drugim, nie chcąc najechać, jadącego przede mną upadek rywala, wyłożyłem się na torze, wybijając sobie palec. Nie był to więc efektowny debiut, ale najważniejsze, że miałem go już za sobą.

Lata sławy

Wypadek w Lesznie nie zniechęcił mnie do żużla, lecz był ostrzeże­niem, że na torze nie ma żartów. Po­woli nabierałem doświadczenia, czyniąc stałe postępy. W 1963 roku, mając  22 lata, awansowałem do kadry narodowej, której członkiem byłem do końca mojej kariery, tj. do 1976 roku, a więc przez 13 lat. Płk. inż. Rościsław Słowiecki, ówczesny pre­zes Głównej Komisji Sportu Żużlo­wego, skwitował mój awans do ka­dry takimi  słowami: — „Nu, Wyglenda jest młody, więc do eliminacji indywidu­alnych mistrzostw świata jeszcze go nie dopuścimy; niech na razie star­tuje w meczach międzypaństwowych i międzynarodowych w kraju. Zoba­czymy co pokaże…”. — Widocznie w tych sprawdzianach nie byłem najgorszy skoro w następ­nym sezonie uczestniczyłem już w eliminacjach MŚ. I to z powodzeniem. Wygrałem pierwszą eliminację w Jugosławii i to mnie tak podbudowało, że znalazłem się w finałowej szesnastce w Goeteborgu. Na torze Ullevi spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Marzyły mi się sukcesy, a tu zaledwie dwunasta lokata. Zadecydowały o tym starty i brak do­świadczenia. W kraju startowaliśmy z betonu, jeszcze na treningu, w prze­dedniu finału, start był twardy ni­czym beton. Tymczasem tuż przed zawodami nastąpiło oberwanie chmu­ry, tor był rozmiękły, a sam start przypominał grzęzawisko. Prawie za każdym razem podrywało mnie w górę, zanim opanowałem motocykl, rywale byli już daleko. W tym sa­mym roku, startując w finale druży­nowych mistrzostw świata w Abensbergu zdobyłem dla Polski połowę punktów, ba omalże wtedy nie wygrałem z samym Ove Fundinem, legendą świa­towego żużla. Prowadziłem przez trzy i pół okrążenia i już witałem się z gąską. Wystarczyła chwila nieuwagi, naje­chanie na krawężnik i ze zwycięstwa nic nie wyszło. Stary lis, Fundin, skrzętnie to wykorzystał, a ja prze­konałem się. że na torze do końca nie można być pewnym zwycięstwa. Niemniej ten 1964 rok wspominam bar­dzo mile. Oprócz udziału w dwóch światowych finałach, zdobyłem pierw­szy w swoim życiu tytuł indywidu­alnego mistrza Polski, wraz z zespo­łem tytuł drużynowego mistrza Pol­ski oraz ..Złoty Kask”. Te sukcesy zadecydowały, że na stałe wszedłem do reprezentacji kraju, W imprezach największej rangi wiodło mi się różnie. W finale świa­towym IMŚ występowałem sześcio­krotnie. ale bez powodzenia; najlep­sze miejsce, jakie zająłem, to była ósma lokata w 1970 r. we Wrocławiu. Siedmiokrotnie uczestniczyłem w fi­nale drużynowym, zdobywaiąc dla naszych barw 54 pkt i 3 tytuły mistrzowskie. Byłem wraz z Jurkiem Szczakielem mistrzem świata w jeździe parami. Ośmiokrotnie wraz z drużyną sięgałem po tytuł mistrza Polski, czterokrotnie byłem indywi­dualnym mistrzem kraju. Sukcesów więc było sporo, a mimo to pozo­stał pewien niedosyt.

Pamiętny finał

Najmilej wspominam mistrzo­stwa świata w jeździe parami w 1971 roku. Mimo, iż nikt na nas nie li­czył. zdobyliśmy mistrzostwo, na do­datek uczyniliśmy to przed moją, rybnicką publicznością i to w stylu jakie­go do dziś nikt nie powtórzył.

Mistrzostwa świata w jeździe pa­rami są najmłodszą imprezą w naszej dyscyplinie. Dopiero od 1970 roku or­ganizowane są oficjalne mistrzostwa świata. Są one pokazem kolektywnej jazdy. O sukcesie decyduje jazda dwóch żużlowców, dlatego pary na­leży tak dobierać, by znaleźli się w nich zawodnicy, których umiejętności nawzajem by się uzupełniały. Ta sztuka udała się naszym selekcjone­rom przed dziesięciu laty.

Byłem wtedy w gazie i bez pro­blemów zakwalifikowałem się do re­prezentacji. Moim partnerem miał być początkowo Antek Woryna. Jednak analizując styl jazdy i wyniki uzyskiwane na rybnickim torze, selekcjo­nerzy wytypowali młodego Jurka Szczakiela. Posypały się na nich gro­my. Wytykano im, że Szczakiel jest niedoświadczony, zbytnio szarżuje, wymyślano wiele innych powodów przeciwko udziałowi Jurka. A tym­ czasem życie pokazało, że wybór był trafny. Jurek doskonale radził sobie po zewnętrznej, ja przy krawężniku. I to zadecydowało o naszym sukce­sie. W Rybniku startowało siedem par. Faworytami byli Nowozelandczy­cy, obrońcy tytułu. Ivan Mauger, trzykrotny już w tym czasie indy­widualny mistrz świata i Barry Briggs, mający na swoim koncie dwa ty­tuły. Dwie wielkie indywidualności światowego żużla. A mimo to zawod­nicy ci musieli uznać naszą wyższość. O wszystkim decydował bieg piętnasty, w którym doszło do bezpośredniego po­jedynku z Nowozelandczykami. Wcze­śniej umówiliśmy się z Jurkiem, że ja będę startował z pierwszego toru, on z zewnętrznego. Moim zadaniem było tak przeciągnąć rywali. by otworzyć drogę Jurkowi. Do zrealizo­wania naszego zamiaru potrzebne by­ło tylko wygranie startu, a przecież wiadomo było. że Mauger ma nie­prawdopodobny refleks. Sztuka się udała, wyszliśmy równo, przeciągnąłem prostą do granic ryzyka. 

Widząc katem oka. że Szczakiel ma wolne miejsce, złamałem motocykl. Z wirażu Szczakiel wyskoczył na pełnym gazie, ja pilnowałem rywali. I tak było przez czterv okrążenia. Jurek stale powiększał przewagę, a ja blokowa­łem rywali, aby nam nie zrobili psi­kusa, do czego w każdej chwili byli zdolni. Mimo ataków to z jednej, to z drugiej strony dowieźliśmy do me­ty podwójny sukces. Wiwatom nie było końca. Zostaliśmy mistrzami świata! Pierwsi pospieszyli z gratu­lacjami ci, którzy jeszcze przed trze­ma godzinami oburzali się na start Szczakiela. Otrzymali dobrą nauczkę.

Pożegnanie

Na żużlu startowałem do 1976 roku. Kres karierze położył wypadek na torze w Bydgoszczy, kiedy to niemalże nie straciłem życia. Skończy­ło się na uszkodzeniu kręgosłupa i złamaniu nogi. Postanowiłem się wy­cofać, ale nie zerwać całkowicie z żu­żlem. Wierzyłem, że moje bogate do­świadczenie przyda się klubowi, który był wtedy w ciężkiej sytuacji i groził mu spadek z ligi. Byłem naiwny. Wracając po ku­racji do klubu zastałem zmieniona sytuację. Zmieniły się przede wszystkim władze klubu, a atmosfera nie była najlepsza. Młodzi zawodnicyniewiele jeszcze potrafili, rządzili sekcją. Chcieli tylko brać, nic nie dając w zamian. Opuszczali treningi, nie stawiali się na zawody. Jakże inaczej •było gdy rozpoczynałem karierę i potem w latach chwały.

Postanowiłem to zmienić, wrócić do starych, dobrych tradycji. Ale napot­kałem opór, nie tylko ze strony zawodników, ale przede wszystkim dzia­łaczy. Ludzi przypadkowych, którzy przyszli do klubu z polecenia administracyjnego. Zaczęto wtrącać się do metod szkoleniowych, poza moimi plecami ustalano skład. W konflikcie trener zawodnicy zaczęto brać stronę zawodników, bo przecież najważniejsze były punkty. Moje decyzje o zawieszeniu takiego, czy innego zawodnika byłv ignorowane. Zawodnicy to wykorzystywali, często ucie­kali się do szantażu. Przekonałem się, że nie wygram, że muszę dać sobie spokój. To już nie był ten sport z lat mojej kariery. Odszedłem. I nie żałuję. Mam wreszcie spokój. A klub? No cóż ma w dalszym ciągu kłopoty. Sytuacja nie zmieniła się nawet po Sierpniu. Odnowa pozostała tylko na papierze.

Autor tekstu – Henryk Kowalik, pisownia oryginalna