Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Andrzej Huszcza – ikona, legenda, człowiek Falubazu. Startował do pięćdziesiątki przez, bagatela, 33 sezony. Ze speedwayem związany od półwiecza. Niezniszczalny, niezatapialny, jak o nim mawiano, popularny „Tomek” przestraszył żużlowy świat trafiając do szpitala z powikłaniami po zarażeniu covidem. Jak się czuje dzisiaj, jak wspomina czasy ścigania, czy trudno było przestawić się na zwykłe życie po zakończeniu bogatej kariery? O tym i nie tylko w rozmowie z naszym portalem.

Andrzej, Twoje początki, to dla najmłodszych czasy odległe jak dinozaury. Licencja w roku 1975?

Oj tak. Kawał czasu. Kiedy to zleciało? Ci najmłodsi mogą nawet nie zrozumieć, a już na pewno nie kojarzą ówczesnych realiów. Moim pierwszym trenerem był Stanisław Sochacki. Były zawodnik, potem znakomity szkoleniowiec z ręką do młodych. Spod Jego ręki wyszła cała plejada znakomitych później żużlowców. Jeszcze żyje i stosownie do wieku, cieszy się dobrym zdrowiem. Oby jak najdłużej. Jeszcze na dziś słabo mówię, męczę się bardzo szybko, ale chętnie coś opowiem. Ten koronawirus daje się we znaki. Chyba zbyt mocno się pilnowałem, że mnie tak dopadło (śmiech). Nikomu nie życzę. Codziennie boli coś innego. Jestem trochę obok siebie. Szpital pomógł, ale wszystkiego do końca nie wyleczył. Potrzebuję jeszcze kilku dni żeby zupełnie „wydobrzeć”. Na szczęście mieszkam już tylko z żoną, więc rodzina nie cierpiała. Żona przeszła w miarę łagodnie, a ja… wylądowałem w szpitalu. Z koroną przyszło zapalenie płuc i parę innych dolegliwości, ale już z tego paskudztwa wychodzę. Jeszcze leżę w łóżku, tylko już mnie nosi. Nie umiem tak. W bezruchu, nic nie robiąc. To też doskwiera. 

Wspomniany Stanisław Sochacki powiadał, że to wcale nie Ty byłeś wtedy największym talentem?

Ja w ogóle nie byłem talentem. Heniu Olszak – to był talent czystej wody. Na pierwszym treningu już potrafił śmigać ślizgiem. Ja byłem typem pracusia. Metodą prób i błędów, determinacją, tym pokonywałem kolejne szczeble. Wolniej, małą łyżeczką, krok po kroczku, ale systematycznie, nie zrażając się przeciwnościami. Ile razy leżałem, tyle razy wstawałem. Jak widziałem zadowolenie trenera z drobnych postępów, to nakręcało mnie do jeszcze większej pracy. Na szczęście nie brakowało motocykli, więc można było kręcić kółka do woli. Ze współczesnym ściganiem nie sposób tego porównać. W moich czasach wielu chłopaków zaczynało po ukończeniu 18 lat, ja miałem 17 jak zdobyłem licencję, a dziś rozpoczynają treningi 13, 14-to latkowie. Teoretycznie powinni mieć łatwiej, bo dłużej ćwiczą, ale sprzętowo świat poszedł mocno do przodu i znacznie trudniej teraz wbić na stałe do czołówki. 

No i w Twoich latach skóra po starszym bracie, używane buty dwa numery za duże?

Jak skóra? Myśmy w kufajkach trenowali. Buty? W warsztacie leżało wszystko na kupie i wybierałeś co lepsze. Nawet żużlowe nie były. Kto pierwszy ten lepszy. Co chwyciłeś, to dbałeś, bo swoje. Nie było prywatnych rzeczy. Wszystko klubowe. Zaczynałem jak wszyscy, w kufajce. To nawet dobre było, tylko nie wiedzieć czemu, na du…e zawsze wydarte (śmiech). Jak padłeś, to ta lewa strona cierpiała. Żużel, bo jeszcze czarna nawierzchnia była, przemieszany z krwią. Ale nie wypadało pokazać, że się łamiesz, albo że boli. Każdy grał twardziela, bo przed chłopakami i trenerem wstyd było przyznać się do słabości. Nikt nie chciał łatki mięczaka. To też kształciło charaktery. Kiedyś po treningu patrzę, a w kufajce dziura. Na tyłku żużel z krwią już zaschnięte w strup. W czasie treningu nawet nie zwróciłem na to uwagi. Trzeba było zwyczajnie oderwać i umyć. Nikt nie jęczał, że boli. Twarda szkoła. Za tobą czekała kolejka chętnych do spróbowania, a motocykle „przechodnie”, kilku adeptów na jednym. Nabory były ilościowo pokaźniejsze, ale też spora rotacja. Nie każdy wytrzymywał. Ból, zimny wychów, specyficzne warunki, nie każdy też grzeszył talentem, czy postępami. Zostawali najbardziej zakręceni. Taka naturalna selekcja. Ja przyszedłem do szkółki z kolegą. Najpierw wysłano nas na badania sportowe. To też trochę trwało. Kilka wizyt u specjalistów i nikt za rączkę nie prowadził. To był chyba pierwszy test determinacji. Wróciłeś z badaniami i nikt nie robił żadnych sprawdzianów praktycznych. Zapytali tylko, czy jeździłeś kiedyś na motocyklu, a jeśli skłamałeś, to i tak wyszło za chwilę „w praniu”. Kolega był wysoki, więc trener z czasem odesłał go na koszykówkę. A ja przetrwałem.

Andrzej Huszcza w barwach Morawskiego Zielona Góra. FOT. JAROSŁAW PABIJAN

Po 33 sezonach na torach zostały jakieś niespłacone, żużlowe rachunki?

Nie. Nigdy tak nie podchodziłem. Nawet kontuzje, karambole, to wynikało z ambicji, z walki, ale nigdy nie było złośliwe. Nikt nikogo z premedytacją w płot nie pakował. 

Ukoronowaniem Twojej indywidualnej kariery był tytuł IMP z 1982 roku, z którym wiąże się kilka historii?

No tak. Najpierw był półfinał w Gdańsku, z którego… nie awansowałem. Heniu Olszak, Geniu Błaszak i ja mieliśmy po 7 punktów na miejscach od 7. do 9. Wchodziło ośmiu pierwszych. Jechaliśmy dodatkowy bieg i nie udało się przywieźć Błaszaka na 5-1. Za szybki był. Weszli Olszak i Geniu, ja miałem być rezerwowym. Dzień przed finałem w mojej Zielonej Górze dowiedziałem się, że jednak pojadę, bo nie będzie Błaszaka. Przyjechałem do domu, a Małgosia była wtedy w zaawansowanej ciąży. Mówię, że jutro pojadę w finale i chyba tak się przejęła, że w nocy zaczęła rodzić, kilka dni przed terminem. W nocy nie miałem więc czasu myśleć o żużlu, bo byłem zajęty zupełnie czymś innym. 22 lipca, w dniu święta państwowego za PRL i finału IMP, około chyba 2.00, przyszła na świat nasza druga córka. A potem kilka godzin później na stadion i ten szczęśliwy finał. Pamiętam, że w pierwszej serii przegrałem z Lońką Rabą z Opola. On był wtedy w kadrze, a kadrowicze otrzymali czterozaworowe silniki Jawy z centralnym wlotem. Myśmy mieli jeszcze te modele z bocznym dolotem. Był bardzo szybki. No, ale potem przegrał w XV biegu z Jankiem Krzystyniakiem z Falubazu.

Zaraz, zaraz, tylko niepisana zasada mówiła wtedy, że rezerwowy startujący w trakcie zawodów bez prawa do sklasyfikowania, nie miesza się do walki?

Nazwijmy, że u Janka zagrała ambicja (śmiech). Nie no, prawda jest taka, że mi wtedy bardzo pomógł. On tylko ten jeden raz wyjechał na tor, ale wygrał powtórkę biegu XV i tym samym otworzył mi drzwi do barażu z Lońką o tytuł. Przed tym dodatkowym starciem byłem już tak dopasowany i nakręcony, że nie mogłem przegrać. Wszystko mi wychodziło, znakomicie się czułem. Po prostu musiałem wygrać. I wygrałem. Przy okazji nauczyłem się na pamięć daty urodzin drugiej córki. 

Masz w dorobku dwa brązowe medale DMŚ z lat 1978 i 1980, czyli jeszcze w czasach czwórmeczów finałowych. To były ostatnie krążki dla Polski, aż do drugiej połowy lat 90-tych. Tak bardzo odstawaliśmy potem sprzętowo?

Wtedy byłem młodzikiem w reprezentacji. Pan Jancarz, Plech, Rembas. To byli weterani, jednak starałem się podchodzić do zawodów zwyczajnie. Jakaś trema była, ale znałem ich z ligowych torów, a w kadrze poznawałem prywatnie. Sprzęt? Mimo, że niektórzy z nas startowali wówczas w Anglii, to jednak był nieco słabszy. Tam rodził się tuning, a my majstrowaliśmy albo sami, albo w klubowych warsztatach. Te najlepsze, najszybsze patenty, nie były nam znane. To było dla wybranych. Z czasem te różnice w dostępie do samych motocykli, a szczególnie ich przygotowania, robiły się coraz większe. Chyba nie mogliśmy obiektywnie, nawiązać skutecznie rywalizacji. 

Brałeś też udział w ostatnim wyścigu Ivana Maugera podczas Jego pożegnalnego turnieju?

No tak. Pamiętam tyle, że tam mnie nieco skrzywdzili. Zostałem wykluczony po karambolu na śliskiej nawierzchni, bo przewrócił się konkurent przede mną. Tak najkrócej. Poszło w świat, że to przeze mnie.

Andrzej Huszcza i Jacek Gollob

Zgłoś kontrowersję Leszkowi Demskiemu…

(śmiech) Rzeczywiście, trzeba będzie.

Twoja małżonka, pani Małgorzata pochodzi z żużlowej familii?

Oj tak. Jest zakręcona chyba bardziej niż ja. Jej ojciec Robert Nawrocki, startował, a potem wiele lat był znanym działaczem. Ścigali się wujkowie – Wiktor i Paweł Waloszkowie ze Świętochłowic. Nie mogła nie zarazić się żużlem. Spotkaliśmy się w śląskim kotle czarownic. W 1978 roku w Chorzowie odbywały się mistrzostwa świata par. Ja tam byłem rezerwowym, a Małgosia w parkingu. Mniej absorbował żużel, więc… jakoś tak… poszło (śmiech). Było trochę więcej czasu, by zająć się nie tylko zawodami, ale to raczej ona mnie wybrała (śmiech). Córki też są mocno zakręcone na punkcie ścigania, więc rodzina typowo… żużlowa. Teraz dziewczyny są dorosłe, mają swoje dzieci, ale pasja nie mija. Nakręcone są strasznie. Jak nie chciałem z nimi jechać na jakiś turniej czy mecz, to potrafiły wymyślić wycieczkę, wcześniej sprawdzając, gdzie w pobliżu będą akurat zawody. Tata się zgadzał, a potem było: „Dobra, to najpierw pojedziemy do Rzeszowa, bo tam jest mecz, a później…”. Co było robić – córeczki tatusia (śmiech). 

Ale na stadion wciąż zachodzisz?

W tym momencie to nie, bo pandemia. W zeszłym roku nie pojechałem nawet na Grand Prix do Torunia, bo miałem obawy, a zawsze spotykaliśmy się ze starymi przyjaciółmi z toru. Teraz się ze mnie śmieją, że u mnie ten covid, bo za bardzo się pilnowałem. Żaba, czy Romaniak nabijają się, że tylko ja się przejąłem i tylko mnie dopadł, a oni dalej bez problemów. 

Speedway ma też swoje czarne oblicze. Wiesiek Pawlak, Andrzejek Zarzecki, Arturek Pawlak… Ty startowałeś w tym czasie gdy zginęli, jak to wpływało?

Mocno i negatywnie. Dochodziły tragiczne wiadomości ze szpitala. Dramat. Tylko… trzeba było zagryźć zęby i jechać. Z jednej strony trauma, a z drugiej wygrywasz i co? Nie powinno cię to dalej cieszyć? To trudne chwile i nie ma uniwersalnej recepty. Każdy obserwuje co robisz, co mówisz, jak się zachowujesz. Jesteś na cenzurowanym. Nigdy nie miałem jednak momentu zwątpienia. Nie myślałem kategoriami; „A rzucę to wszystko, nie będę ryzykował”. To było i jest moje życie. Pasja. Chciałem dalej się ścigać, wygrywać i… cieszyć się z sukcesów. Może to nie brzmi dobrze, ale inaczej chyba się nie dało. Po złamaniu obojczyka byłem wściekły, że muszę tak długo pauzować. Ciągnęło na tor i chciałem natychmiast wracać, choć nie było to możliwe. Tak to chyba działa. Im wcześniej po upadku podnosisz się i wracasz, tym większa szansa, że będzie to skuteczne. Kiedy startowałem z drobnymi kontuzjami, nikt nawet nie wiedział, że coś mi jest.

Zbigniew Błażejczak i Marek Molka dopuścili się zbrodni?

To było straszne. Niezrozumiałe. Nie wierzyłem. Sądziłem, że to żart w bardzo złym guście. Niestety – potwierdziło się. Dla drużyny to był bardzo trudny okres. Gdzie się nie pojechało – kibice nie przebierali w słowach. Kiedy doszło do karambolu słyszałeś pod swoim adresem różne epitety. Odbijało się mocno na klubie. To były czasy, gdy startowali niemal wyłącznie wychowankowie. Nam kilku zabrakło. Z różnych zupełnie przyczyn, ale ktoś musiał tę lukę wypełnić – takie jest życie. Nie zawsze piękne i radosne. Bywa smutne i niesprawiedliwe. To były czasy Morawskiego. W jednym sezonie o mały włos spadek, a w kolejnym mistrzostwo Polski. Prawdziwa sinusoida uczuć i odczuć. 

W czasie kariery przeżyłeś diametralnie różne żużlowe światy?

No tak. Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, komuna. Puste sklepy i puste magazyny sprzętowe. Centralne przydziały. Hierarchia. Kto po kim. Lider dostaje nowy silnik, stary po nim żużlowiec drugiego planu, a jego wyeksploatowany motocykl do szkółki. Potem początki zawodowstwa. Najpierw, standardowe silniki, z czasem mechanicy dziś znani jako tunerzy, coraz lepszy, szybszy sprzęt. Obcokrajowcy w lidze. Poszukiwanie sponsorów żeby pozostać na powierzchni. Stopniowo coraz większe pieniądze i coraz wyższe wymagania. Żużel się zmieniał i drożał. Tak sobie myślę, że udawało się, bo nic nie działo się gwałtownie. Mieliśmy trochę czasu, żeby się dostosować do nowych, czy raczej zmieniających się warunków. Goddeny od Nielsena, sprężyny od Hansa Zierka, a na wszystko potrzebne fundusze. Kapitalizm raczkował. Zawodowstwo raczkowało. Wszystkiego trzeba było się nauczyć, nadążać. I gonić zachód. Dziś to oni patrzą na nas. 

W czasach gdy trzydziestolatek uchodził za weterana, Ty z pięćdziesiątką na karku wciąż ucierałeś nosa młokosom?

To chyba przez tę moją determinację. Fizycznie zawsze byłem bardzo dobrze przygotowany. Sprzętowo dawałem radę i wciąż byłem głodny ścigania. Może współcześnie jakoś bym to inaczej analizował. Próbował podchodzić bardziej „naukowo”, ale stało się jak się stało i zgrzeszyłbym narzekając na cokolwiek.

Tylko szczególnie w tych początkowych latach, na pałac czy helikopter nie dało się z żużla zarobić?

A nie. Wtedy to był czysty sport. Ambicje, umiejętności, to się liczyło i decydowało. Mało kto w ogóle zwracał uwagę na stronę finansową. Z czasem to się zmieniało. Dziś też nikomu do portfela nie zaglądam. Co ja będę z tego miał? Swój dobry finansowo moment miałem w latach osiemdziesiątych. Startowałem w Anglii. To była wtedy mekka żużla. No i z uwagi na różnice kursowe, można było, na nasze warunki oczywiście, bardzo dobrze zarobić. Ile to u nas wynosiła wtedy przeciętna pensja? 20, może 50 dolarów w przeliczeniu. Zarabiałem niewiele jak na Wyspy, ale w Polsce kupiłem za te pieniądze dom, w którym mieszkam do tej pory. To było nierealne, żeby za jeden sezon startów nad Wisłą postawić, czy kupić dom. Jadąc w Anglii i nie zarabiając kokosów, dzięki tymże różnicom kursowym, tu w kraju mogłem sobie na to pozwolić. Wtedy dla polskiego zawodnika kupić korbowód za 500 marek, to było nie do przeskoczenia. Niebotyczne pieniądze. To dlatego tak odstawaliśmy w tamtym czasie pod względem sprzętu. Inne pieniądze, zupełnie inne realia. Startowaliśmy na standardach, najczęściej z Jawy. Zachód był krok do przodu. 

Po trzech dekadach na torach, od wczesnej młodości, po wiek stosownie zaawansowany, trudno było znaleźć nowe miejsce w życiu, przestawić się?

U mnie było inaczej. Z pięćdziesiątką na karku, przy okazji prezentacji drużyny Falubazu poinformowałem publicznie o zakończeniu kariery. Ludzi było sporo, mimo że ostatnie dwa sezony spędziłem w Poznaniu, bo to był mój jedyny klub oprócz Zielonej Góry. Tam nie wychodziło już tak jak chciałem i jak przywykłem, postanowiłem więc powiedzieć pas. Kibice bardzo fajnie to odebrali. Dostałem owacje. Łezka się zakręciła. A w naszym klubie płynnie udało mi się dogadać, bo akurat potrzebowali szkoleniowca. Nie miałem papierów, więc szybko odbyłem kurs instruktorski w Bydgoszczy i… zostałem przy żużlu, choć w zupełnie nowej roli. Od lutego do kwietnia jeździłem do Bydgoszczy na zajęcia, a grono było zacne, bo m.in. i Marek Cieślak i Piotr Żyto, a po nich praca szkoleniowca w Falubazie. Fajne wyzwanie, inne doświadczenie, ale trochę się tym zajechałem. Młodym poświęcałem całe dnie, bo inaczej nie potrafię. Z efektami też bywało różnie, niezależnie od nakładu pracy. Musiałem odrobinę sfolgować.

Jak to było z Twoim pseudonimem. Tomek to chyba nie od Jana Tomaszewskiego, człowieka który zatrzymał Anglię?

A nie. To Jurek Rembas. Jechaliśmy kiedyś do Niemiec na jakieś eliminacje mistrzostw świata. Dostarczyli mnie wtedy do Gorzowa, a tam osobówka i przyczepka na trzy motocykle. Dwa wziął Rembas, a ja – młokos, z jednym. Z przodu siedzieli starsi. Jurek i Edek Pilarczyk, mechanik kadry, ja z tyłu. Oni tam mocno dyskutowali, czemu mnie przyszło się przysłuchiwać. Siedziałem jak mysz pod miotłą, trochę onieśmielony. Po pewnym czasie postanowiłem głośno włączyć się do rozmowy, na co Jurek Rembas zareagował jak w „Czterech pancernych”: – Tomuś, nie piskaj – zapodał do tylu i tak zostało. Tak więc Tomek, to od Czereśniaka z „Czterech pancernych”, a nie bramkarza Jana Tomaszewskiego. Tylko w odróżnieniu od bohatera filmowego, nie grałem na harmonii, a próbowałem wciąć się między starszych. 

Ale dzięki żużlowi Tomek Czereśniak mógł pojeździć trochę po niedostępnym dla zwykłego Kowalskiego świecie i zobaczyć jak wygląda zachód?

No tak. To był pewien rodzaj bonusu dla uprawiających sport na poziomie reprezentacyjnym. Jakikolwiek sport. Możliwość wyjazdu i obejrzenia „zgniłego zachodu” jak wtedy mówiono, od środka. Nie mieliśmy za wiele grosików, ale sama sposobność objechania kawałka niedostępnego świata była fajną przygodą. No i było o czym opowiadać. To co widziałem nijak nie miało się do poprawnej politycznie ówczesnej propagandy.

Andrzej bardzo dziękuję za rozmowę. Nie męczę dłużej.

Rozmawiałem z kimś kiedy już złapałem tego covida i powiedziałem tak: – Dostałem już w Zielonej Górze pomnik za życia, dostałem swoje rondo, to teraz dostałem jeszcze koronę (śmiech).

Uściskaj zatem małżonkę – panią Małgosię i zdrowiej nam szybko.

Dziękuję również – trzymajcie się zdrowo.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI