Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Odważyłem się na napisanie drugiego felietonu bo chyba pierwszy został przeczytany i to dość uważnie. Tak tak. Kibice od razu wyłapali mój błąd lub mojego telefonu, który wie lepiej i czasami mnie poprawia. Chodzi o błąd w poprzednim felietonie. Mianowicie : poprawne nazwisko zawodnika – miało być napisane jako Andrzej ZIAJA a nie ZIĘBA. Przepraszam szczególnie najbardziej zainteresowanego.

Mój błąd polegał na tym, że nie sprawdziłem przed publijacją akurat nazwisk co wydawało się zbędne. Obecnie w tekście już archiwalnym nazwisko jest podane we właściwej formie. 
Nie pomylę się i chyba nie poprawi mi telefon nazwiska i imienia GRYT Jerzy. A dlaczego akurat o nim będzie dzisiaj mowa? Ano o mało dzięki Panu Jerzemu nie zostałem żużlkowcem ROWu Rybnik. Z kilku powodów. Jak to się stało? 
Otóż najpierw jako 8-mio latek a później 10-cio latek byłem świadkiem zdobycia złota i srebra IMP przez Pana Jerzego. Był to nie lada wyczyn bowiem oczywistymi idolami Rybnika byli w tamtych latach m. in. Stanisław Tkocz, Joachim Maj, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda… 
To oni zostawali przecież wielokrotnymi multimedalistami ówczesnego żużla światowego i polskiego. Przy nich dorobek Pana Jurka, dwóch medali IMP i 9-ciu drużynowych (6 złotych, 3 brązowe) wypada mniej okazale (sic!) . Jak to dziś brzmi. Niejeden zawodnik dawniej i obecnie taki dorobek medalowy uznałby za szczyt marzeń i pragnień. Takie to czasy były w Rybniku.

Jerzy Gryt

Ale wracając do mej ówczesnej fascynacji Panem Jerzym. Kiedyś na lekcji religii, które wyglądały inaczej niż dziś, otrzymaliśmy zadanie narysowania w zeszycie predstawicieli ciężkich, trudnych zawodów gdzie pracownikom przy ich wykonywaniu niezbędna jest Boska opatrzność. Wybór wszystkich był oczywisty – górnicy, hutnicy, strażacy…tylko ja narysowałem żużlowców na podium IMP ’71, motocykl i podpisałem Bóg ich chroni. Zostałem wyróżniony za kreatywność i wykonanie oraz niekonwencjonalne podejście do zawodu żużlowca w tamtych czasach. Zeszyt niestety zaginął. Opatrzność czuwała jednak nad Panem Jerzym do końca kariery zawodniczej. Ano właśnie. Ciągnęło wilka do lasu. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiatych to nowy rozdział w historii Jerzego Gryta. Został trenerem. Wywalczył z tamtym zespołem ROWu trzy medale DMP dwa srebra i brąz. Ostanie wicemistrzostwo zdobyte w 1990 roku było ostatnim drużynowym medalem wywalczonym przez rybnickich seniorów. 
Wrzesień 1996 roku. Opisany ale nietypowo bus zajechał na stadion przy Gliwickiej. W tym czasie trwa trening szkółki prowadzony przez Pana Jerzego. Po zakończeniu zajęć na torze pojawia się pięcioro dosyć wyrośniętych (nie tylko na wysokość) jak na szkółkowiczów jegomości. Członkowie zespołu Carrantuohill.

Ówczesny lekarz klubowy Jacek Twardzik nasz znajomy zadaje nam pytanie : co tu robicie? A chcemy pojeździć na żużlu… Tak tubalnego śmiechu w wykonaniu doktora nigdy nie słyszałem. Zebrał się z murawy z torbą i idzie w kierunku parkingu myśląc, że to koniec pracy na diś… Nagle obraca się na piętach, oczy rosną mu spod okularów do rozmiarów starej pięciozłotówki, zabiera drugą torbę z gipsem i klenie pod nosem „k… a” oni rzeczywiście chcą jeździć. No i stało się. Wreszcie po latach marzeń, po kolejno w moim przypadku – hulajnodze, rowerze, komarku, motorynce, Simsonie enduro, Hondzie NX 250 dosiadłem motocykla żużlowego. Szkółkowej JAWY. Przeżycie i uczucie, które zostanie do końca życia. Przejechaliśmy kilka okrążeń i zrobiliśmy parę pamiątkowych zdjęć. Oczywiście nie byłoby to możliwe bez zgody ówczesnych władz oraz trenera Jerzego Gryta. Nadmienię, że coach pochwalił moją sylwetkę na torze i określił mnie jako „dobry materiał na żużlowca”. Bynajmniej nie była to kurtuazja ani to, że mój ojciec i Pan Jurek znali się bardzo dobrze. Poznałem zatem co to jest jazda motocyklem żużlowym. Euforia, adrenalina i nie opisywalne słowami uczucie… Dobrze, że spróbowałem jazdy w tak późnym wieku… Po tych doświadczeniach mam przeogromny szacunek i respekt dla wszystkich jeżdżących przecież we czwórkę chłopaków na torze. O to samo proszę wszystkich kibiców. Dzięki. Tyle na dziś. Aha. Puenta.

Wtedy na stadion przyjechaliśmy zespołowym busem z rodzinami. Żony i dzieciaki. Była kilkuletnia Hania córka gitarzysty i moja córka Madzia. W całym tym zamieszaniu zapomnieliśmy o nich. Zostały na parkingu w busie. Tam też mieliśmy przygotowane prezenty płyty i gadżety zespołowe w ramach podziękowania za trening. Dopiero po otwarciu busa zauważyliśmy dziewczynki, które przez cały nasz trening ” rzykały (modliły się – po Śląsku) różaniec” 
Jak widać Opatrzność czuwała i nad nami. 
P. S. Ślę tą drogą pozdrowienia dla Pana Jurka i życzę zdrowia bo to ono jest najważniejsze w dzisiejszych czasach. 
Pozdrawiam Adam Drewniok i Carrantuohill.